Rocznica tragedii podczas Międzynarodowych Targów w Katowicach. Ten dzień nadal wielu śni się po nocach.
Dlaczego 10 lat temu doszło do zawalenia się hali targowej w Katowicach? Zginęło wówczas 65 osób. Hala nadawała się do rozbiórki już cztery lata przed katastrofą? Tak przynajmniej mówią dziś biegli.
To miało być wielkie święto miłośników gołębi, jak zresztą co roku, a stało się największą katastrofą budowlaną w powojennej Polsce. Pod zawalonym dachem hali Międzynarodowych Targów Katowickich zginęło 65 osób. Ilu było rannych? Nikt dotąd nie zliczył, nawet prokuratura. Raz jest mowa o 120, innym razem nawet o 170. Wielu już nie wróciło do zdrowia. Ten dzień nadal śni im się po nocach, wywołuje ból, łzy i strach. Wciąż uciekają przed opadającą z hukiem wielką konstrukcją stalową, której słupy gięły się niczym zapałki. Słyszą tamte nawoływania ratowników, jęki rannych i dźwięki telefonów komórkowych.
Była godzina 17.15, sobota, drugi dzień Ogólnopolskiej Wystawy Gołębi Pocztowych. Większość uczestników rozjechała się już do domów, hoteli. Było po wręczeniu mistrzowskich tytułów, podczas których w hali znajdowało się ponad tysiąc osób. Stefan Ślisz z Pszczyny mówi, że jego uratował… Adam Małysz. Pojechał do domu wcześniej, żeby zdążyć na transmisję telewizyjną, bo skoczek z Wisły wciąż wtedy wygrywał. - To było przeznaczenie - mówi dziś Ślisz. - Kolega z Kobióra, Stanisław Kois, został i zginął.
Szacuje się, że w hali targowej przebywało około 500 osób, gdy anonimowy mężczyzna powiadomił policję o katastrofie. Służby ratownicze zostały poderwane natychmiast. Nikt jeszcze nie przypuszczał, że rozmiary tragedii będą tak ogromne.
Henryk Fiszer z Katowic pilnował wtedy klatek z gołębiami prezentującymi się na wystawie. Stał pod ścianą zwrócony w kierunku wyjścia. - Spojrzałem w górę, odruchowo, i zobaczyłem rysę w dachu, która biegła coraz dalej i dalej. A potem rozległ się huk, jakby do środka wpadł silnik odrzutowca. Oderwała się blacha na długości może 50 metrów i szybowała w dół - przypomina Fiszer. - Widziałem, jak ta blacha pociąga za sobą kolejne elementy konstrukcji, które opadały w dół na zasadzie domina. Leciały w miejsca, gdzie były stoiska z akcesoriami dla gołębi, paszą, wydawnictwami. Tam poczyniły najwięcej szkód.
Mam ten widok ciągle przed oczami. Słyszę potem chwilę ciszy, jakby zawahania, i kolejny huk, echo tamtego. Dach zaczął spadać w drugą stronę.
Zdaniem biegłych, przyczyną zawalenia się dachu była "niedostateczna nośność konstrukcji stalowej". Dach runął pod naporem zalegającego śniegu i lodu.
O godzinie 18.30 na miejscu pracowało już 450 strażaków, 445 policjantów, dojeżdżali ratownicy z Centralnej Stacji Ratownictwa Górniczego w Bytomiu, członkowie GOPR-u, drużyn medycznych PCK, ratownicy z psami do poszukiwania ofiar. Mobilizowano służby z ościennych miast. Przyszedł dobrowolnie emerytowany policjant z własnym psem, by pomagać. W takich strasznych chwilach serca otwierają się same. Nad ranem mężczyzna doznał rozległego zawału. Gdyby ten zawał dopadł go w domu, chyba nie miałby szans, mówili lekarze, ale przed halą ratunek był natychmiastowy, bo w pogotowiu czekały wciąż karetki. Reanimacja trwała długo, ale się powiodła.
Kierował akcją ratunkową ówczesny szef śląskich strażaków, Janusz Skulich. Okrzyknięto go bohaterem. W ciągu pierwszych pięciu godzin spod rumowiska ratownicy wydobyli wszystkich rannych, a w ciągu 11 godzin ustalono wszystkie osoby martwe. Kiedy pytałam, co było najtrudniejsze w czasie całej akcji, Janusz Skulich mówił, że dla niego najgorsze było czekanie na wyniki sekcji zwłok. - Gdyby się okazało, że choć jedna osoba zamarzła, to by znaczyło, że ratunek nie przyszedł na czas - mówił.
Kierownictwo spółki MTK w chwili tragedii przebywało w Hiszpanii na okolicznościowym spotkaniu. Oprócz współczucia nie deklarowało konkretnej pomocy. Wprawdzie powołało specjalny fundusz, ale pieniądze stamtąd nie popłynęły zbyt duże. Ostatni prezes spółki Piotr Kubica twierdzi, że MTK wypłaciło w sumie około 2,5 mln zł zasądzonych odszkodowań. Dziś spółka sama domaga się przed sądem odszkodowania od Skarbu Państwa. Utraciła przecież halę.
Przed sądami cywilnymi sprawy ciągnęły się długo i boleśnie. Pozywano najpierw spółkę MTK, która zbudowała halę, a potem Skarb Państwa, właściciela gruntu, na którym stała.
I to z budżetu państwa idą pieniądze na odszkodowania dla ofiar. A Skarb Państwa domaga się przed sądami od MTK zwrotu połowy wypłaconych sum, choć spółka istnieje tylko na papierze. Do katowickiej kancelarii „Wokanda” zgłosiło się 68 osób poszkodowanych tą katastrofą. Prawomocnie zakończyły się 42 sprawy, pozostałe są ciągle w toku.
Mecenas Adam Car z Sopotu wytoczył pozew zbiorowy przeciwko Skarbowi Państwa. Obejmuje, jak dotąd, ponad 30 osób, których bliscy zginęli pod zawalonym dachem. Kolejne 50 osób chce już do sprawy dołączyć.
Ofiary domagają się uznania odpowiedzialności Skarbu Państwa za katastrofę budowlaną. Sprawa trafiła do Sądu Okręgowego w Warszawie. - Dopiero, jak zapadnie orzeczenie o uznaniu odpowiedzialności Skarbu Państwa za śmierć osób w wyniku katastrofy budowlanej, będziemy występować o wysokość odszkodowania - mówi mecenas Adam Car.
Sądy odmawiały wcześniej rodzinom ofiar prawa do pozwu zbiorowego, uzasadniając, że trzeba indywidualnie, w odrębnych postępowaniach cywilnych, badać odmienne sytuacje życiowe każdej poszkodowanej rodziny, analizować wpływ tej śmierci na dalszy jej los. Sąd Najwyższy uznał jednak, że w tej sprawie jest możliwość ustalenia okoliczności wspólnych dla wszystkich osób występujących z pozwem.
Dlaczego trwa to tak długo?
- Mamy Polskę dwóch standardów, ofiary dwóch kategorii - wyjaśnia mecenas Car. - Jedni dostają wszystko szybko i sprawnie, na przykład bliscy ofiar katastrofy smoleńskiej. Każdy członek najbliższej rodziny otrzymał od państwa tę samą sumę 250 tys. zł. I mamy ofiary drugiej kategorii, właśnie katastrofy budowlanej, które wciąż czekają na pieniądze. I to jest smutne. |
Autorka: Teresa Semik