Tomasz Szymczak ukochał tę rzekę, ale też chciał jej pokazać na co go stać. I pokazał.
Pływam właściwie od zawsze. Zacząłem w latach 70. minionego wieku w klubie "Kopernik" działającym przy bydgoskim Pałacu Młodzieży. Szkoła Podstawowa nr 47 znajdowała się tuż przy Brdzie Młyńskiej. A mieszkałem przy ówczesnej ulicy Mariana Buczka, teraz Czartoryskiego, a to także w pobliżu Brdy. Dlatego rzeka zawsze mnie pociągała - wspomina 51-letni Tomasz Szymczak, rodowity bydgoszczanin, który w ubiegłym roku przeprowadził się z rodziną do Samociążka koło Koronowa.
Właśnie urzeczywistnił swoje marzenie: pokonał Brdę pod prąd w samotnym kajakowym rejsie.
231 km z bydgoskiego Czerska Polskiego do Świeszyna przepłynął w 55 godz. i 55 min.
W ślady wujka
Ale zanim zdecydował się na taki wyczyn poznawał tę rzekę i inne, a nawet morza. Kajakarstwo ma we krwi. Ba, to rodzinne „obciążenie”, bo jego wujek Jerzy Szymczak uciekł w roku 1962 kajakiem z komunistycznej Polski na duński Bornholm - do wolnego świata.
Sportowe pływanie w „Koperniku” nie pociągało jednak pana Tomasza, więc po „podstawówce” pływał rekreacyjnie z działki jego rodziców w Bożenkowie do Bydgoszczy i z powrotem. Każde wakacje spędzał u dziadka w leśniczówce Borne koło Konarzyn. Na tym odcinku Brda pięknie meandruje. Tam łowił ryby, kąpał się, nurkował.
Niech żyje woda!
W latach 80. należał do Studenckiego Klub Kajakowego „Viva Aqua” przy Akademii Techniczno-Rolniczej w Bydgoszczy. - Bardzo dużo wtedy pływaliśmy i to o różnych porach roku - wspomina pan Tomasz. - Naszą bazą był Mylof. W roku 1990 wspólnie z Andrzejem Watza spłynęliśmy bez przerwy z Mylofu do Bydgoszczy. To było 127 kilometrów w 16 godzin i 35 minut. Na rzekach nie było wtedy takiego ruchu, jak teraz, gdy rządzi komercja, gdy kajak można wypożyczyć niemal wszędzie. Bywało, że prócz nas nie spotykało się żadnych kajakarzy. W naszym klubie poznałem Małgorzatę, moją przyszłą żonę.
Gdy czasy się zmieniały Szymczak zaczął wyjeżdżać z kolegami na zagraniczne wyprawy kajakowe, głównie morskie. Pływał między Wyspami Alandzkimi (Bałtyk), na Lofotach, okrążał wyspę Sorroya (Morze Norweskie), był na północno-zachodnich fiordach Islandii, wreszcie pływał na Adriatyku w Chorwacji. Przepłynął też non stop z Kołobrzegu na wyspę Bornholm. Na Alandach był w sumie cztery razy, a w tym roku wybiera się ponownie, też na kajaki, ale typowo rodzinnie - z żoną i synem Maciejem.
- Było tego trochę, ale Brdę ukochałem prawdziwie i nic tego nie zmieni - deklaruje kajakarz. - Na tej rzece spędziłem bardzo dużo czasu, w różnych etapach i okolicznościach życia. Bardzo dobrze ją poznałem.
