Ciemno wszędzie, głucho wszędzie... Czyli o tym, jak kiedyś świat duchów przenikał się ze światem żywych

Czytaj dalej
Fot. Ze zbiorów Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Lublinie
Szymon Spandowski

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie... Czyli o tym, jak kiedyś świat duchów przenikał się ze światem żywych

Szymon Spandowski

O tym, jak świat duchów przenikał się kiedyś ze światem żywych, rozmawiamy z folklorystką, dr hab. Violettą Wróblewską, prof. UMK z Instytutu Nauk o Kulturze Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Jesień. Natura wygasa, kończy się czas życia i zaczyna czas śmierci. Czy dlatego dusze zmarłych zstępowały na ziemię akurat na początku listopada?

Można tak to interpretować, chociaż w tradycji ludowej zmarli byli otaczani szacunkiem przez cały rok. Ludzie wierzyli, że między obydwoma światami istnieje łączność, jeżeli więc dbamy o zmarłych, to oni będą dbali o nas, ostrzegając przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. W wielu ludowych bajkach pojawiają się takie motywy: w domu jest ład i porządek, a tu nagle zbije się talerzyk, jajko albo przestaje działać zegar. Później okazywało się, że to zmarli dawali sygnały z zaświatów. Nawiedzali także żywych w snach, podpowiadali jakieś rozwiązania spraw codziennych. Pojawiali się nie tylko jako duchy, ale potrafili również przybierać formy naturalne, najczęściej gołębi. Wierzono więc, że gołębie, które siadają koło domostwa, to mogą być dusze zmarłych. Kościół miał z tym problem, bo w jaki sposób te wierzenia pogodzić z chrześcijaństwem? Częściowo się udało, Duch Święty ma przecież postać gołębia. Co jeszcze? Pary młode też pojawiają się z gołąbkami. Z jednej strony jest to oczywiście ich symbol, ale z drugiej – to dusze zmarłych opiekunów. Kult przodków był zatem całoroczny, ale były takie momenty, gdy dbało się o nich szczególnie, m.in. w Wielkanoc czy Boże Narodzenie.

Przez te wszystkie kolce, siatki i zakazy dokarmiania gołębi dziś przodkowie raczej nie patrzą już na nas łaskawie. Może chociaż w święta będzie się można zrehabilitować. W jaki sposób?

Na wigilijnym stole nakrycie dla wędrowca, jak to interpretuje Kościół, w rzeczywistości było nakryciem dla zmarłego. Był zwyczaj, że po Wigilii się nie sprzątało. Zostawiało się stół takim, jakim był, aby zmarli mogli przyjść i w tym przełomowym momencie spożyć symboliczny posiłek. W Wielkanoc natomiast chodziło się na groby, zanosząc np. jajko – symbol życia. W niektórych kulturach, np. romskiej, do dziś spożywa się symboliczny wspólny posiłek ze zmarłymi na ich grobach. To dopiero dziś, w pospiesznym życiu, na ogół przypominamy sobie o zmarłych tylko we Wszystkich Świętych czy Dzień Zaduszny. W tradycji ludowej ta pamięć był ciągła. W dniu wesela np. jeżeli któreś z państwa młodych straciło wcześniej rodziców, obowiązkowo musiało odwiedzić ich grób i złożyć na nim kwiaty. Właśnie wtedy, w czasie momentu przełomu, za jaki uchodziło zawarcie związku małżeńskiego, czyli rozpoczęcie tzw. nowej drogi życia, ponieważ zmarli byli traktowani jako uczestnicy życia codziennego.

Ta dobra współpraca ze zmarłymi nie zawsze była możliwa.

Jeżeli zmarli nie zostali godnie pochowani albo nie wyspowiadali się przed śmiercią w sposób szczery bądź zginęli w sposób nagły, to śmierci pokutują i, niestety, straszą swoją rodzinę.

Również przez cały rok?

Tak, ale nasilało się to w noc przed Dniem Zadusznym. Oczywiście nie chodziło w tym tylko o to, aby się mścić, ale przede wszystkim o to, aby żywi pomogli odkupić winy. Kiedy duch pojawiał się w domu, żywi starali się odgadnąć, dlaczego wraca. Wreszcie ktoś sobie np. przypominał, że zmarły ojciec pożyczył od sąsiada jakiś sprzęt i za życia nie zdążył go oddać, nie załatwił wszystkich spraw, a zasada równowagi w świecie obowiązywała. Należało zatem ten przedmiot zwrócić. Czasami trzeba było wyprawić ucztę dla zmarłych. Co ciekawe, zmarli na ogół nie jedli tak jak żywi, konsumując wszystkie potrawy. Bardzo często chodziło tylko o symboliczną kroplę jakiegoś napoju albo okruch chleba.

„Zamknijcie drzwi od kaplicy i ustawcie się wokół trumny”... Jak wyglądały takie spotkania żywych i umarłych?

Wiązała się z tym bogata sfera obrzędów i zakazów. Żywi na przykład nie mogli niczego z cmentarza zabierać. Jest wiele opowieści o tym, gdy ktoś, chociażby dla zabawy, przynosił do domu kamień czy kość i co? W nocy przychodził nieboszczyk, aby upomnieć się o swoją własność. Konsekwencje takiego spotkania na ogół były dla tego, który zabrał przedmiot przynależny do przestrzeni cmentarnej, a więc zaświatowej, przykre: ciężka choroba bądź śmierć.

A w noc między 1 i 2 listopada?

