Choć kobiety za nim szaleją, nie stworzył nigdy udanego związku
Mimo że Krzysztof Majchrzak dobija siedemdziesiątki, ma opinię prawdziwego twardziela. Nadal uprawia karate i wyczynowe narciarstwo. Ostro krytykuje polski świat filmowy i żyje według własnych zasad i reguł.
Aż osiem lat nie oglądaliśmy go w żadnym filmie. W tym czasie odrzucił 32 propozycje. Ale w końcu wraca. To zapewne zasługa jego przyjaciela, a zarazem reżysera - Jana Jakuba Kolskiego. Przedstawił mu bowiem scenariusz niezwykłego filmu. „Las, 4 rano” opowiada o korporacyjnym karierowiczu, który nagle dostrzega bezsens wyścigu szczurów. Zostawia wszystko - i zaszywa się w głuszy, prowadząc życie pustelnika. Kolski dedykował obraz swej zmarłej w tragicznym wypadku córce. Film nie miał jednak odpowiedniego finansowania, w efekcie czego powstawał we wręcz ekstremalnych warunkach.
- Genialni operatorzy, scenografowie, kostiumografowie, wszyscy - pracowali za żebraczy grosz. W efekcie zrealizowaliśmy materiał wymagający 50 dni zdjęciowych w czasie o połowę krótszym. Praca na planie często trwała 18 - 20 godzin. Miałem dylemat - myć się czy wyspać. Po myciu sen nie przychodzi szybko. Więc, żeby nie brudzić pościeli, kładłem się na dywanie, przykrywałem się kocami i spałem „na brudno”. Tylko dzięki temu mogłem potem przez kilkanaście godzin pracować i opiekować się innymi - opowiada w „Gazecie na Weekend” reżyser.
Seryjny morderca
Krzysztof Majchrzak zbuntował się pod koniec minionej dekady. Udzielił wtedy kilku wywiadów, w których ostro skrytykował polski świat filmowy. Markowi Kondratowi dostało się za reklamowanie banku i handlowanie winem, Bogusławowi Lindzie - za lenistwo na planie, a Andrzejowi Wajdzie - za angażowanie się w politykę.
Kiedy osiągnął pełnoletność, zaczęły się mnożyć skandale z jego udziałem
- Kiedy tak obserwuje się to wszystko: całe to agresywne, chamskie lansiarstwo, głupie reklamy, kretyńsko gęgających pogodynów i pogodynki, pełne frazesów gęby aktorów, którzy nigdy na ekranie nie udowodnili tego, o czym z tupetem trąbią w wywiadach tabloidów - ma się ochotę zostać seryjnym mordercą, a potem, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, odpocząć w więzieniu - atakował Majchrzak kolegów w tygodniku „Przegląd”.
Nic więc dziwnego, że część filmowców po prostu obraziła się na niego. Inni z kolei bali się z nim pracować, bo wiedzieli, że będzie od nich oczekiwał takiego samego zatracenia się w pracy, jakie zawsze było jego udziałem. Ci, którzy odważyli się mu przedstawić swe propozycje, spotykali się z odmową. Do tego doszły plotki o depresji aktora. - Przez trzy tygodnie siedziałem po prostu w fotelu z pilotem w ręku. Oglądałem zawody tenisowe w Eurosporcie. Zdążyłem zostać już ekspertem od zagrywek i tabel, chociaż nigdy nie miałem rakiety w ręku. Zakupy robiłem w leśnym sklepiku w Radości. Obok mnie spał pies Burek i wspólnie przegryzaliśmy się przez mój ból - wspomina w „Newsweeku”.
Rodzice marzyli, by zrobił karierę pianisty. Tymczasem on zamiast chodzić na zajęcia w szkole muzycznej, trenował kulturystykę na strychu jednej z łódzkich kamienic.
Nie pomogła wizyta u psychoterapeuty, skuteczniejsza była szybka jazda samochodem. Kiedy dziś dopada go poczucie bezsensu istnienia, wsiada w swoje błękitne Subaru i mknie przez Polskę.
Złamana kariera
Już jako dzieciak sprawiał niemało kłopotów. Kumplował się z największymi łobuzami, w szkole, co chwila rozbijał szyby lub wdawał się w bijatyki. Jego sposobem na dobre wyniki w nauce było... poprawienie ocen w dzienniku. W końcu jednak wszystko się wydało.
Rodzice marzyli, by zrobił karierę pianisty. Tymczasem on zamiast chodzić na zajęcia w szkole muzycznej, trenował kulturystykę na strychu jednej z łódzkich kamienic. Tuż przed maturą złamał jednak rękę i musiał się do wszystkiego przyznać rodzicom. Z rozpędu zdał jednak na Akademię Muzyczną i studiował tam przez trzy lata. W końcu zdecydował się nauczyć aktorstwa.
