Chytra. Nasze wnuczki spłonęły, a teraz czeka nas sąd
60-letnia Ludmiła Orabczuk i jej mąż Bazyli z wsi Chytre w gm. Hajnówka przeżyli tragedię. W ich domu wybuchł pożar. W budynku spłonęły dwie ukochane wnuczki: 7-letnia Julita i 4-letnia Wiktoria. Łez nie mogą opanować do dziś. Teraz prokurator postawił pani Ludmile zarzuty...
My już ponieśliśmy straszną karę. Straciliśmy ukochane wnuczki i dach nad głową - mówi Bazyli Orabczuk, dziadek obu dziewczynek. - Gdyby spaliła nam się stodoła, chlewy, to byłoby to nieszczęście, ale dałoby się to przeboleć. A nie ma nic gorszego, niż stracić dzieci czy wnuczki i własny dom. Czego jeszcze chcą od nas śledczy? Ja po tym pożarze jeszcze nie odzyskałem zdrowia, żona też o mało w nim nie zginęła. I cały czas płacze po dziewczynkach...
Rozdzierający płacz
Pani Ludmiła nie chce o swoim bólu rozmawiać. Zapytana o tragiczny dzień, skrywa twarz w dłoniach i łkając szepcze, że nie ma nic do powiedzenia. Wstaje i idzie do pobliskiego chlewika... Po chwili z jego wnętrza słychać rozdzierający płacz.
- Mama do dziś nie może przeboleć śmierci dziewczynek - mówi Mirosław, syn Ludmiły i wujek dziewczynek, który po ojcu ma przejąć gospodarstwo. - A w dodatku te zarzuty prokuratorskie... Po tym wszystkim będzie musiała jeszcze tłumaczyć się w sądzie, jakby specjalnie wywołała pożar, w którym omal sama nie zginęła. To bzdura! Mamy nadzieję, że to wszystko szybko się skończy.
Babcia nie domknęła pieca?
Według ustaleń prokuratora, powodem pożaru miały być niedomknięte drzwiczki od pieca. To właśnie pani Ludmiła miała to zaniedbać. Ale to, co opowiada mąż kobiety temu przeczy.
- Tego dnia w piecu paliliśmy rano - wyjaśnia pan Bazyli. - Gdy około godz. 17 wróciłem do domu z obrządków, nie poczułem żadnego dymu. A przecież, gdyby się paliło od rana, byłoby go czuć. Dopiero przed godz. 18 poczułem, że coś się pali w sieniach. Początkowo pomyślałem, że to jakieś zwarcie prądu.
Mężczyzna poszedł to sprawdzić.
- W sieniach było pełno dymu - wspomina. - Otworzyłem drzwi do sypialni i wtedy zza nich buchnęły płomienie. Całe pomieszczenie stanęło w ogniu. Krzyknąłem do żony i dzieci, że się pali i żeby uciekały. A sam wybiegłem na zewnątrz, chciałem założyć buty, wezwać pomoc i gasić ogień. Może głupio zrobiłem. Lepiej było ratować Lusię i dziewczynki. A tak one się porozbiegały, a ja z powodu dymu i gorąca nie mogłem już wejść z powrotem.
- Podczas pożaru w panice trudno o wszystkim myśleć - pociesza go synowa Lila.
Panią Ludmiłę w ostatnim momencie przez okno wyciągnął sąsiad, a zarazem sołtys wsi - Bazyli Gierman. Dziewczynek już nie udało się uratować. Pan Bazyli kilkakrotnie próbował wskoczyć do środka, by odnaleźć 7-letnią Julitkę i 4-letnią Wiktorię, ale nie mógł znieść gryzącego dymu i wychodził.
- Ja też kilka razy wskakiwałem do domu, próbowałem gasić, ale dziewczynek nigdzie było... Nie mogłem ich znaleźć - opowiada Bazyli Orabczuk. - Nie miałem na sobie ani bluzy, ani koszuli, więc nawet nie mogłem twarzy zasłonić.
Dym był bardzo gryzący. W środku paliło się wyposażenie domu i styropian, którym od środka był on ocieplony.
Pan Bazyli - próbując ratować wnuczki - doznał poważnych oparzeń głowy, pleców i dróg oddechowych. Wylądował w szpitalu specjalistycznym w Łęcznej.
- Dzięki tamtejszej opiece jest już ze mną dobrze. Głowa i plecy się wygoiły, tylko z oddychaniem mam ciągle problem, bo pomimo operacji w drogach oddechowych zalega sadza - opowiada Orabczuk. - Z nogą też mam problem, bo jak trochę pochodzę, to mi strasznie puchnie. A pracować muszę, bo ciągle hoduje byki. Po ich sprzedaży będę miał pieniądze na budowę nowego domu.
Ciała dziewczynek, już po opanowaniu pożaru, znaleźli strażacy. Jedno leżało przy łóżeczku, drugie - w kuchni pod meblami.
