Burzliwe życie dziewczyny od generała Andersa
Jest jedyną żyjącą bohaterką książki „Dziewczyny od Andersa”. Mieszka w Londynie, ma 94 lata. Waleria Sawicka była żołnierzem II Korpusu. Zawsze niepokorna. Zachowała doskonałą pamięć i potrafi wspaniale opowiadać.
Anita Czupryn: Pewnie już nieraz Pani słyszała, że ma życie jak gotowy scenariusz do filmu?
Waleria Sawicka: Wszyscy, którzy przeżyli wojnę, mieli takie przejścia, takie przygody. Nie jestem wcale wyjątkiem, nikim specjalnym.
Jak to, nie? Jest Pani jedyną żyjącą bohaterką książki „Dziewczyny od Andersa”, a w jej przedmowie Anna Maria Anders, córka generała Władysława Andersa pisze o was: „Niezwykłe kobiety, amazonki XX wieku”. Była pani żołnierzem II Korpusu, służyła w Pomocniczej Służbie Kobiet.
Ale widzi pani, mówiąc o tym, że nie ma w tym nic niezwykłego, chcę powiedzieć, że w czasach, kiedy dorastałam, moje pokolenie tak było wychowywane. Dla nas największą powinnością, największym skarbem była wolna ojczyzna. Polska, która tak pięknie się wtedy rozwijała. Patriotyzm w nas tkwił. Może to sytuacja, może to wpływ rodziny, ale byliśmy takim pokoleniem, które właściwie żyło tylko dla Polski. To nas widocznie tak zahartowało. Często trudności, jakie zdarzają się w życiu, wywołują w człowieku instynkt samozachowawczy: „nie daj się, walcz, pokonuj”, zwłaszcza w tak nieprzyjaznych okolicznościach, wobec wroga. To była szczególna zawziętość. Stąd pewnie rodziła się siła, która dawała nam też odporność. Słowem - to okoliczności nas takimi stworzyły.
Czytając Pani historię zastanawiałam się, czy gdyby na podstawie Pani losów zrobiono film, to jaki to byłby gatunek. Wojenny? Melodramat? Kryminał czy thriller?
Może i są w moim życiu elementy melodramatu.
To zacznijmy od początku. Dzieciństwo spędza Pani w słynnym oszmiańskim powiecie…
Ach, Oszmiana piękna, murowana!
Od dzieciństwa, czyli są to lata dwudzieste, lata trzydzieste ubiegłego wieku, jest Pani świadkiem wielu ważnych wydarzeń. Poznaje Pani ważnych ludzi, jak prezydent Ignacy Mościcki.
Prezydent Mościcki złożył wizytę w Borunach. Był tam duży klasztor, a w nim mieściło się też Seminarium Nauczycielskie, którego dyrektorem był mój ojciec. Wraz z siostrą zostałyśmy wyznaczone do wręczenia kwiatów prezydentowi. Wszedł ze świtą, my wręczyłyśmy bukiety, a adiutant prezydenta miał dla nas przygotowane atłasowe woreczki pełne cukierków. Moja młodsza siostra, zawsze grzeczna, dygnęła i powiedziała: „Dziękuję”. Ja odmówiłam. „Nie, dziękuję, ja mam cukierki w domu” i się odwróciłam. Jeszcze tego samego dnia gościliśmy prezydenta na obiedzie, u nas w domu właśnie. Zobaczył mnie i powiedział:
„O, to ta rezolutna dziewczyneczka”.
I to mnie uratowało przed karą, jaką szykowała dla mnie moja mama (śmiech).
Ignacy Mościcki nie był jedynym prezydentem, jakiego Pani poznała.
