Co słychać u Państwa Gucwińskich? Odwiedziliśmy ich (ZOBACZ ZDJĘCIA)

Czytaj dalej
Fot. Fot. Tomasz Ho£Od / Polska Press
Robert Migdał

Co słychać u Państwa Gucwińskich? Odwiedziliśmy ich (ZOBACZ ZDJĘCIA)

Robert Migdał

Hanna i Antoni Gucwińscy. On – przez wiele lat dyrektor wrocławskiego ogrodu zoologicznego. Ona – wielka miłośniczka i znawczyni zwyczajów zwierząt, a także posłanka na Sejm. Razem potężną popularność w całej Polsce zdobyli, nagrywając program TV „Z kamerą wśród zwierząt”. Dziś mają po 85 lat. Co u nich słychać? Portal GazetaWroclawska.pl odwiedził ich we wrocławskim domu.

Państwo Gucwińscy bez zwierząt – wiedziałem, że to nie jest możliwe.
Hanna Gucwińska: Właśnie sobie jeże kupiłam. Pigmejskie. Takie malutkie są. Jeden biały, a dwa szarawe.

Ale te jeże to nie wszystkie zwierzęta pod Państwa opieką, w waszym domu.
HG: Papug dużo nie jest, ale są. Ostatnio przeżyliśmy okropności, bo nam żako zdechła. Taka darowana. Prezent nam ludzie zrobili. Innych papug jest trochę – i małe, i duże. Jedną kupiliśmy w sklepie zoologicznym, kakadu. Są jeszcze dwie żako. No i papuga Krysia – cały czas nas gryzie i mówi brzydkie słowa. Aż wstyd powtórzyć, jakie. Gdzie się tego nauczyła? Nie wiem. Ale bywa kulturalna. Rano się wita: „Dzień dobry, Krysia”. Przynieśli ją do nas jako taką znajdę – zielona, trochę złotego ma, trochę szarego.

No i są psy.
HG: Ten, na moich kolanach, mniejszy, to go ze schroniska wzięłam – „kundlisko moje kochane”. Bardzo mądry. Poszłam po niego, bo przeczytałam jego opis w gazecie, który mnie rozczulił. Nazywa się „Musia” – to jest suczka. Kochana jest.

No i „przywitał” mnie, tak że trzeba go było zamknąć w drugim pokoju, jakiś wielgachny pies.
HG: Zobaczyliśmy go z mężem na wsi, jak się wyczołgał spod stodoły. Dziki był, z jakiejś watahy, co się po polach włóczy. Na dodatek chory był, chodzić nie umiał, nie jadł
– musiałam go smoczkiem karmić, konia takiego wielkiego. Nazywa się Astor – groźny pies z niego. Gryzie nawet mnie, gdy chcę mu coś zabrać, co jest jego. Ma dzikie zwyczaje.

Psy tylko dwa.
HG: Na razie.
Antoni Gucwiński: Ale dwa koty mamy. Więcej było, ale śmiercią naturalną odeszły. Koty w domu to sama przyjemność – przytulą się, pomruczą.

Kto jeszcze u Państwa gości?
HG: Szpak, który mieszka z nami ponad 25 lat. Wychowałam go jeszcze jako pisklę. Świetny jest, śpiewa pięknie.
AG: Żółwie jeszcze są.
HG: Oooo, żółwi mamy
bardzo dużo.
AG: Lądowe…
HG: W Sejmie jednego dostałam, potem nam dzieci przyniosły do domu, takiego koślawca, z krzywicą okropną…
AG: Jeden jest bez nogi.
HG: A tu, o, policja nam przywiozła te dwa żółwie. Tu siedzą. To są okropne żółwie, bo gryzą.

Czarne, dziwne.
HG: A koty wiedzą, że żółwie mięso dostają i do nich łapy wsadzają, żeby im jedzenie podebrać. A ja się denerwuję, że któryś te moje koty za łapę zębami złapie. Aaa, opowiem panu, jaka nam się historia z jeżem przydarzyła. Wyszłam do ogrodu i czuję, że mnie coś po nodze drapie. Myślałam, że to zaskroniec, bo tu są, a to jeż. Stał na dwóch łapach, a dwiema mnie po nodze drapał. Do domu wzięłam, takie to chude było, mizerne. Podkarmiliśmy go z mężem. I pewnego dnia mąż mówi do mnie: „Coś ty, do jeża fasoli nasypałaś?”. Bo źle trochę widział. Patrzymy bliżej, a tu małe jeżyki. Odchowały się u nas cztery maluchy i ich matka.