Wtedy, zgodnie z wierzeniami, zmarli mieli spotykać się w kościele na mszy, którą odprawiał zmarły ksiądz. Żywi nie mogli tego oglądać, ale oczywiście mamy wiele opowieści ludowych o tym, że jakiś ciekawski ten zakaz łamał. Chował się gdzieś w kościele pod ławką i patrzył na zbierających się zmarłych. Ale oni, niestety, wyczuwali żywego. W skrajnych wersjach był on przez nich wyciągany i rozszarpywany, w łagodniejszych udawało mu się uciec, ale wtedy również ciężko później chorował. Są też ciekawe opowieści o matkach, które straciły dzieci i bardzo chciały jeszcze raz utracone potomstwo zobaczyć. Ciąg dalszy jest podobny, chociaż ze względu na obecne w kościele dziecko nie dochodzi do tragedii. Matka jest jednak zdziwiona, ponieważ dziecko trzyma naczynie pełne łez. Pyta zatem o przyczynę, a dziecko odpowiada, że to ona ciągle płacze, zaś dziecko musi jej łzy nosić i dlatego prosi, aby już nie płakała. Wierzono, że płakać po zmarłych należy po ich śmierci, ale później już nie, ponieważ te łzy im ciążą i nie pozwalają zaznać pośmiertnego spokoju. Należy więc o zmarłych pamiętać, ale bez potrzeby nadmiernie nie opłakiwać. Jak widać, ruch tej nocy był spory, w związku z tym żywych obowiązywały ograniczenia. Nie powinni wtedy wychodzić, aby duszom nie przeszkadzać, ale też ich nie podeptać – przecież dusz nie widać. Wierzono też, nie należy wieszać prania, bo dusze mogą się zaplątać. Dobrze też było pochować wcześniej ostre narzędzia, ponieważ dusze mogą się o nie skaleczyć. To ciekawy sposób postrzegania duszy jako, z jednej strony, obiektu duchowego, a z drugiej cielesnego.

Co się kiedyś kładło na grobach?

Pokarmy, ogień również był tam obecny, żeby dusze mogły się ogrzać. Ponieważ dusze miały tego dnia wracać do swoich domów, jedzenie stawiało się także na progach. Co ciekawe, zmarli na ogół nie budzili lęku. Jeżeli ktoś dbał o ich pamięć i starał się wywiązać z ich wszystkich życiowych zobowiązań, nie miał powodu do obaw. Przynajmniej jeśli chodzi o rodzinę, natomiast można się było obawiać dusz przypadkowych. Często lokowały się one w miejscach granicznych: mostach, skrzyżowaniach dróg. Jeżeli ktoś jechał tam o północy bądź przejeżdżał koło cmentarza, mógł taką duszę spotkać. Ona jednak przeważnie potrzebowała tylko pomocy w pokucie. Czasami wystarczyło jej błogosławieństwo, ale powitana złym słowem musiała cierpieć dalej.

Dziś strachem na ogół napawają nas nie dusze, ale śmierć. Kiedyś była czymś naturalnym, teraz jest obca.

Od urodzenia wszyscy na wsi wiedzieli, że zmierzają do śmierci, to było naturalne. Z tego powodu na wszystkie pogrzeby zabierano dzieci. Kiedy w domu był zmarły, nikt nie zabraniał dzieciom przebywać w tym samym pomieszczeniu. Oswajało się je ze śmiercią od najmłodszych lat, więc jako dorośli wiedzieli, że muszą przygotować się na jej spotkanie. Pełnosprawny, żwawy człowiek bardzo często wiedział już, w czym będzie pochowany. Na wszelki wypadek przygotowywano też trumny. Jest przecież anegdota związana z Reymontem, który - gdy pracował jeszcze na kolei - trafił do wiejskiej chaty, gdzie z braku miejsca pozwolono mu spać na strychu. Tam zaś była trumna, w której przechowywane były jabłka. Widok ten zrobił na pisarzu wielkie wrażenie. To wcale nie było lekceważenie, ale pokazanie naturalnego podejścia do śmierci.

Co się działo w sytuacji, gdy ktoś w święto był w drodze bądź z innych powodów nie mógł przodkom zapalić światełka na grobie?

Takie sytuacje raczej się nie zdarzały. W kulturach tradycyjnych mobilność była nieznaczna, a w tych dniach ją jeszcze bardziej ograniczano. Poza tym rodziny były przeważnie wieloosobowe, więc zawsze znalazł się ktoś, kto się grobem zaopiekował. Natomiast, jeśli rzeczywiście zdarzyło się być w tym okresie w podróży, a trafił gdzieś przy drodze na jakiś grób, miał obowiązek położyć na nim gałązkę czy kamień, które traktowano jako znak pamięci. Z tych miejsc również nie wolno było niczego zabierać z tych samych powodów, o których była mowa. Co przynależy do śmierci, zostaje w sferze jej wpływów.

II wojna światowa to zmieniła. Ludzie z kresów trafili na ziemie zachodnie, groby ich przodków zostały za sowiecką granicą...

Przede wszystkim II wojna i związane z nią migracje są jedną z głównych przyczyn rozpadu kultury ludowej. Całe społeczności zostały wyrwane z czegoś, co nazywamy kulturą tradycyjną, ojcowizną. Ci ludzie na ogół zabierali tylko najcenniejsze rzeczy. Jak wynika z badań, były to na ogół dokumenty, przedmioty kultu religijnego i bardzo często garść ziemi.

Tak było kiedyś. Dziś, porozrzucani po kraju ludzie starają się dotrzeć do grobów bliskich, więc cała Polska rusza w drogę.

To prawda, chociaż zmarli w ludowej wizji świata przecież wszystko widzą, więc i zrozumieją. Modlitwa za zmarłych i pamięć o nich ma większą moc sprawczą niż kwiaty czy zapalane znicze…

Szymon Spandowski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.