Znałam prezydenta Władysława Raczkiewicza, jeszcze jak był wojewodą wileńskim. Często do nas przyjeżdżał. Też się kształcił w Rosji, jak mój ojciec i mama, bo oni studia kończyli w Petersburgu, dlatego, że po Powstaniu Styczniowym Uniwersytet Wileński nie działał. Ojciec - też Władysław - w Petersburgu skończył prawo, a potem filologię klasyczną w Charkowie. Mama z kolei studiowała agronomię. Prezydent Raczkiewicz raz trafił do nas, kiedy były imieniny mamy. Mama była Jadwiga; tak samo na imię miała żona Raczkiewicza. Był zaskoczony, że takie wspaniałe przyjęcie, a przecież mama nie wiedziała, że on przyjedzie. On z kolei nie wiedział, że mama tego dnia planuje uroczystości imieninowe. A to też był przypadek, bo ksiądz prosił mamę o przesunięcie tych uroczystości ze względu na kiermasz, jaki się odbywał w naszej wsi. Innym razem siedzimy przy podwieczorku przy stole i prezydent Raczkiewicz zachęca mnie, żebym zjadła babeczkę, bo tam w środku jest cała truskawka. Ale sam nie jadł. Zapytałam, dlaczego sam jej nie spróbuje, odpowiedział, że cierpi na alergię. Kiedy wyjechał, pytałam mamę, co to znaczy alergia. I dzięki Raczkiewiczowi właśnie poznałam to nowe dla mnie słowo (śmiech).
Żyła Pani w znakomitym domu - rodzice po studiach, mieliście służbę. Jak wtedy wyglądało Pani życie?
Niedaleko był majątek Odyńców. Pani Odyńcowa przyjeżdżała do nas odkrytym powozem, jako wdowa nosiła kapelusz z żałobnym welonem z tyłu. Kiedy wyjeżdżała, to z fascynacją patrzyłam, jak jej ten welon w powietrzu faluje. „Jak to się dzieje?” - zastanawiałam się, a to podmuch wiatru ten welon podnosił. Ale kiedy bywaliśmy u nich na przyjęciach, to nie bardzo mi się podobało: zawsze był pieczony baran, zawsze był też budyń. Ale tam też uczestniczyłam przy łapaniu raków, na które szło się nocą, z pochodniami. To był magiczny moment. Z drugiej strony sąsiadowaliśmy z majątkiem Duninów. Było też wiele takich majątków, których właścicielami byli Tatarzy, jacy zostali uszlachceni przez Batorego. Raz byliśmy na przyjęciu w majątku pewnego poety, podano herbatę. Ja dostałam w kubku. Zaprotestowałam:
„Chcę filiżankę i srebrną łyżeczkę”.
Mama była moim zachowaniem oburzona.
Zawsze taka Pani była - krnąbrna przez całe życie.
Nieznośna. Nazywano mnie rarogiem.
I nagle Pani życie zmienia się kompletnie. Do domu przychodzą Rosjanie, zabierają Pani ojca, a potem zostajecie wysłane na Sybir.
Ludzi ze Związku Sowieckiego cechuje perfidia, zakłamanie. Kiedy 17 września 1939 roku do Polski wkroczyły Sowiety, to tłumaczyli, że wkroczyli z zamiarem obronienia nas przed Niemcami. Widzi pani, jaka obłuda? Pojawili się w naszym domu w Święcianach - to był duży dom, pięć pokoi, piękny ogród - i do ojca zwracali się z kurtuazją: „Gospodin”. Powiedzieli, że dowódca okręgu chciałby z ojcem porozmawiać. Mama na to: „Ale my się wybieramy do kościoła”. Uspokajająco odrzekli: „Pani mąż wróci za pół godziny”. Pogoda była ładna, choć był to koniec października i mój ojciec poprosił, aby podano mu letnie pantofle i płaszcz. Poszłyśmy do kościoła, wracamy, a cały dom otoczony już jest przez bolszewików. Zabroniono mi wstępu do domu, ale naturalnie odsunęłam bolszewika, wchodzę do gabinetu ojca i mam taki widok: mama zapłakana, papiery porozrzucane. I mama mówi: „Aresztowali tatę”.
Jaki był powód?
Też o to zapytałam. Usłyszałam, że szukają broni. A mój ojciec miał rewolwer, miał na niego pozwolenie, ale już go zdał. Z gniewem powiedziałam: „Jaka szkoda, że w tej chwili tej broni nie ma”. To znaleźli inny powód. Zobaczyli przemówienie przygotowane na początek roku akademickiego przez rektora Mariana Zdziechowskiego, profesora Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Przemówienie nosiło dedykację dla mojego ojca: „Drogiemu Panu Władysławowi - autor”. Ale w przemówieniu był zwrot: „zaraza ze Wschodu”.
No, to znaleźli pretekst.