Zwierzęta macie Państwo nie tylko we wrocławskim domu.
HG: Jeszcze w Bukowicach pod Miliczem mamy gospodarstwo. Hodujemy tam konie – haflingery. Piękne. Mamy ich dziewięć.
AG: A, i jeszcze mamy kucyki. 11 ich jest i jedną oślicę.
HG: Oślicę to ja chciałam koniecznie. Bardzo lubię osły. I ta moja oślica rządzi wszystkimi zwierzętami w Bukowicach. Nami też. Na początku mogła wchodzić do domu,
ale jak się okazało, że się ślizga po podłodze i może nogi połamać, to jej nie chciałam wpuścić. To mnie użarła w ramię.

Na nudę na emeryturze narzekać Państwo nie możecie. Sporo tej pracy przy zwierzętach.
AG: Więcej niż przy sobie (uśmiech). Te zwierzęta u nas w domu to taki psychiczny ciąg dalszy tego, jak żyliśmy przez całe lata w ogrodzie zoologicznym.

Jak się Państwu żyje bez zoo? Na emeryturze? To już ponad 10 lat.
Hanna Gucwińska: Nie można powiedzieć, że dobrze i nie można powiedzieć, że źle. Pierwsza sprawa: finansowa. My byśmy dobrze żyli, gdyby nie wydatki na zwierzęta, którymi się teraz opiekujemy. Już nie mówię, że gdy tylko coś wyczytam o jakimś zwierzęciu, to od razu o nim marzę (uśmiech). A to kosztowna pasja. Ale ja się z tym urodziłam.
Antoni Gucwiński: Po drugie: wspominamy te 50 lat, które przeżyliśmy w ogrodzie. Nie da się powiedzieć, tak z dnia na dzień: „Skończyłem. Zoo mnie nie interesuje”. To było całe nasze życie. I mamy ciągle niesmak, jak się ta nasza praca w ogrodzie zakończyła.
HG: Można się było z nami elegancko rozstać.
AG: To taka przestroga dla innych, żeby nie być za długo sługą zakładu. Myśmy powinni parę lat wcześniej odejść, spokojnie, a tak otrzymałem wypowiedzenie, po 55 latach pracy, z adnotacją, że się nie nadaję do XXI wieku. Z pracownikami się pożegnaliśmy. Klucze dałem następcy, kawę wypiliśmy i do widzenia.
A żony nie zauważyli w ogóle. Że pracowała tyle lat. To było przykre i odbiło się na mnie bardzo. Stąd mamy taki dystans do ogrodu. Myśmy od odejścia z pracy nie byli w ogrodzie. Ale nie ma co tu narzekać, nie będziemy rozżalonymi staruszkami...

CZYTAJ NA KOLEJNEJ STRONIE: Antoni Gucwiński: Próbuje się nas wymazać, pominąć w historii wrocławskiego ogrodu zoologicznego.


Mieszkacie Państwo parę ulic od zoo. Po sąsiedzku.

AG: Czytamy w gazetach, oglądamy w telewizji, co się dzieje w zoo. Ogród wydał książkę na 150-lecie ogrodu. Nie przysłali mi jej. Sam sobie kupiłem. Z innych ogrodów, z całego świata, przysyłają mi nowe publikacje, przewodniki, z Wrocławia - niestety nie. Kupuję więc sobie sam. Poza tym próbuje się nas wymazać, pominąć w historii wrocławskiego ogrodu zoologicznego. Pojawiły się notatki, że będą w zoo goryle, a nie wspomina się ani słowem, że za naszych czasów były już goryle - sam pan pamięta, bo pan przychodził do nas często.

HG: Pisze się w taki sposób, jakby to były pierwsze goryle we Wrocławiu. A przecież my, jako wrocławski ogród, mieliśmy współpracę z Czechosłowacją, u nas w domu było 13 goryli - maleńkich. Zajmowałam się nimi jak dziećmi, bo one nie znosiły klatek. Chodziły luzem po mieszkaniu i czasami zdarzało się, że goryl szedł pierwszy do drzwi, przed nami, i rękę gościom podawał na przywitanie. Nie wspomina się, że zrobiliśmy film „Goryle”. Więc jak się pisze o gorylach w zoo, to warto by chociaż wspomnieć, że już wcześniej były. Z przyzwoitości. A przecież nawet przez te goryle mieliśmy problemy, bo nas oskarżali, że leczyliśmy je w klinice ludzkiej, a nie na weterynarii. A weterynaria nawet w tym czasie rentgena nie miała dla goryli, tylko dla koni.

