Cała rodzina zamordowana, a rzeka wciąż spokojnie płynie
Simon przez przypadek dowiedział się, że jego ojciec był polskim partyzantem. Malka wiele razy słyszała od matki o cudownym Rymanowie. Potomkowie polskich Żydów szukają swoich korzeni.
Gdyby nie Hitler - nazywałby się Szymon Łukawiecki, mieszkałby w Polsce, mówiłby po polsku, byłby Polakiem, a rodzina ze strony ojca przyjęłaby katolicyzm - zapewnia dziś Simon Lavee. Historia sprawiła, że mieszka w Izraelu i jest żydowskim kapłanem. Próbuje mówić po polsku, nawet nieźle mu idzie, ale przechodzi na angielski, bo nie chce po polsku mówić na poziomie pięcioletniego dziecka, a taka jest jego polszczyzna.
- Nigdy nie miałem babci, nie miałem dziadka, wujków, nikogo z tych bliskich, których obecność w rodzinach uważana jest za coś oczywistego - mówi Simon Lavee.
Jest trzecim pokoleniem tych polskich Żydów lub żydowskich Polaków, którzy nie mogą wyjść z cienia Zagłady. Przez przypadek, podczas wizyty u innej rodziny w Izrealu, dowiedział się, że jego ojciec, Edmund Łukawiecki, był polskim partyzantem, walczył pod Lubaczowem w oddziałach Związku Walki Zbrojnej, potem w AK. A prapradziadek Hersz Łukawiecki spod Lubaczowa ze swoimi dwoma braćmi służył w Legionach Piłsudskiego. Simon mówi, że jego przedwojenno-wojenna rodzina to byli polscy patrioci... o bardzo prawicowych przekonaniach. Tylko rodzina matki mocno tkwiła w tradycji żydowskiej.
Zimą 2009 roku Simon przyjechał do Lubaczowa, by szukać korzeni rodzinnych. Wpadł na pomysł szalony: miał zamiar dnie i noce spędzać w lesie, żeby doświadczyć tego życia, jakiego doznał w partyzantce jego ojciec.
- Chciałem się przekonać, jak to jest ukrywać się zimą w lesie, bez ogrzewania, bez ciepłej odzieży, w warunkach wojny i zagrożenia - tłumaczy.
Rodzina wysłała z nim jego syna, by pilnował na miejscu, żeby Simon podobnych szalonych pomysłów nie realizował.
W Lubaczowie obaj spotkali 80-latkę, ta spojrzała na twarz syna Simona i zaczęła krzyczeć: Mundek, Mundek!
- Pewnie myślała, że zobaczyła ducha, bo okazało się, że mój syn wygląda identycznie jak jego dziadek - tłumaczy.
Książkę o ojcu, rodzinie, lubaczowskich Żydach i tamtym czasie chciał napisać, stąd ta wizyta. Przyjechał i dowiedział się rzeczy strasznych.
Kiedy Sowieci weszli do Lubaczowa, Edmund Łukawiecki stwierdził, że jedyną szansą ratunku jest zaciągnięcie się do Związku Walki Zbrojnej. Nad resztą rodziny Łukawieckich, nad pozostałymi lubaczowskimi Żydami opiekę rozciągnął Józef Kulpa, który ze starszymi Łukawieckimi służył jeszcze w Legionach. Jeszcze straszniej się zrobiło, kiedy Hitler ruszył na Stalina i Lubaczów dostał się pod władanie Niemców.
- Do Lubaczowa oddelegowano ukraińskie oddziały policji pomocniczej. Ich dowódca porwał moją matkę, zgwałcił i uczynił swoją niewolnicą - opowiada Simon. - Po kilku dniach zabiła go w jego kwaterze i uciekła. Ojciec wrócił z lasu tylko po to, żeby zabrać rodzinę do siebie. Dziadkowie się nie zgodzili, woleli zostać. Do lasu z ojcem poszła tylko moja matka. Dziadkami zaopiekował się Józef Kulpa i to dzięki niemu nikt z lubaczowskich Żydów nie został przekazany Niemcom. Kiedyś Józef Kulpa przyszedł rano do mojej rodziny i powiedział, że w nocy przyśniła mu się Matka Boża i kazała mu przyjść i powiedzieć, żeby wszyscy uciekali - opowiada Simon.
Było względnie bezpiecznie do 1942 roku, kiedy to w Berlinie powstał pomysł, by Zamość przemianować na Himmlerstadt, a rejon miasta uczynić Judenfrei - wolnym od Żydów. Dziadkowie Simona nie przeżyli, Edmund w 1946 roku musiał z Polski uciekać z żoną. Wyjechał do Palestyny.
A rzeka płynie...
Ora Regev Heuman urodziła się w Palestynie, ale po polsku mówi płynnie. Po matce, Żydówce spod Lubaczowa. Ora długo nie mogła się dowiedzieć, skąd jej ród, a matka Pepaka długo nie chciała jej opowiadać o swoim dzieciństwie. Jednak im starsza Ora była, tym częściej słyszała od matki o zieleni jej dzieciństwa, o gęstych lasach, o rzece, o młynie, który dzierżawiła jej rodzina gdzieś na końcu świata, w Lubaczowie. Dla dziecka, wychowanego na spalonej słońcem ziemi Palestyny, młyn był abstrakcją, las widziała tylko w książkach, opowieści o zielonej krainie brzmiały jak baśnie. Długo po śmierci matki Ora postanowiła odszukać baśniową krainę, w 2007 przyjechała do Lubaczowa. Młyn wciąż stał, rzeka przy nim wciąż płynęła, las szumiał. Ora była zaskoczona, że baśnie matki okazały się być rzeczywiste. Rzeczywiste okazało się także to, o czym matka mówić nie chciała.
