Chi-Chi Ude – „królowa koloru” z Opola
Zaczęła projektować na złość korporacyjnemu dress code'owi. Dziś stroje projektantki polsko-nigeryjskiego pochodzenia, która wychowała się w Opolu, noszą znani i lubiani: Grażyna Torbicka, Małgorzata Kożuchowska, Kora.
Dziś Chi-Chi Ude mieszka i tworzy swoje projekty w Warszawie, ale nie zapomina, że pierwsze inspiracje i estetyczny światopogląd kształtował się właśnie w rodzinnym Opolu.
- Wracam do Opola tak często, jak mogę, mam z tego miasta bardzo ciepłe wspomnienia. Tu mieszka moja ukochana mama i babcia. Tu spędzam święta i część wakacji. Tutaj rodziły się moje pierwsze miłości, mam tu swoje ulubione miejsca. Pamiętam wieczory na schodach kościoła „na górce” przy Muzeum Śląska Opolskiego i wagary na wyspie Bolko – opowiada Chi-Chi Ude, ceniona projektantka i dizajnerka.
Ma w Opolu mieszkanie, do którego powraca z siostrą Ifi, która jest piosenkarką i właśnie pracuje nad kolejną płytą. – Od 8. do 19. roku życia mieszkałam w Opolu. To był bardzo intensywny czas: dorastania, rozwoju emocjonalnego, estetycznego – wylicza.
Chi-Chi z sentymentem mówi również o swojej szkole podstawowej nr 21. – Mam piękne wspomnienia. Na szczęście byłam tym rocznikiem, który nie musiał przechodzić przez gimnazjum i uczyłam się aż do ósmej klasy. Przyjaźnie z tych lat przetrwały do dziś. Podstawówka czasami jeszcze mi się śni – podkreśla.
Uwodzą ją kolory dzieciństwa: czerwona ziemia, żółty piasek... Pierwsze bele materiału przemyciła z Nigerii
Już w liceum zdradzała zainteresowanie szeroko rozumianą sztuką i kulturą. W końcu Chi-Chi naukę podjęła nie przez przypadek w klasie o profilu humanistycznym z poszerzonym francuskim i profilem teatralnym.
- Niezwykle cenię sobie profesor Grażynę Wąsowicz, która w „dwójce” uczyła nas francuskiego. Wtedy uważana była za surową i bezwzględną nauczycielkę. Dzisiaj wspominam czas pod jej skrzydłami jako niezwykle inspirujący i wartościowy. To ona zaszczepiła we mnie wrażliwość do teatru i kostiumów teatralnych. Myślę, że pani profesor nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wielki wpływ miała na mój rozwój – mówi.
Chi-Chi postanowiła studiować… marketing i zarządzanie. - Ciężko jest określić siebie w wieku 18-19 lat. Trudno zliczyć, ile razy spotykałam się z artystami, którzy początkowo wybrali zupełnie inną ścieżkę kariery. Wiedziałam, że prędzej czy później ta moja artystyczna cząstka i tak wybuchnie, ale prawdopodobnie musiałam do tego dojrzeć, może przestać się bać, bardziej w siebie uwierzyć, skonfrontować się ze swoimi potrzebami… - zastanawia się projektantka.
Przygoda z wielkim światem miała nastąpić na studiach, których Chi-Chi część odbyła w Paryżu, światowej stolicy sztuki i mody. – Rozpoczęła się moja nauka w American Business School w Paryżu, gdzie uczyłam się w języku angielskim i francuskim – opowiada. – To właśnie w Paryżu spotkałam się po raz pierwszy ze sztuką tak wysokich lotów, muzeami i poznałam wiele ciekawych osób z kręgów świata artystycznego, który zawsze mnie interesował. Zaczynało mnie nosić, ale nie wiedziałam jeszcze dokładnie, w którym kierunku.
Po przyjeździe do kraju zamieszkała w Warszawie, dostała dobrą pracę w korporacji i budowała swoje życie.
– Moja siostra Ifi rozpoczynała karierę muzyczną na większą skalę i poprosiła mnie o wsparcie. Już w dzieciństwie uwielbiałyśmy się bawić w stylizacje, powstawały więc przeróżne stroje, ciągle coś dla niej szyłam. Z racji faktu, że wiem, w czym ona dobrze się czuje i w czym dobrze wygląda, zaopiekowałam się jej wizerunkiem.
To właśnie wzorzyste garnitury i marynarki z tametgo czasu stały się znakiem rozpoznawczym Chi-Chi Ude.
Przełomowym momentem dla Chi-Chi było spotkanie z ojcem w Nigerii po 16 latach niewidzenia się.
Powrót do korzeni okazał się też ważny dla niej z innych powodów.
- Odżyły we mnie te wszystkie kolory, etniczne barwy. Pomyślałam sobie: jak by to pięknie było ubrać Polaków w takie wzory. Po tej wizycie przywiozłam sobie kilka próbek materiałów, ale one sobie na razie po prostu były - mówi.
Celem drugiej podróży w rodzinne strony była tym razem już silna determinacja, by zdobyć możliwie największą ilość materiałów.