Tak, tak. Zabrali wszystko, również fotografię ofiarowaną ze specjalną dedykacją dla mojego dziadka od Henryka Sienkiewicza. Żałuję, że nie zapytałam wtedy mamę, jakie kontakty z Sienkiewiczem miał mój dziadek. Pamiętam, że mama jeździła do Krakowa, żeby się spotkać z młodszą siostrą pierwszej żony Sienkiewicza, Sienkiewiczówną Jadwigą. Była ona już wtedy wdową po rektorze Uniwersytetu Jagiellońskiego Edwardzie Janczewskim. Opowiadała, że kiedy u Henryka Sienkiewicza był mój dziadek, to pisarz powtarzał:
„Niech pan mówi, niech pan mówi, ach ten akcent wileński”.
Mama opowiadała też, że jak dziadek z zaboru rosyjskiego przyjechał do Krakowa i poszedł na pocztę, to rozpłakał się ze wzruszenia, bo urzędniczka mówiła po polsku. W zaborze rosyjskim w urzędach obowiązywał tylko rosyjski.
Wiadomo, co się stało z Pani tatą?
Ojciec już nie wrócił. Trzeciego dnia po tym, jak go zabrano, spadł śnieg, spadła temperatura i moja mama całą noc stała przed ichnim urzędem z futrem dla ojca, żeby go przyjęli. Gdyby od razu powiedzieli, że go aresztują, ubrałby się odpowiednio. Taka była jednak sowiecka perfidia.
A z jakich powodów Was wywieziono na Syberię?
Powodów nie podano, ale też kłamano. Był 13 kwietnia 1940 roku. Zapukano w nocy, mama obudziła mnie i siostrę: „Dziewczynki, wstawajcie, na pewno tatusia przywieźli”. Ale weszli sami i dali mamie do przeczytania jakiś papier. Mama mówi: „Ale gdzie jest mój mąż?” A oni na to: „Czy pani nie rozumie po rosyjsku?”. Mama spojrzała jeszcze raz w ten papier i zaraz mama zawołała, że trzeba się pakować. Obiecali jej, że wyjedzie i połączy się z mężem, już wszystko jest dla niej przygotowane. I znów, widzi pani, jakie kłamstwa? Kiedy jedna wyszłyśmy na ulicę, to już prowadzono nas na dworzec z bagnetami na plecach. A na dworcu sami znajomi - cała polska inteligencja, urzędnicy. Chyba półtora miliona Polaków wtedy z tamtych terenów wywieziono.
Ma pani 16 lat, kiedy trafiacie za Ural.
To był tak zwany Siewiernyj Kazachstan. Dojechaliśmy pociągiem do Pietropawłowska, pilnowani przez żołnierzy, psy; na żadnej stacji po drodze nie wolno było samemu wyjść, po wodę chodziło się ze strażnikiem. W końcu pociąg stanął, kazano wysiadać. Czekały już na nas ciężarówki, wpakowano nas do nich. Kierowcy tych ciężarówek mieli egzotyczny wygląd, byli skośnoocy. I jedziemy - nie wiemy dokąd, nie wiemy dlaczego, nie wiadomo, co z nami będą robić. Nie ma już przy nas żadnego enkawudzisty, żadnego żołnierza. Jedziemy kilka godzin, w końcu ciężarówki zatrzymują się - wysiadać. A tu step. Kompletna pustka. Wysiedliśmy, a oni odjechali. I tak nas zostawili. Nikogo, tylko my. Oszołomieni. Wcześniej pilnowani - teraz nie ma nikogo. Po jakimś czasie zauważyliśmy, że z daleka podąża w naszą stronę grupa ludzi. Zbliżali się do nas ostrożnie, powolutku, w końcu podeszli. Bez słowa. I gryzą pestki słonecznika. Mieli w tym taką wprawę, że wrzucali pestki rękami, trafiając idealnie do ust. Przyglądali się nam w milczeniu, a potem zaczęli nas dotykać. Pończochy jedwabne na naszych nogach, futra, bo my wszyscy byliśmy elegancko ubrani. A moja mama, która świetnie mówiła po rosyjsku, z petersburskim akcentem, zaczęła próbować z nimi rozmawiać, pytać, gdzie jesteśmy. Wtedy powiedzieli, że są z pobliskiego kołchozu.