- Zrozumiałam mamę dopiero wtedy, kiedy stanęłam nad rzeką - opowiada. - Że nie mogła pogodzić się z tym, że rzeka wciąż płynie, kiedy cała jej rodzina została zamordowana. I to, że matka nie chciała mówić o czymś, o czym Ora dowiedziała się dopiero od miejscowych w Lubaczowie.
Gdyby nie rodzina Sikorskich, zginęłaby i Pepka. Sikorscy wywieźli ją do swojego mieszkania w Warszawie, załatwili „aryjskie” papiery. Śladem losów matki, Ora pojechała do Warszawy.
- W autobusie zapytałam kobiety, jak się jedzie do miasta - opowiada Ora. - Ona mnie pyta, czy mówię po żydowsku. No, mówię, wtedy ona: moi rodzice w czasie wojny mieszkali obok żydowskiej rodziny, takiej z dziadkami, dziećmi. I pewnego dnia cała ta rodzina nagle znikła. I wtedy - mówi ta kobieta - moja matka przestała chodzić do kościoła. Kobieta wyszła z autobusu na przystanku, ja z tym zostałam do dziś.
Ora chciała powiedzieć, że przez Zagładę znikały nie tylko ciała, bo ocalałym umierały dusze. I nie tylko żydowskie dusze, ale polskie też. Napisała o tym książkę: o matce Pepce, o Żydach lubaczowskich, o tragedii rodzinnej i wieloletnim milczeniu matki, która po wojnie wyjechała do Palestyny, bo nie mogła znieść, że rzeka przy młynie wciąż płynie, jakby nic się nie stało.
Powroty straszne i radosne
Samuel Halpern mówi po polsku bez cienia akcentu. W końcu urodził się w Szczecinie i to był jego pierwszy język. Nie ostatni, bo w pamiętnym 1968 roku cała jego rodzina musiała wyjechać, jakby wojna i Zagłada nie dość ją doświadczyły. Przez USA trafili do Izraela, ale kiedy w 1989 roku nowa już Polska znów otworzyła się na Izrael, Samuel przyjechał natychmiast. Przecież nie w Izraelu, ale w Lubaczowie były korzenie rodziny po ojcu, a w Dynowie - po matce. Ocaleli od zagłady, bo uciekli na wschód, ale od dramatów uciec nie zdołali, bo władza radziecka zesłała ich na kilka lat do Kazachstanu. Po wojnie przyjechali do Szczecina, do Lubaczowa i Dynowa nie mieli wracać ani po co, ani do kogo. Tylko matka zdecydowała się na chwilę zajrzeć do Dynowa. Na chwilę przed tym, jak w 1968 roku PRL wygonił ich z ojczyzny przodków.
- I wtedy ich przedwojenny sąsiad oddał jej srebrny, siedmioramienny świecznik, który rodzina ukryła w ogródku przed ucieczką - opowiada Samuel. - Wrócił do matki 21 lat po wojnie! On teraz stoi u nas w domu, w Izraelu, jest na nim data: 1863 rok.
O cudownym Rymanowie
Malka Shacham Doron mówi, że jej dzieciństwo w Izraelu było wspaniałe, ale pamięta też, że w Dzień Pamięci Shoah (Zagłady - dop. red.) jej ojciec co roku zamykał się w pokoju i nie wychodził. Co rok pytała matkę Frydę, o co ojcu chodzi, matka rok po roku dawkowała jej historię rodziny, bo co dziecko mogło zrozumieć z Zagłady, skoro dorośli nie byli w stanie zrozumieć sensu i ogromu tej tragedii? Opowiadała o cudownym Rymanowie, o jego cudownych ludziach, bo o Zagładzie nie chciała, albo nie potrafiła. Ani o tym, że kiedy wróciła po wojnie do Rymanowa, po rodzicach i dziadkach nie było śladu, a w jej domu mieszkali obcy ludzie. A ci dali jej wybór: albo wyjedziesz, albo cię zabijemy. O tym Fryda córce nie opowiadała, tylko o dobrych rzeczach.
Malka nigdy nie wiedziała, czy matka wspomina mityczny Rymanów, czy snuje o nim fantazje. Obiecała sobie, że jak dorośnie, to znajdzie ten Rymanów. Komuna jeszcze była, kiedy przyjechała do Polski. Niczego w sklepach i strasznie wielkie tu chleby sprzedawali - to były pierwsze wrażenia. Ale Rymanów był. Po śmierci matki znalazła 17 jej zeszytów z zapiskami wspomnień. O pięknych przedwojennych i potwornych wojennych czasach, z których ocalała tylko dlatego, że przed likwidacją rymanowskiego getta została wywieziona na Syberię. I Malka jeszcze raz pojechała do Rymanowa, potem jeszcze raz i jeszcze...
Starzy miejscowi wygrzebali z albumów rodzinnych zdjęcie jej dziadka, jedyne, jakie teraz ma po dziadku. Pokazali dom, w którym jej dziadek mieszkał. I powiedzieli, że nikt po wojnie go nie chciał, bo podobno duchy starych Żydów w nim mieszkają. Wróciła do swojego Mitzpe Ramon w Izrealu, z wypiekami na twarzy opowiadała o Rymanowie synowi, syn powiedział, że jej ten dom kupi. I kupił. Malka wyremontowała, zbiera w nim pamiątki po 2 tysiącach przedwojennych rymanowskich Żydach, z których ocalała garstka. Żeby ludzie pamiętali ich na co dzień, a nie tylko w Dzień Pamięci. I o jej dziadku Abramie, który tu mieszkał i piekł chałki.