AG: A przecież goryl bliższy jest człowiekowi. I w ich leczeniu, na całym świecie, pomagają ogrodom lekarze medycyny. Ale wie pan. Nie ma co narzekać, nie chcemy tej złej energii sprzed lat ciągle przyciągać. Powiem panu, że cieszymy się z tego, co dobrego się w zoo dzieje. Że się ogród cały czas rozwija, że się nowe zwierzęta rodzą, że zoo dostaje dużo pieniędzy, że ma ogromną reklamę dzięki Afrykarium. Najbardziej jednak mnie cieszy, że są nowe zwierzęta - okapi, krowy morskie, trochę ciekawych antylop, że jest w dalszym ciągu hodowla żyraf.

Czytaj dalej na kolejnej stronie

Odchodząc z ogrodu, rozstaliście się ze zwierzętami,
które wychowywaliście od małego, niekiedy we własnym domu smoczkiem karmiliście.

HG: Serce boli na samo wspomnienie. I to nie chodzi tylko o dzikie zwierzęta. Też o koty, które zostawiliśmy. One były nieocenione, jeśli chodzi o zwalczanie szczurów w zoo. Koty potworzyły grupy przy każdym pawilonie ze zwierzętami i pilnowały. Szczurów nie było. Był słynny kot Józek, który „pracował” w słoniarni. On zawsze w nocy szczury wyłapywał i kiedy rano przychodzili pracownicy, to siedem gryzoni nawet leżało, jeden przy drugim, zabitych przez Józka, który siedział przy nich i dumny czekał na pochwałę.
AG: A szczury to było przekleństwo, bo jak taki wszedł do koryta słonicy, to słonica nie tknęła jedzenia, bo się już bała o trąbę.

A zwierzęta egzotyczne?

AG: W Czechach, w zoo, jest gorylek, którego żona nosiła, gdy był mały i ważył pięć kilogramów. Teraz ma około 300 kilogramów. I on cały czas był bardzo wstydliwy. W domu jak był u nas, to cały czas się chował za szafę. I jak nie tak dawno byliśmy w Czechach, to gdy nas zobaczył, to poznał i od razu schował się za drzewo. Nadal nieśmiały… Niestety zwierzęta, które odchowaliśmy, wychowaliśmy, umierają powoli. Wiele jest porozsyłanych po innych ogrodach zoologicznych.

Wrocławskie zoo to całe Państwa życie.
AG: Harowaliśmy tam nieprawdopodobnie. Służba 24 godziny na dobę. Siedem dni w tygodniu.
HG: 55 lat tam pracowaliśmy.
AG: I że tej harówki teraz nie mamy, to jest wielka ulga. Możemy więcej odpocząć. Ale powiem panu, że jeżeli mam sny, to ogród zoologiczny mi się śni i to, co się w ogrodzie dzieje. Zwierzęta mi się śnią. Nie mogę, nie umiem się od tego psychicznie oderwać, choć jesteśmy 10 lat poza ogrodem. Zoo siedzi cały czas w mojej głowie. I w sercu. Dlatego cieszy mnie, że ogród się rozwija. Nie zależałoby mi nigdy na jego upadku, że gdy nas nie ma, to zoo niszczeje. Na szczęście tak nie jest. Łatwiej by nam było jednak żyć, gdybyśmy nie mieszkali koło ogrodu. Blisko. Bardzo blisko. Ciągle, w drodze z domu i do domu, koło niego przejeżdżamy i kierownica w samochodzie nieraz mimowolnie skręca. Muszę się pilnować (śmiech). Myśleliśmy nawet o tym, żeby się wyprowadzić z Wrocławia, ale trzymają nas tu ludzie. Wspaniali wrocławianie - wiele dowodów sympatii dostajemy na każdym kroku. Czy to od policji, czy od zakonników, czy nawet od dziadków stojących z piwem: „Jak tam u pana, panie Antoni?”