Z Nadiożki.
Tak. Powiadomiono ich, że przyjadą burżuje z Polski. Mama załatwiła nam miejsce do spania. Chata lepianka, jedna izba, spaliśmy tam wszyscy, a w rogu stał jeszcze cielak. Mijały tygodnie i nikt się nie zjawiał. Po jakimś czasie przybył jeden z enkawudzistów i mama pyta, co mamy robić. Odparł: „Tu jest świeże powietrze, cieszcie się świeżym powietrzem. Innym razem zabrano nas na ciężarówki i wywieziono do Kara-Gugi i tam sfotografowano. Potem wołali nas indywidualnie do zrobienia zdjęcia do paszportu. Sowieckiego! Zmuszono nas do podpisania, że przyjechaliśmy tu z dobrej i nie przymuszonej woli, żeby być obywatelami sowieckimi. Pozowałam do zdjęcia z wysuniętym językiem. A kiedy później wręczono mi paszport, rzuciłam go na ziemię i powiedziałam do mamy: „Mamusiu, ja nie chcę tego sowieckiego paszportu!”. Urzędnik oburzony: „Ona nawet po rosyjsku nie mówi!”. Odparłam: „Znam inne języki”. Wymieniam polski, łacinę, francuski, a ten pogardliwie mówi: „A komu to potrzebne”. I ja w tej złości, w tej swojej młodej bezczelności rzuciłam: „Angielski!”. Mama spojrzała na mnie ze zdziwieniem, bo angielskiego wtedy nie znałam, ale on się zainteresował. Daje mi papier i mówi: „To napisz coś po angielsku”. Znałam kilka słówek, jakie mówił mój ojciec, przypomniałam sobie też dialogi z filmów, ale po chwili doznałam olśnienia. Przecież ja znam nazwiska aktorów z Hollywood! Gary Cooper, Greta Garbo, Laureen Bacall, Clark Gable, Marlena Dietrich. Znając poziom tych bolszewików stwierdziłam, że się nie zorientuje, jeśli je wypiszę. Zachowałam interpunkcję, tu przecinek, tam kropka, duża litera, cały papier zapisałam. Oddałam mu. On na to: „To teraz przetłumacz”. Wzięłam z powrotem tę bumagę i tłumaczę:
„Wszędzie teraz jest wiosna, niebo jest niebieskie, kwiaty kwitną, a to jest najgorsze miejsce na świecie”.
Spojrzał na mnie i rzekł:
„Hmm, może ty nie jesteś taka durna, na jaką wyglądasz. Za to powiem ci coś w tajemnicy: ucz się przede wszystkim rosyjskiego, bo Londyn też kiedyś będzie nasz”.
Na szczęście się pomylił. Jak to się skończyło?
Byłam chyba jedną z pierwszych, którzy skorzystali z paktu Sikorski-Majski.
I ten pakt uratował Pani życie.
Zgadza się. Dzięki temu nie poniosłam konsekwencji swojej bezczelności, a pakt unieważniał sowieckie paszporty i znowu byliśmy obywatelami polskimi.
Bardzo ciężko na tej zsyłce pani pracowała.
Budowaliśmy składy na przechowanie zboża, jakie Stalin wysyłał Hitlerowi. Trzeba było kopać rowy, wozić pełne taczki ziemi, ze 120 kilogramów, nosić deski. Dziś tamte momenty przypominam sobie z przerażeniem. Dachy były kryte papą i ja po drabinie właziłam na dach z wiadrem gotującej się smoły, aby tę papę zalewać. Opary unosiły się straszliwe. Dziś myślę sobie: „Jak ja to mogłam robić?” (śmiech).
Na Syberię zabrała Pani słownik języka francuskiego, zdjęcia i karty do pasjansa. I te karty w pewnym momencie mogły być dla Pani niezłym zarobkiem, kiedy miejscowe kobiety prosiły panią o wróżby.
