Co przeszłość rozłączyła, wojna połączyła. Historie trzech odnalezionych rodzin
To może smutne, ale gdyby nie wojna na Ukrainie, nie odnaleźliby się. Teraz mieszkają razem, bo tak jest im raźniej, bezpiecznej. Wspólnie zasiedli przy wielkanocnym stole. Jak rodzina.
Od momentu wybuchu wojny na Ukrainie Ania nie mogła spokojnie spać.
- Całe noce myślałam o swojej rodzinie na Ukrainie - opowiada. - Przecież jako mała dziewczynka byłam u nich w domu. Tam w Ukrainie. Byłam tam z rodzicami.
Ania, Irina, ciocia Wala, jej córka i wnuczka
To wtedy Ania dowiedziała się o ukraińskim pochodzeniu swojego taty. Wtedy też poznała swoje cioteczne siostry i braci, swoje ciotki i wujków. - Ale potem kontakt z rodziną w Ukrainie się urwał - mówi Ania. - Kiedy wybuchła wojna, zaczęłam więc ich szukać w mediach społecznościowych. Znalazła Irinę. Irina mieszkała pod Kijowem, ale Ania złapała ją już w Polsce. Tak jak tysiące uchodźców, granicę ukraińsko-polską Irina przekroczyła jeszcze w lutym. A to był już początek marca. Ania zaprosiła Irinę do siebie. - Przyjechała. Miała tylko jedną torbę plastikową swoich rzeczy - wspomina Ania.
Irina pod Kijowem pracowała w szkole. Była nauczycielką języka angielskiego. Z Anią rozmawiały łamanym polskim, łamanym ukraińskim, łamanym rosyjskim i trochę po angielsku.
- Niemal następnego dnia po przyjeździe Irina poprosiła mnie, abym załatwiła jej jakąś pracę, bardzo chciała pracować - podkreśla Ania. - Zadzwoniłam do znajomego, który jest nauczycielem w szkole w Mierzynie z pytaniem, czy potrzebuje nauczycielki angielskiego. Ucieszył się. Następnego dnia Irina poszła do pracy.
Jednak nadal Irinie i Ani niepewny los dalszej rodziny nie dawał spokoju.
- Wieczorami zastanawiałyśmy się, gdzie jest ciocia, gdzie jej córki i wnuczki - opowiada Ania. - Przecież nie możemy ich tak zostawić w czasie, gdy u nich trwa wojna. Teraz to Irina zaczęła szukać po znajomych.
Znalazła. Okazało się, że gdzieś pod Warszawą u polskiej rodziny od paru dni mieszka 68-letnia ciocia Wala ze swoją córką Talą i wnuczką Maryją.
- Gdzie będziecie siedzieć u obcych - namawiałam je do przyjazdu do Szczecina, jak tylko udało mi się zdobyć ich numer telefonu - wspomina Ania. - Przyjeżdżajcie. Ja jestem waszą kuzynką. Pamiętacie, jak byłam u was z rodzicami? Razem w kupie, rodzinnie, łatwiej nam tu będzie.
Przyjechały. Maryja chodzi już do polskiej szkoły w Mierzynie. Tala i Wala szukają pracy. - Chciałabym, aby coś znalazły w pobliżu domu w Mierzynie - podkreśla Ania. - Im i mi będzie łatwiej. Do wielkanocnego śniadania w domu Ani zasiadło w tym roku 14 osób. - Tym razem na śniadanie zaprosiłam też całą rodzinę ze Szczecina - tłumaczy Ania. - Zależało mi, abyśmy w końcu wszyscy się poznali. Może to smutno zabrzmi, ale gdyby nie wojna w Ukrainie, nigdy byśmy się nie spotkali.
Wojtek i rodzina z Charkowa
Wojtek parę tygodni temu odebrał dziwny telefon od swojej ponad 90-letniej mamy.
- Ktoś był u mnie - mówiła mama. - Nie wiem, kto to, ale oni twierdzili, że są naszą rodziną. Poszli już sobie, nie zatrzymywałam ich.
- Od razu po pracy pojechałem do mamy - opowiada Wojtek. - Nie ukrywam, że się przestraszyłem. Bałem się, że ktoś nieznajomy zapukał do drzwi mojej mamy. Może chciał ją oszukać? Okraść? Przecież nikogo się nie spodziewaliśmy.
Mama przyznała, że owszem, rano usłyszała dzwonek u drzwi, a na progu stało starsze małżeństwo z dwójką nastolatków. Powiedzieli, że są z Ukrainy i że przyjechali do swoich. Mama Wojtka ich przyjęła, zaproponowała poczęstunek, ale nawet ich nie dopytywała, skąd są i po co przyjechali.
- Na szczęście niespodziewani goście zostawili swój polski numer telefonu - opowiada Wojtek. - Zadzwoniłem. Przedstawili się i powiedzieli, że są naszą rodziną z Ukrainy. A ja w ogóle nie miałem świadomości, że my mamy jakichś bliskich w tamtym regionie.
Przyznaje, że miał wątpliwości, czy czasami ktoś go nie oszukuje.
- Ale jak pokazali mi zdjęcie mojej babci, którą przecież doskonale pamiętam, zaczęli opowiadać różne zdarzenia i rodzinne historie, to uświadomiłem sobie, że tak, to są nasi krewni - tłumaczy. - Po jakimś czasie i mamie zaczęło się coś przypominać.