I wreszcie zdecydował się rzucić wyzwanie Brdzie płynąc praktycznie cały jej szlak pod prąd. Jednak nie na jakimś „ścigaczu” (kajaku specjalnie przystosowanym do szybkiego pływania), ale na zwykłej plastikowej , turystycznej „jedynce” z końca lat 80. Zainstalował tylko w miarę wygodne oparcie i drewniany podnóżek. Plastikowe siedzisko zostało bez zmian. - O to właśnie chodziło - o prostotę, naturalność, tradycję, a nie o wspieranie się nowoczesną techniką - mówi Tomasz. - Mój rejs odbył się także bez wsparcia z zewnątrz. Miałem kilka punktów, w których ukryłem wodę i żywność. Zamiast słodyczy miałem daktyle, figi. I 9 porcji schabowego przygotowanych przez żonę. Wystartował o godz. 3.00 spod stanicy WOPR w bydgoskim Czersku Polskim. Pierwszą przerwę zrobił pod swoim domem w Samociążku. Pierwszego dnia dopłynął 3 km przed Woziwodą, zostawiając za rufą 97 km. Rozbił maleńki namiot i ustawił budzik na godz. 3.00. Nie czuł zmęczenia.
Taniec żywiołów
Drugiego dnia bez problemu dopłynął do zapory w Mylofie i tam rozpętało się prawdziwe piekło: w ziemię waliły pioruny, okropnie padało, wiało, zrobiło się zimno. - Aby zminimalizować ciężar kajaka, nie zabrałem nawet kurtki i w Mylofie pod wiatą trząsłem się z zimna. Gdy burza przeszła, ale nadal okropnie wiało i padało, zdecydowałem się płynąć dalej - relacjonuje wodniak.
Na jeziorze Dybrzk wiatr i fale były tak potężne, że płynął jak najbliżej lewego brzegu, co chwilę szorując po płyciznach. Na Jeziorze Charzykowskim potężnie padało. Woda tak się lała, że zaczęła wypełniać kajak i Szymczak musiał wylewać ją rękami. Gdy wyszedł zza cypla na otwartą przestrzeń jeziora, kajak zaczął dosłownie stawać dęba na stromej fali. Jego wyczyny oglądali ludzie, którzy schronili się w barze na plaży w Małych Swornychgaciach. Obawiał się, że ktoś zadzwoni na policją i że rozpoczną się poszukiwania. Ale nie obawiał się o siebie, bo dzięki doświadczeniu wywrotka była mało prawdopodobna. Trasa powyżej Charzykowskiego aż do miejscowości Płaszczyca też była okupiona ogromnym wysiłkiem, bo nawałnica wciąż atakowała z zachodu, czyli prosto w twarz.
W Płaszczycy Tomasz przenocował pod wiatą w puchowym śpiworze. Dobrze się rozgrzał i mimo wieczornego zmęczenia, o bladym świcie był już gotowy do trzeciego etapu. Zmęczenie znikło.
Pogoda była rewelacyjna. Powyżej jeziora Szczytno, gdy płynął już górnym odcinkiem Brdy, pojawiły się spore wypłycenia. Poniżej Folbrychtu mijał kilka spływów... - To było rozbawione towarzystwo. „Człowieku, jest sobota rano, gdzie ty się spieszysz i do pod prąd. Po o ci to?” - pytali mnie. Najgorzej, że niektóre grupy zawieszały się na drzewach i blokowały całkowicie przepływ, więc musiałem wychodzić na brzeg w bagna, by te korki ominąć.
Im bliżej do mety, tym wody było mniej. Wielokrotnie musiał ciągnąć kajak na holu, brodząc po grząskim albo kamienistym dnie. - To była mordęga - wspomina. - Zamiast płynąć przynajmniej 4-5 km na godzinę, osiągałem mniej niż połowę tej prędkości. Dalej było jeszcze gorzej, bo koryto rzeki przegradzały zwalone drzewa, rosły grążele i trzciny. Nikt tędy od dawna nie płynął.
- Umówiłem się z żoną w Świeszynie na godzinę 16.00, a dopłynąłem 3 godziny później. Tak było trudno. Ale udało się i co ciekawe, nawet nie czułem zmęczenia. Mógłbym tak płynąć jeszcze kilka dni - deklaruje nasz bohater.