- Byłem parę razy w malinach, sezon czy dwa po szkole. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, kto na rynku jest pan, a kto leszcz. Zagrałem m.in. epizod w „Brunecie wieczorową porą” pana Barei, czyli faceta, którego uważam za ojca zbadziewienia polskiego kina, jakiś epizod w „Czterdziestolatku” u pana Gruzy czy w kabarecie, w doborowym towarzystwie szmirusów warszawskich. Jedyna rzecz z tego okresu, do której nie mam odruchu wymiotnego, to praca z kolegami z kabaretu „Kur” - wyznaje w serwisie e-teatr.
Whisky w dłoni
Uznanie przyniósł mu występ w filmie „Aria dla atlety” Filipa Bajona. Pokazał w nim nie tylko aktorski talent, ale też swoją muskulaturę. Potem objawił swoje komediowe zacięcie w słynnej „Konopielce” Witolda Leszczyńskiego. Sympatię całej Polski przyniosła mu jednak dopiero rola w „Yesterday” Radosława Piwowarskiego. Po upadku Peerelu dał się poznać jako świetny aktor Jana Jakuba Kolskiego. Ale to nie był tylko czas sukcesów.
Nie potrzebuję tyle kasy, ile bezmózgie leszcze i inne takie ściankowe indywidua, jakby powiedział Staszek Witkacy
Pierwszym wielkim rozczarowaniem stał się dlań udział w „Quo Vadis” Jerzego Kawalerowicza. - Pomyślałem: ten geniusz, wielki filozof kina robi film o pierwszych dniach chrześcijaństwa. Wchodzę w to! Ale to, co się działo na zdjęciach... Wszyscy byli rozluźnieni, ze szklaneczką whisky w dłoni, żadnych problemów. Poczułem się oszukany. Reżyser przyrzekł mi, że będziemy spotykać się przez kilka tygodni przed rozpoczęciem zdjęć, żeby przedyskutować nasze pomysły... Nie udało się - podsumowuje produkcję w „Gazecie na Weekend”.
Ostatnim filmem, w jakim zagrał w minionej dekadzie, był awangardowy „Inland Empire” Davida Lyncha. Potem poświęcił się nauczaniu w Akademii Teatralnej.
- Jestem bogatym mężczyzną. Mam ośmiocylindrową Hondę Valkyrie, rajdowe Subaru, dom w lesie, bardzo małe oczekiwania, jeżeli chodzi o bycie na salonach i na ściankach. W związku z tym nie potrzebuję tyle kasy, ile bezmózgie leszcze i inne takie ściankowe indywidua, jakby powiedział Staszek Witkacy - śmieje się w „Telemagazynie”.
Miłosna telenowela
Kiedy miał 21 lat, ożenił się po raz pierwszy. Jego wybranką była koleżanka ze studiów - Ania. Sformalizowanie związku nie posłużyło mu jednak - i po kilku miesiącach doszło do rozwodu. Co ciekawe, Krzysztof i Ania postanowili jednak dalej być ze sobą. I udało się, a owocem ich miłości okazał się syn Maciej. Kiedy chłopak miał iść do szkoły, aktor stwierdził, że nie chce, aby koledzy śmiali się z niego, że rodzice żyją „na kocią łapę”. Dlatego po raz drugi wziął ślub z Anną. Małżeństwo ponownie przetrwało zaledwie tylko kilka miesięcy.
Wciąż otoczony jest przez piękne kobiety. Ćwierć wieku młodsze, przywiązane i bardzo kochające
- W moim domu rodzinnym o żadnych rozwodach nie mogło być mowy, choć nieraz talerze, siekiery oraz piły tarczowe latały gęsto. Jeśli ktoś by mi wtedy powiedział, że będę rozwodnikiem i stanę wobec sytuacji niebudzenia się z własnym synem pod jednym dachem, zabiłbym go - mówi w „Na Żywo”.
Krzysztof chciał, aby Maciej spełnił marzenia rodziców - i został pianistą. Nie pomogły twarde metody wychowawcze i chłopak jest dziś operatorem filmowym.
Kolejną wybranką Krzysztofa została inna koleżanka po fachu - Anna Nowak. Młoda aktorka zakochała się w starszym o 18 lat aktorze z Teatru Studio, choć znajomi przestrzegali ją przed nim. Związkiem ciągle wstrząsały kryzysy - i w końcu aktorka rzuciła partnera i wyjechała do Niemiec.
Mało tego, kiedy Krzysztof rozstał się z Anną, ona i Maciej zostali parą. Chociaż związek ten nie przetrwał długo, a młoda aktorka ostatecznie wyszła za mąż za Krzysztofa Ibisza, Krzysztof już nigdy nie związał się z nikim na stałe.
- Wciąż otoczony jest przez piękne kobiety. Ćwierć wieku młodsze, przywiązane i bardzo kochające. A on, gdy go uwiera związek lub przygasa namiętność, zrywa. Potem żałuje, mówi: wiesz, taki jestem niepoprawny - opowiada Agnieszka Lipiec-Wróblewska, reżyserka, a zarazem przyjaciółka aktora.