Dzięki pomocy dobrych ludzi budują nowy dom
Obecnie Orabczukowie na miejscu starego, spalonego domu stawiają nowy. Po starym nie ma nawet śladu. Nowy do końca roku powinien być gotowy
- I chcemy przy okazji podziękować wszystkim, którzy nas wsparli zbiórką pieniędzy na pomoc dla nas - mówią zgodnie Bazyli i jego syn Mirosław Orabczuk. - Nie ważne, ile kto przekazał. Wszystkim jesteśmy bardzo wdzięczni za pomoc.
Już następnego dnia po pożarze wójt gminy Hajnówka ogłosiła zbiórkę pieniędzy na rzecz pogorzelców. Mieszkańcy nie żałowali grosza. Dawali, ile mogli.
- I tak będzie trzeba sprzedać byki, by dokończyć budowę - mówi pan Bazyli. - Ale bez wsparcia ludzi dobrej woli nawet byśmy tej budowy nie zaczynali.
- Dom odbudujemy, ale najbardziej szkoda tych dziewczynek - dodaje ściszonym głosem Lila, żona Mirosława. - Im życia nikt nie zwróci. Nawet ich zdjęć nie mamy, bo większość spłonęła w domu... Chyba tylko kilka z naszego ślubu się zachowało.
Orabczukowie próbują jakoś wrócić do normalności. O tragedii nie da się jednak zapomnieć. Tym bardziej, że pani Ludmiła otrzymała właśnie prokuratorskie zarzuty nieumyślnego spowodowania śmierci swoich wnuczek.
Dla kobiety to kolejna bolesna chwila. Weronika i Julitka były bowiem jej oczkiem w głowie. Praktycznie je wychowywała, gdyż ojciec dziewczynek pracował za granicą, a ich mama - w Bielsku. Całymi dniami dzieci były więc pod opieką dziadków. To oni wozili Julitkę do szkoły, a Weronikę do przedszkola. Dbali o nie jak mogli.
- A teraz śledczy chcą nas za takie poświecenie karać - załamuje ręce pan Bazyli. - Przecież i tak straciliśmy to, co mieliśmy najważniejszego: dzieci i dom.
Zdaniem gospodarza, pożar w ich domu zaczął się od komina: - Dym z pieca ciągnął dobrze, ale może się coś zatkało? Gdy po pożarze oglądaliśmy dom, widziałem w suficie dwie wypalone dziury.
Piec kaflowy był dość stary i mógł być nieszczelny. Nawet jedne drzwiczki od niego nie miały skobla, ale - jak mówi pan Bazyli - zatrzaskiwały się tak, że ciężko je było otworzyć.
- Piec razem z domem stawiał mój ojciec jakieś 60 lat temu - opowiada. - Ja później ściągałem fachowców z Orli, by go przerobili. Nie było z nim problemów.
Niedługo przed pożarem Orabczukowie zrobili remont części domu . Miał się do niego bowiem wprowadzić Mirosław wraz z żona Lilią. Ale wszystko poszło z dymem...
Ludmile Orabczuk grozi 5 lat więzienia. Ale nawet jeśli sprawa trafi do sądu, to prawdopodobnie sąd - biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności - wyda łagodniejszy wyrok lub po prostu sprawę umorzy.
- Ale mamy nadzieję, że do sprawy w ogóle nie dojdzie, bo to niepotrzebne nerwy - zaznacza Mirosław. - Na wszelki wypadek już poprosiliśmy o adwokata z urzędu.
W hajnowskiej prokuraturze usłyszeliśmy, iż nie jest jeszcze przesądzone, czy w ogóle skieruje ona sprawę do sądu: - Poprosiliśmy o uzupełnienie opinii biegłego z zakresu pożarnictwa - mówi Jan Andrejczuk, szef hajnowskiej prokuratury. - Po jej otrzymaniu prokurator prowadzący sprawę zdecyduje czy kierować do sądu akt oskarżenia.
Biegły będzie musiał pracować jedynie na dotychczas stworzonej dokumentacji, bo po spalonym domu nie ma śladu.
- Adwokat poradził mi, żebym zrobił zdjęcia najbardziej spalonych miejsc, więc w razie czego je mam - zaznacza pan Mirosław. - Mam też jednak nadzieję, że sprawa szybko się skończy i i nie będą potrzebne. Starczy nam nerwów, które do tej pory przeżyliśmy, a teraz jeszcze na głowie mamy budowę. Takie nieszczęścia jak z tym pożarem się po prostu zdarzają. W tym samym okresie doszło do kilku pożarów. Następnego dnia po nas paliło się w pobliskiej fermie strusi. Niedługo wcześniej w pożarze zginał chłopiec w Bielsku. Przecież nikt tych tragedii nie chciał. Po co je roztrząsać i szukać winnych?