Zawsze lubiłam układać pasjanse, miałam 13-14 lat i rozkładałam pasjansa, a mojego ojca to denerwowało. Ale w Nadiożce też rozłożyłam karty i w pojęciu miejscowych kobiet to musiała być tylko wróżba. Jedna poprosiła, abym jej powróżyła, powiedziałam: „Pomyśl, czego pragniesz”. Pasjans wyszedł, powiedziałam, że wróżba się spełni. Na drugi dzień przyniosła dwa jajka, a na trzeci sprowadziła sąsiadkę. Kres temu położyła mama, która stwierdziła, że nie mogę tak ludzi nabierać. Na swoją obronę miałam to, że pasjanse wychodziły. Ale wtedy moja mama nawiązała kontakt z prawdziwą wróżką i ona moją mamę w tym wyedukowała. Jedna, której mama uratowała życie, bo postawiła jej bańki dała konia i mama w przerwach między pracą na zbożowym elewatorze jeździła po kołchozach, wróżyła i dostawała, a to kawałek słoniny, a to buraki, a to kartofle, dzięki czemu mogła nas wyżywić. I kiedy raz zaprowadzono ją do ostatniej chaty, mama zobaczyła młodą kobietę i powiedziała jej: „Będziesz szczęśliwa, niedługo spotkasz się z mężem”. Zapadła cisza i kobieta odparła:
„Może i wcześniej mówiłaś innym prawdę, ale tu się pomyliłaś”.
Trzy dni temu otrzymała powiadomienie, że jej mąż na wojnie zginął.
A Pani mama co na to?
Powiedziała tylko tyle, że trzeba wierzyć w Boga. Jakieś dziesięć dni później przed naszą lepianką rwetes. Do chaty wpada para, rzucają się mamie na szyję. Mąż wrócił, faktycznie, on żył! Wtedy już mama sławę jako wróżka miała pełną.
Kiedy dowiedziała się Pani, że Anders tworzy polską armię?
Po podpisaniu paktu Sikorski-Majski. Z grupą sztubaków dowiedzieliśmy się, że jest jakaś delegatura, jakaś placówka polska w Czelabińsku. Pojechaliśmy tam, pewni, że zabiorą nas do wojska, o którym już wiemy, że się tworzy. Ale nikt tam nie chciał z nami rozmawiać, niemal nas stamtąd wyrzucono, każąc wracać do domu. Byliśmy rozczarowani. Wróciliśmy na stację Czelabińsk i tam jakiś bolszewik powiedział, że Polacy mogą dostać chleb za darmo. Polska delegatura nas o tym nie poinformowała. Czekaliśmy na pociąg kilka dni, wróciliśmy załamani.
Ale jednak do tego wojska się Pani dostała.
Z tym związana jest jeszcze inna historia. Kiedyś pracując na spichlerzu widzę, biegnie jedna Polka, bardzo podekscytowana. I woła: „Przyjechał polski żołnierz, w mundurze!”. Weszłam do tego pomieszczenia, nazywaliśmy ją pierekurka, bo był tam piec, gdzie można się było ogrzać. Rzeczywiście, żołnierz. Podchodzę, wzruszona, bo widzę te srebrzące się orzełki. Żołnierz nagle odrywa się od ściany, podchodzi do mnie i mówi: „A pani dlaczego wtedy do kawiarni nie przyszła?”.
Bo znaliście się jeszcze sprzed wojny!
Miałam 15 lat, kiedy moja koleżanka zaprosiła mnie na Boże Narodzenie. Piłyśmy z siostrą kakao z pianką i czekałyśmy na służącą, żeby nas zabrała do domu. Starsi bracia koleżanki, podchorążacy, urządzali swoją zabawę. Dywan w salonie został już zwinięty, już słychać muzykę, a ja stoję przy drzwiach. I nagle słyszę: „Czy mogę prosić panią do tańca?”. Oglądam się, a to oficer. Odmówiłam. Zapytał, ile mam lat, a potem powiedział: „Jak pani będzie miała 18, to ja się z panią ożenię”. Myślę: „wariat”. Powiedziałam: „Muszę już iść do domu”, a on - że czeka na mnie na drugi dzień w kawiarni. Ja do kawiarni? Z oficerem? Ale takie było nasze pierwsze spotkanie. Któż mógłby przypuszczać, że następnym razem spotkamy się na Syberii?
Podobno była Pani łamaczką męskich serc.