Okazało się, że są z Charkowa. Do Polski przyjechali na początku marca. Znaleźli się w Choszcznie. Ale bardzo chcieli przenieść się do Szczecina, bo liczyli, że tu łatwiej można znaleźć zatrudnienie.
- Poza tym przecież w Szczecinie mają nas, swoją rodzinę - mówi Wojtek i dodaje, że od razu rozpoczął poszukiwania dla nich mieszkania. - A to wcale nie było łatwe. Zależało mi, aby mieli swoje lokum na Pogodnie, blisko mojego domu i domu mojej mamy. Z żoną zaczęliśmy zbierać po znajomych najpotrzebniejsze dla nich rzeczy. Potrzebne były ręczniki, pościel, koce, a nawet talerze i szklanki. Musieliśmy też znaleźć jeszcze jedno łóżko dla nastolatka. Z tym akurat nie było kłopotu.
Do Choszczna Wojtek po swoją nowo poznaną rodzinę pojechał tuż przed świętami. Przy wielkanocnym stole usiadło w tym roku w domu mamy Wojtka dziewięć osób. - Moje dzieci z wnukami pojechały na te święta do swoich teściów - mówi Wojtek. - Nie zmieścilibyśmy się u nas w domu. Nie mam tak dużego stołu.
Marcin i kuzynka z Odessy
Marcin przez pierwsze trzy dni od wybuchu wojny na Ukrainie nie mógł oderwać wzroku od telewizora. Całe dnie śledził, co się dzieje na granicy ukraińsko-polskiej. - Miałem nawet pomysł, aby od razu pojechać na granicę i tam pomagać - opowiada. - Ale kuzyn z Wrocławia powiedział mi, abym poczekał. On się zorientuje, jak tam jest. Sam pojedzie najpierw, bo ma przecież bliżej. Jednak nie wytrzymałem. Po pięciu dniach już tam byłem. Chyba się przydałem, bo przywiozłem do Szczecina pięć rodzin z granicy. Zakwaterował je u swojej ciotki na Krzekowie, u znajomych w Podjuchach, dla dwóch rodzin znalazł miejsce w Policach.
- Piątą rodzinę, matkę z dwójką dzieci, wziąłem do siebie - mówi Marcin. - Żona się trochę krzywiła, bo jest w ciąży, ale w końcu wspólnie ustaliliśmy, że przez kilka dni damy radę. lina z Maszą i Daryą zajęły pokój na piętrze, obok ich sypialni. - Na początku nie kleiła nam się rozmowa - przyznaje Marcin. - One były takie wycofane, smutne. Ale po dwóch dniach, kiedy Marcin i jego żona wrócili z pracy, na stole stały świeżo upieczone babeczki drożdżowe. - Od tych babeczek się zaczęło - wspomina Marcin. - Usiedliśmy wspólnie przy stole, żona zaparzyła świeżą herbatę i zaczęliśmy rozmawiać.
Nie mówili o wojnie, ale o wakacjach, gdzie je spędzali, co widzieli, co przeżyli. Alina opowiadała, jak żyje się w Ukrainie, jak mieszkała, jak spędzali weekendy. Mówiła, że niedawno mąż kupił jej nowy samochód i że od tego momentu często odwiedzali rodzinę, która mieszkała pod Odessą.
- A ja przecież miałem rodzinę w Odessie - mówi Marcin. - Nawet u nich byłem. Niewiele z tego pamiętam, bo jak przyjechałem, to rodzina posadziła mnie przy dużym stole, wokół którego zasiedli moi dalsi kuzyni i kuzynki. Nie muszę wspominać, że było dużo wódki - śmieje się. - Nawet nie pamiętałem, jak mieli na nazwisko.
Tego wieczoru, kiedy rozmowa z Aliną jakoś się zaczęła po raz pierwszy układać, tuż przed położeniem się spać Marcin zaczął grzebać w starych dokumentach i swoich pamiątkach z podróży.
- Chciałem koniecznie znaleźć to nazwisko. Nie dawało mi to spokoju - opowiada. - Dopiero nad ranem odnalazłem list od wujka z Ukrainy. I już wiedziałem, jak nazywała się moja rodzina z Odessy. Jeszcze przy śniadaniu powiedział Alinie, u kogo gościł w Odessie. - Przecież tak ja się nazywam - niemal wykrzyknęła Alina - wspomina Marcin. - Nie mogliśmy dłużej rozmawiać, bo musiałem iść do pracy. A wieczorem, kiedy wrócił do domu, na stole stał już ogromny talerz z pierogami. Były gorące i pachnące.
- Nawet ich nie tknęliśmy - opowiada Marcin. - Zaczęliśmy opowiadać sobie, kto jest kim, kto kogo zna. Zadzwoniłem też do ciotki, która mieszka na Krzekowie. Okazało się, że Alina to moja kuzynka. I to wcale nie tak daleka, to linia po ojcu. Dobrze, że nie posłuchałem się tego kuzyna z Wrocławia i pojechałem na granicę. Przywiozłem przecież rodzinę. Odnalazłem ją.
Na śniadanie wielkanocne wszyscy poszli do cioci z Krzekowa. Przy stole zasiadło 18 osób. Krzesła do stołu na śniadanie ciocia pożyczyła od sąsiadów.