Brzemię łoża. Nieprawego. Komentarz redaktora Tomasza Malety
Budżet obywatelski i miejski konserwator zabytków. Przez lata oba terminy traktowane były przez władze Białegostoku na zasadzie non grata.
Były niepożądane do tego stopnia, że każdą próbę dyskusji nad wprowadzeniem ich do przestrzeni publicznej traktowano jako kwestionowanie wyników wyborów samorządowych. W przypadku budżetu obywatelskiego wielokrotnie słyszeliśmy, że prezydent i większość w radzie miasta dysponuje wystarczającą legitymizacją, a żądanie, by się nią podzielili z białostoczanami, jest wręcz herezją. W przypadku miejskiego konserwatora słyszeliśmy, że koszty jego powołania byłyby niewspółmierne wysokie do efektów.
A jednak nastał rok 2013 i władze miasta, targane wewnętrznym rozłamem, zdecydowały się oba te terminy adoptować do przestrzeni miejskiej. Uznały to za mniejsze zło, a z czasem okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malowano. Budżetowi obywatelskiemu bardzo łatwo nadały ton urzędniczo-biurokratyczny. Z czasem stał się też polem bitwy między partiami w radzie miasta, jak i osobistych potyczek między radnymi.
Dziś już niewielu pamięta o tamtej ontologii. Przed nami niedługo kolejna edycja głosowania nad budżetem. Nie da się ukryć, że dzięki niemu mamy wiele inwestycji osiedlowych czy szkolnych, które prawdopodobnie nigdy by nie powstały. Jedna zaś zmaterializowała się, chociaż w głosowaniu nie otrzymała odpowiedniej liczby głosów. Ale w roku wyborczym miała przełożenie na wsparcie decydenckie.
Zgoda na miejskiego konserwatora zabytków też miała wydźwięk mniejszego zła. Nic nie stało bowiem na przeszkodzie, by już kilka lat wcześniej podjąć taka decyzję. Tylko że wtedy być może wiele miejskich planów inwestycyjnych spaliłoby na panewce bądź znacznie opóźniło się. Pod warunkiem oczywiście, że osoba sprawująca nadzór nad miejską przeszłością kierowałaby się potrzebą ochrony dziedzictwa. Po pięciu latach wciąż brakuje takiego podejścia. Bo zabytki nadal znikają.