To dziwne, bo nie byłam urodziwa, ale powodzenie, niestety, miałam. Może dlatego, że byłam wesoła, robiłam dobre wrażenie. Wracając do tego kapitana - kiedy podszedł do mnie i zapytał, dlaczego nie pojawiłam się w kawiarni, to on już w Nadiożce został. Miał jechać na urlop do rodziców, a spędził go u nas. Mamę poprosił o moją rękę. Ale, chwała Bogu odjechał. Odwiedził nas jeszcze potem, ale jak wracał, to się rozchorował, z czego byłam zadowolona. A mama mówiła: „Ale ty masz zły charakter” (śmiech). Zasypywał mnie listami, telegramami. Ale na jednej z wizyt wspomniał, że mają wspaniałego kapelana. To był ksiądz Józef Król. Okazało się, że mama go zna, że on mnie malutką na rowerze woził. I to dzięki niemu dostaliśmy depeszę, najpierw, że moją mamę siostrę i mnie potrzebują do wojska. Z tym telegramem szłyśmy 50 kilometrów, żeby dostać pozwolenie na kupienie biletów. Enkawudzista, który przeczytał telegram, powiedział:
„To nie jest miejsce dla kobiet, pozwolenia nie dam”.
Wróciłyśmy z niczym. Ale potem przyszła inna depesza - że potrzebują nas do pracy w ochronce. Wtedy pozwolenie dostałyśmy. I jechałyśmy pociągiem pasażerskim. Mało kto wtedy jechał do wojska pociągiem pasażerskim. W Nowosybirsku była przesiadka - dworzec piękny, jak pałac, ale gdy się z niego wychodziło, to zapadało się po kolana w błocie. Dojechaliśmy do miejscowości Tokmak.
Ale długo w tej ochronce w Tokmaku nie popracowałyście.
Na początku stosunki między Polakami a Rosjanami były idealne. Niestety, sytuacja się zmieniła, powstało napięcie między Polską a Rosją i w nocy stamtąd uciekaliśmy, bo były już przypadki aresztowań. Pojechałyśmy do Taszkientu, stamtąd do Kermine. Znów pomógł ksiądz Król. Tam wstąpiłam do wojska.
Dzięki generałowi Andersowi kończy Pani szkołę, w 1943 roku zdaje maturę.
To było już w palestyńskim miasteczku Rechowot, niedaleko Tel Avivu. Tam wszędzie słyszało się polski język, były polskie restauracje, a Żydzi mieli polską prasę. To była pierwsza matura w tej szkole, na którą przyjechał przewodniczący komisji egzaminacyjnej doktor Kurdybacha. Muszę przyznać, że to była matura, która była najsurowiej klasyfikowana. Był bardzo wysoki poziom.
I tam spotkała Pani generała Władysława Sikorskiego?
Przyjechał z wizytacją szkół wojskowych. Powiedział wtedy, że bardzo mu zależy, aby duża część polskiej młodzieży dostała się na studia zagraniczne:
„My wam Polskę wywalczymy, a wy ją będziecie budować”.
Defilowałyśmy przed nim. I była to ostatnia defilada w jego życiu. Trzy dni później już nie żył.
A Pani potem trafiła do Włoch. Jak to się stało?
W tej miejscowości Rechowot skończyłam kurs radiotelegrafistek, przydzielono mnie do 319 Kompanii Łączności. Kompania wyjechała do Włoch wcześniej, ja dotarłam później, bo miałam operację ślepej kiszki. Mama wtedy jeszcze została w Palestynie. We Włoszech pracowałam na tak zwanym fullerphonie. To była linia, która utrzymywała łączność pomiędzy naszymi oddziałami na terenie Włoch i z Anglią. Skończyłam też kurs angielskiego, dzięki czemu zostałam super intendentem ośrodka łączności.
Po wojnie, w 1947 roku przybywa Pani do Anglii. Nie myślała Pani o powrocie do Polski?
To było wykluczone. Wiedzieliśmy, co się stało. Moje kresy, Wileńszczyzna - to już nie było polskie. Przez Sowietów zginęło siedmioro członków mojej rodziny. Chciałam być od nich jak najdalej. Dziś sobie myślę, że jeśli chodzi o mnie, to należę do wybranych. Kiedy przypomnę sobie te tłumy ludzi którzy chcieli się dostać do armii Andersa, brudnych, zawszonych, umierających z głosu i epidemii i nie dotarli do celu, to mam świadomość, że nade mną wciąż czuwała opatrzność.