HG: Gdy ostatnio zachorowałam poważnie na zapalenie płuc i długo z domu nie wychodziłam, to od razu ludzie przychodzili, dopytywali się, co ze mną, jak się czuję. To bardzo miłe jest.
No ale całymi latami pracowaliście Państwo na tę sympatię ludzi. Nie tylko jako „państwo dyrektorstwo”, ale przede wszystkim jako gospodarze szalenie popularnego programu telewizyjnego „Z kamerą wśród zwierząt”.
AG: Mamy tę świadomość, że swoją pracą, tym co robiliśmy w TV, wytworzyliśmy dobry klimat dla zwierząt. Szacunek do nich. Uczyliśmy Polaków kochać zwierzęta, kochać mądrze. Bo zwierząt nie można traktować jak maskotki.

Nagrywanie tego programu było bardzo trudne.
AG: Nieprawdopodobnie trudne. Bo żony i mnie nikt wcześniej telewizji nie uczył.
HG: A poza tym przy dzikich zwierzętach najlepiej być samemu. A tymczasem do nakręcenia takiego programu
potrzebna była ekipa: kamerzysta, oświetleniowiec, dźwiękowiec. Zwierzęta się bały, musiały się oswoić z obcymi ludźmi. Musieliśmy zmienić sposób myślenia, jaki panował w TV. To kamera musiała się dostosowywać do zwierzęcia, a nie na odwrót. Kamera miała filmować to, co się dzieje. Być, towarzyszyć. Bez nadmiernej ingerencji.
AG: A żeby było łatwiej, żeby jak najwięcej pokazać naturalnych zachowań zwierząt, niejednokrotnie sam chwytałem za kamerę i filmowałem zwierzęta, bo mnie znały. Zależało nam, żeby pokazywać świat zwierząt takim, jaki jest. Żeby nie było niczego sztucznego.

Uczyliście z telewizyjnego okienka miłości do zwierząt, empatii. A kto Państwa, naturszczyków, uczył, jak się przed kamerą zachowywać?
AG: Podstawowych prawideł - Artur Młodnicki, doskonały aktor, który nam na przykład powtarzał: „Nigdy nie trzymajcie rąk złożonych przed sobą, bo one wyglądają ogromne, a wy malutcy”.
HG: Mnie mówił: „Uważaj na to, jak siadasz. Na to, jak się zwracasz do kamery - mów do niej jak do człowieka. Rozmawiasz z Antkiem i rozmawiasz z kamerą”.

AG: Bardzo nam pomagały te rady. Tak samo, jak w sprawach językowych pouczał nas Kaziu Mościcki, nieżyjący już dziennikarz.
HG: Zawsze po programie dostawaliśmy od niego „kartę naszych grzechów językowych”. Do poprawy. Kiedyś, zirytowana tym ciągłym poprawianiem, powiedziałam do niego: „Powiedz mi wreszcie coś przyjemnego, bo się załamię, że wszystko źle”. A on na to: „Program idzie na antenie, to znaczy, że są też dobre rzeczy”. Ale już nie pochwalił, nie powiedział, jakie.
Z tych dobrych rzeczy, które prezentowaliście, to z pewnością Wasza wiedza o zwierzętach, o ich zwyczajach.
HG: Oficjalnie zaistnieliśmy we wrocławskim ogrodzie zoologicznym, jako pracownicy, w 1957 roku. A ja jako „niepracownik”, jeszcze przed maturą, pracowałam w zoo jako dziewczyna do posługi: taka, co była od weź przynieś, wynieś.
AG: Ale przez te wszystkie późniejsze lata pracowaliśmy nie tylko w zoo wrocławskim, ale w najlepszych ogrodach na całym świecie: w Holandii, Francji, Australii. Zdobywaliśmy doświadczenie, które przywoziliśmy do Polski i tu się swoją wiedzą o zwierzętach dzieliliśmy z innymi. A jeżdżąc na zaproszenia, kongresy, poznaliśmy ponad 200 ogrodów zoologicznych na całym świecie.
HG: Z tych wyjazdów do innych ogrodów też przywoziliśmy nagrania - bo mąż filmował - które były wykorzystywane w programie „Z kamerą wśród zwierząt”. Zrobił kurs operatora, ciężka ta kamera była, ale wszędzie z nią jeździł. I kręcił bardzo dużo.

