Jedzie tam, gdzie kataklizmy i śmierć. - Kiedy wracam z misji, czuję się bogata. Mam w domu wodę, światło, chleb - mówi Monika Piątczak, pielęgniarka z Centrum Chorób Serca w Zabrzu.
Gdy przychodzi SMS, że trzeba jechać na koniec świata, gdzie klęska żywiołowa albo wojna, ratowniczka z Zabrza nie wie, jak będzie tam spać, co zje, czym się umyje. W plecaku zmiana bielizny, spodnie, ze dwa podkoszulki, szczotka do zębów, grzebień. I przede wszystkim stetoskop, o nim nigdy nie zapomina. Wrzuci krem do twarzy; jeśli nie, da sobie radę. Dla ratownika liczy się to, co ma w głowie; wiedza medyczna, odporność na stres, chęć pomagania. Kto myśli, że wyjazd na misję to przygoda, szybko zmieni zdanie.
Monika Piątczak skończyła studia pielęgniarskie; na co dzień ma stresującą pracę, jest specjalistką pielęgniarstwa ratunkowego na Oddziale Kardiochirurgii i Transplantologii Serca i Płuc w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Ale gdy trzeba, bierze udział w misjach Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). Była w Sudanie Południowym, Gruzji, na Ukrainie. Właśnie wróciła z Nepalu.
Spakować plecak, czekać
Młoda kobieta przekonała się, że ludzie nie potrzebują tłumacza, gdy chodzi o krzywdę. To język, który rozumieją wszyscy.
- Rozmawiałam z Nepalczykami o tym, co im dolega, jak się czują, a nawet nie wiem, po jakiemu - przyznaje Monika. - Trochę po angielsku, po nepalsku albo na migi. Adrenalina, presja czasu sprawia, że wszystko jest możliwe.
Ratowanie, nawet podczas największej katastrofy jest łatwiejsze, gdy ludzie cenią życie swoje i cudze. Każdy rozumie, co robią ratownicy. W Sudanie jednak spotkała się z czymś niepojętym - z brakiem szacunku dla ludzkiego istnienia.
- Szkoliłam na ratowników byłych partyzantów, którzy dotąd zabijali - opowiada Monika. - Tam, w Sudanie Południowym, ludzi chorych, słabych, rannych zostawiano na śmierć, bo są ciężarem. Partyzanci nie mogli zrozumieć, po co takich ratować, niech zginą. Jeden człowiek niewiele w tamtym świecie znaczy. Najpierw musiałam zmienić ich myślenie o śmierci, a to było trudne.
Podczas misji dowiedziała się też, jak w różny sposób można być bogatym.
- W Nepalu widziałam kogoś, kto na gruzowisku swojego domu znalazł jakąś szmatkę. Był tak szczęśliwy, miał taką radość w oczach, dumę. Nareszcze posiadał coś własnego. To dało mu nadzieję, że będzie lepiej - mówi Monika.
Kiedy doszło do trzęsienia ziemi w Nepalu (o sile 7,8 stopni w skali Richtera, 25 kwietnia tego roku), od razu zgłosiła do Centrum Pomocy Międzynarodowej gotowość na wyjazd. Musiała czekać na sygnał, żeby w każdej chwili spakować plecak i stawić się na lotnisku, a wcześniej poukładać sprawy w pracy. To bywa skomplikowane, bo przecież ma ustalone wcześniej dyżury, także w izbie przyjęć, zdarza się, że ktoś jest akurat na zwolnieniu lekarskim, są kłopoty z obsadą.
- Ale spotykam się ze zrozumieniem - zapewnia Monika. - Od naszego dyrektora prof. Mariana Zembali usłyszałam, że to, co robię na misjach, jest ważne, i on jest temu przychylny. Takie słowa dodają otuchy. W domu też trzeba wszystko przeorganizować. Monika ma dwie córeczki, 11- i 7-letnią, po rozstaniu z mężem wychowuje je sama. Zawsze może liczyć na rodziców. Jej wyjazd trwa zwykle kilka tygodni, w Nepalu miała być krócej. Babcia dziewczynek czekała już tylko na telefon, żeby do nich przyjechać z torbą smakołyków. Monika jednak z pierwszą turą polskich ratowników się nie zabrała. Kiedy będzie następny wyjazd? Nie wiadomo. Do Nepalu trudno się dostać, wszystko zniszczone. Już chciała odkręcać sprawy w pracy i domu, gdy przyszła wiadomość: ma natychmiast ruszać. Jest gotowa.