- W drodze powrotnej na lotnisku miałam ogromny nadbagaż i absolutnie żadnych pieniędzy, żeby zapłacić za niego dwa i pół tysiąca dolarów – opowiada. – Uruchomiłam więc na tym lotnisku cały wachlarz kobiecych możliwości: błagałam, płakałam i parę godzin negocjowałam. W końcu rozdysponowano cały mój bogaty załadunek na personel pokładowy. Wszystkie stewardesy miały po 5 kilogramów, nawet kapitan dostała kilka. W sumie do Polski przywiozłam 80 kilogramów materiałów! – cieszy się Chi-Chi.
Jej projekty to był taki pstryczek w nos temu tzw. dress code’owi, któremu musiała się poddawać, pracując parę lat w korporacji. Obowiązywał granat albo czerń, stroje musiały być bardzo zachowawcze, stonowane i wciąż trzeba było się pilnować, żeby przypadkiem nie wyjść z tego nudnego szeregu.
Adresatami jej pierwszych projektów byli przede wszystkim mężczyźni.
- Chciałam ich trochę zadziwić, zaryzykowałam przy tym. Myślałam sobie, że chciałabym zobaczyć takie „barwne ptaki” na ulicy – śmieje się Chi-Chi. – Wielu moich znajomych muzyków, rzeźbiarzy i innych artystów wciąż narzekało, że nie ma się w co ubrać, że my, dziewczyny, zawsze możemy poszaleć, a oni wciąż w tych dżinsach i stonowanych kurtkach. Pomyślałam, że czemu nie spróbować? I to był strzał w dziesiątkę.
Dziś projektantka ma na koncie ubieranie wielu słynnych artystów. To właśnie ją wybrały na kreowanie swojego wizerunku artystycznego między innymi aktorki Mela Koteluk, Grażyna Torbicka, Anna Smołowik, Małgorzata Kożuchowska, Kora, Reni Jusis, Dawid Podsiadło, Dariusz „Maleo” Malejonek i Omenaa Mensah i wielu innych.
- Omenaa niedawno zamówiła u mnie zupełnie nowy garnitur. Jej fundacja Omenaa Foundation zgromadziła pieniądze na budowę pierwszej szkoły w Ghanie – zdradza Chi-Chi. Wyjechała tam właśnie w moim garniturze między innymi po to, żeby w jakiś sposób odnieść się do tego, że stylistycznie myśli o Afryce – opowiada.
Swoje ekstrawaganckie projekty Chi-Chi regularnie prezentuje na pokazach mody, a nawet na dedykowanych tylko opolance wystawach. Warszawska Galeria „Wystawa” stworzyła ekspozycję „Sztuka marynarki”.
Chi-Chi podkreśla, że podróże mają bardzo inspirujący wpływ na jej twórczość, a także na codzienne życie: – Te moje wyprawy mają dla mnie wymiar duchowy. Dzięki nim oczyszczam swoje myśli i wracam z nową energią do działania. Ostatnio byłam w Izraelu, którym jestem zachwycona. Konfrontacja z innym środowiskiem i rzeczywistością wyjątkowo mocno pobudza moje zmysły i potrzeby. Inspirują niesamowicie osoby, które spotykam podczas tych podróży – ich światopogląd, podejście do życia. Na przykład gdy mieszkałam w Indonezji, odkryłam, że można żyć zupełnie inaczej. To nie jest tak, że musimy pracować te osiem bitych godzin. Większość Indonezyjczyków pracuje tylko tyle, ile potrzeba na zarobienie na jedzenie dla swojej rodziny.
Uwodzą ją kolory dzieciństwa: - W Nigerii spędziłam najmłodsze lata, tam miałam zapewnione poczucie bezpieczeństwa. Pamiętam więc te wszystkie kolory, zapachy, piasek, czerwoną ziemię, tropikalne deszcze i te wszystkie moje ciotki ubrane we wzorzyste kreacje – mówi Chi-Chi. - Kojarzy mi się to wszystko z czymś dobrym i ciepłym. Poprzez projektowanie ubrań w podobnych kolorach próbuję się też podzielić tą moją tęsknotą i barwami dzieciństwa.
Zaciekawienie pracami opolanki wyraził także Tomasz Sikora, ceniony fotograf, autor plakatów filmowych i teatralnych. Efektem ich współpracy była wystawa fotograficzna poświęcona projektom Chi-Chi.
- W „Tribute to Colours” próbowaliśmy zarażać innych tymi kolorami, żeby się ich nie bali. Mówimy nie tylko o kolorach na ubraniach, ale też na twarzach ludzi, zwracamy uwagę na pewną odmienność religijną, seksualną, stylu życiu. Nasza różnorodność jest naszym atutem, więc w ciemno weszłam w ten projekt. Ważne było dla mnie nie tylko dziedzictwo, warsztat i kunszt Tomka Sikory, ale także ta idea, aby dzielić się tą różnorodnością. Co tu dużo ukrywać. W Opolu, w latach 90. nie zawsze było mi łatwo, będąc dzieckiem z mieszanego małżeństwa.
Od niemal roku opolanka prowadzi własną galerię. - Przyłapujesz mnie na przeprowadzce. Nie tyle rezygnuję z Galerii Sztuki Projektowej, co ją poszerzam - mówi z dumą. - Przenoszę się do przepięknej przestrzeni o powierzchni ponad 600 metrów kwadratowych, która znajduje się pomiędzy ASP a muzeum Zachęty.
Jeszcze nie raz o niej usłyszymy.