Ile powstało programów „Z kamerą wśród zwierząt”?
AG: 1016.
Nie brakowało nigdy pomysłów, co pokazać w kolejnym odcinku?
AG: Nie, nasze zwierzęta to była kopalnia tematów. Musieliśmy jednak je sami wyszukiwać. To było na naszej głowie.
HG: Chodziliśmy z mężem, wieczorem, po ogrodzie, i tak zbieraliśmy materiały na następny program. Co będziemy robić, jak będziemy robić, gdzie kable położymy. A potem…
AG: Pełna improwizacja (śmiech). Jednak na samym początku, kiedy program zaczął powstawać, były inne problemy.

Jakie?
AG: Gdy ustalaliśmy temat odcinka, to trzeba było mieć na uwadze… długość kabla - od kamery do wozu. Żeby „sięgnąć”. Później dopiero, gdy były kamery przenośne, było lżej.
HG: I jeszcze te kamery miały potężne stojaki. I trudno się taką wielką kamerą kręciło.
Ale program TV to nie wszystko.
AG: Sporo pisaliśmy. Przez kilkanaście lat do różnych czasopism. Wydaliśmy też parę książek, które rozchodziły się na pniu.
No i przede wszystkim - praca w ogrodzie.

HG: Moim wielkim sukcesem było to, że udało mi się rozmnożyć wróble zamknięte w klatce. Nie mogłam uwierzyć, że zrobiły gniazdo, siedziały na jajeczkach.
AG: A naszym wspólnym sukcesem jest to, że po tylu latach ludzie nas poznają, dziękują nam za program „Z kamerą wśród zwierząt”. To jest bardzo miłe.
HG: Te gratulacje to dowód, że nasza praca na marne nie poszła. Że się na darmo nie żyło. Bo gdybym po moich studiach robiła tylko to, co moi koledzy, no to może bym miała za to większe pieniądze, ale nie miałabym tej satysfakcji z pracy, jaką mam teraz.
AG: Tak to jest, gdy łączy się pracę z pasją. To idealne połączenie. Inaczej byśmy nie mogli tego zawodu uprawiać.
HG: I bez miłości do zwierząt by nic nie wyszło. Sam pan widzi, jak jest u nas w domu: tu odrapane, tam obżarte meble, no ale ja wolę zniszczony tapczan niż brak kota w domu.
AG: Poza tym tak się złożyło, że żona przy zwierzętach i ze zwierzętami „miała do czynienia” od dziecka. A ja zrobiłem dwa wydziały, które się wzajemnie wspierały: zootechnikę, czyli hodowlę od podstaw, i weterynarię. Potem zrobiłem dwa doktoraty. Łatwiej mi było dzięki temu wiele spraw związanych ze zwierzętami rozwiązywać samemu. Nikt nas nie uczył pracy w zoo. Uczyliśmy się wszystkiego sami.

Czytaj dalej na kolejnej stronie

A jakim byliście Państwo szefostwem?
HG: Niekiedy mi się wydaje, że byłam za ostra. Ale wiem, że tak musiało być, bo odpuszczenie sobie pracy przez pracownika, niedopilnowanie czegoś, mogło kosztować życie zwierzęcia. Musiał być człowiek wymagający.
AG: To bardzo trudne czasy w zaopatrzeniu. Z łaski mogłem kupić w Radomsku gwoździe. Po pomarańcze jechało się aż do Gdyni. Bo mieliśmy orangutana, który umierał i myśleliśmy, że jak dostanie owoce południowe, to będzie mu lepiej. Gdy nie można było oficjalnie dostać cytrusów, to kupowaliśmy na lewo, od marynarzy. A gdy już mieliśmy
takie cenne owoce, to musieliśmy pilnować, żeby dotarły one do zwierząt, a nie wylądowały w domach pracowników zoo.
HG: Bo zdarzały się kradzieże, niestety. Władze nas nawet oskarżały, że za naszych czasów w zoo były kradzieże. No bo były. Nie dało się wszystkich upilnować. Ludzie to ludzie.

AG: A propos jedzenia, zdarzały się też humorystyczne historie. Pewnego dnia zgłosił się do mnie pracownik, który był kierowcą firmy polskiej w Hanowerze. Przywoził różne towary i przywiózł m.in. tonę ryżu. I okazało się, że hurtownia nie przyjęła, bo stwierdziła, że ryż jest zjełczały. I ten kierowca miał wrócić do Niemiec, ale bez ryżu. A co z tym ryżem zrobi - to jego sprawa. Matka mu doradziła: „Idź do zoo”. I przyjechał do nas. Ugotowaliśmy ten ryż, na próbę. Smaczny. Dobry. Więc za darmo wzięliśmy całą tonę, podzieliliśmy się z innymi ogrodami. W międzyczasie przyjechał do nas, do Wrocławia Włoch, bo odbierał od nas zwierzęta, zobaczył ten ryż i pyta: „Czemu wy karmicie zwierzęta
takim drogim ryżem?”. I okazało się, że to był specjalnie złocony ryż do risotto.