Monika wie, co tam się dzieje. Pierwszy wstrząs był najsilniejszy w Nepalu od ponad 80 lat. Następnego dnia znowu zatrzęsło, niewiele słabiej. Dzisiaj wiadomo, że zawaliło się około 600 tys. budynków, ucierpiało 8,1 mln ludzi, czyli ponad jedna czwarta mieszkańców 28-milionowego Nepalu. Dachu nad głową nie mają dwa miliony osób, wciąż liczy się zaginionych. Może było to najtragiczniejsze trzęsienie ziemi w historii tego państwa; w jedynym podobnym w 1934 roku zginęło ponad 8,5 mln ludzi. Ratowniczka wie, że jest tam potrzebna.
Ludzie dzielą się z innymi
- Lotnisko w Katmandu wyglądało jako tako i pomyślałam, że nie jest najgorzej. Były zniszczenia, ale widziałam też całe domy i stragany - opowiada Monika. - Epicentrum było jednak dość daleko od stolicy. Im dalej od niej, tym gorzej. Po prostu nic nie zostało, domy, wioski zrównane z ziemią. Tam pojechaliśmy. Epicentrum trzęsienia ziemi wypadło 80 km na wschód od miasta Pokhara w środkowej części kraju, gdzieś 200 km od Katmandu.
Sześciu Polaków rozkłada obóz w wielkim chaosie, gdzie każdy kogoś stracił, a ludzie całymi dniami przekopują gruzy, żeby znaleźć cokolwiek, co ocalało. Zespół ratunkowy udziela pomocy tym, którzy mają zakażone rany, połamane ręce i nogi. Na opatrunki przychodzą tłumy. Monika nie zapomni wielkich, smutnych oczu nepalskich dzieci.
- Ludzie szukają krewnych, domowych zwierząt, przedmiotów. Niewiele dotąd mieli, teraz już nic. Ale cieszą się z tego, że żyją. Rodzice robią dzieciom zabawki i piłki, żeby oderwały się od smutku. Życie z trudem, ale jednak wraca do Nepalu - mówi Monika.
Na misjach pieniędzy jest mało, posiłek składa się z tego, co można najłatwiej zdobyć. Jadła na okrągło ryż, czasem z jedną puszką groszku podzieloną na sześć porcji. Wszyscy, ona też, bali się, że nastąpi kolejny kataklizm. Lepiej spać na ziemi.
Wstrząsy nastąpiły, ale mniejsze
- Nie chodzi o to, żeby ratownicy z przepracowania padli na nos. Trzeba spać, jeść, mieć siły do pracy - podkreśla Monika.
W Nepalu ujęli ją ludzie. Biedni, że bardziej nie można, ale dumni, serdeczni. Nie żebrzą, pomagają sobie wzajemnie, dzielą się tym, co mają. Z jednej gałązeczki odbudowują gniazdo. Tysiące mieszkańców nie ma kąta, a te domy, które przetrwały, ledwo się trzymają. W górzystym Nepalu na budynki obsuwa się ziemia i schodzą lawiny. Aż serce ją boli, gdy wie, że w czerwcu Nepal czekają gwałtowne, monsunowe deszcze. Co będzie z tymi, którzy są ranni i chorzy?
Ratownicy z PCPM jeżdżą do zapalnych regionów świata nie tylko po to, żeby na miejscu ratować ludzkie życie i zdrowie, ale także, żeby uczyć miejscowych, jak się to robi.
- Na południu Gruzji szkoliłam strażaków i ratowników, jak posługiwać się nowoczesnym sprzętem, na przykład defibrylatorem. Byli wspaniali - mówi Monika. - Uczę też ratowania pod obstrzałem.
W Sudanie Południowym nie poszło tak gładko. Plemię Dinka, do którego trafili polscy ratownicy, wiele przeszło. Okrutne wojny toczą się tu od pół wieku. Młodzi strażacy, których Monika miała wyszkolić na ratowników, nie cenili życia. Jest zresztą bardzo ciężkie. Przez dziesięć miesięcy trwa tutaj susza, przez dwa pozostałe - powódź. Nie można niczego się dorobić, co roku ludzie tracą domy. Mieszkają w lepiankach, które woda zmywa z powierzchni ziemi.
- Sudańczycy nie wiedzieli, jak ratować tonących i czy to ma sens. Jak się cieszyłam, gdy po powrocie dostałam wiadomość, że jeden z moich uczniów uratował kogoś z powodzi - przyznaje Monika.
Ale gdy tam była, panował kruchy pokój. Ostatnio znowu Sudan pogrążył się w krwawej wojnie domowej. - Poznałam i lubię tych ludzi. Ta wojna dotyka mnie osobiście i boli - mówi ratowniczka. Nie wie, gdzie ją znowu wezwą. Może do Nepalu? Chciałaby spotkać swoją pierwszą pacjentkę; miała ranę pełną tłuczonego szkła. Dom pięciolatki rozpadł się w jednej chwili, nic nie zostało. Jej rodzinie polscy ratownicy zostawili prawie wszystko, co mieli w plecakach; został im jeden, wspólny ręcznik.