HG: Zdarzały się też niepokojące historie. Przyczepiła się do mnie kiedyś jedna kobieta, która przychodziła do zoo i chciała mi oddać jedno ze swoich dzieci na wychowanie. Mówiła: „Skoro pani smoczkiem karmi zwierzęta, odchowuje je, to może pani to samo zrobić z dzieckiem. Ja mam dwoje dzieci, więcej nie dam rady wychować, kolejne, co się urodzi, pani oddam”. Gdy zaprotestowałam, powiedziała, że i tak przyniesie i podrzuci, bo „każda kolejna ciąża ją odmładza”. Z duszą na ramieniu, codziennie, patrzyliśmy, czy jakieś dziecko nie leży pod drzwiami. Nie przyniosła na szczęście.

AG: Kiedyś dwóch facetów postanowiło się wykąpać z hipopotamami. A przecież taki hipopotam waży trzy tony. Poszedłem, krzyczę: „Wychodźcie”. Jeden wylazł, a drugi
nie chce. I odkrzykuje: „Panie, co pan mordę drzesz, sam przecież mówiłeś w telewizji, że są roślinożerne, więc o co chodzi?”. Innym razem dwaj studenci, wczesnym popołudniem, rozebrali się do naga i weszli do stawu. Pytam ich: „Panowie, czemu to zrobiliście?”. Na co jeden z nich mówi: „Chcieliśmy sprawdzić, czy to prawda, że w zimnej wodzie tylko kaczor potrafi…”
Na wybieg tygrysów wskoczyła kiedyś młoda dziewczyna.
HG: To była straszna sprawa. Nałykała się czegoś, bo się nie bała. Weszła na wybieg, na którym były trzy dorosłe tygrysy. Gdyby zaczęły się z nią bawić, to nie byłoby wesoło. Nie rozerwałyby jej, bo one były przeze mnie wychowane, ale mogły jej zrobić krzywdę. Zadzwoniliśmy na milicję. Wszystkie karetki, jakie były w mieście, przyjechały. Milicja otoczyła wybieg. Chcieli strzelać do tygrysów. Powiedziałam: „Nie możecie strzelać” - przecież to były moje ukochane kotki, a miały zostać zabite przez głupią babę, która na dodatek ściągnęła ubranie.

AG: Dlatego wszedłem na wybieg i zacząłem je odganiać. Bo znaliśmy jedną tajemnicę tych tygrysów. One swobodnie chodziły po naszym domu, nawet jak były już duże. I wszystko darły, drapały, jak to koty. Jedna rzecz im bardzo nie odpowiadała: szufelka do zmiatania śmieci, taka, którą się podstawia pod stół, żeby okruszki zmieść na nią. Bo gdy leżała na podłodze i tygrysy ją nadepnęły, to ich uderzała w nos. Dlatego szufelkę omijały jak świętość.
HG: I gdy mąż wziął do ręki tę szufelkę ze sobą, na wybieg, to tygrysy się cofnęły. Ludzie nie wiedzieli, o co chodzi, my tak. (uśmiech)
AG: Dwóch milicjantów musiało wejść ze mną i na siłę zabrać tę dziewczynę z wybiegu, bo nie chciała sama wyjść.
HG: I gdy milicjanci wychodzili, to szli tyłem. I jeden z nich zahaczył o wielki korzeń, który maskował wyjście. I tak się rozdarł, że nie można go było uspokoić. Musiał zmienić komisariat, bo koledzy się z niego śmiali i wołali za nim: „Zygmuś pogromca”.
Sporo było takich historii, które działy się w zoo, a nie wychodziły poza jego mury. Świat o tym nie wiedział.
HG: Oczywiście, że tak. Zwierzęta na przykład uciekały. Raz wilk uciekł. I to na teren pobliskiego przedszkola. A dzieciaki, jak to dzieciaki, cieszyły się: „Piesek, piesek”, a to wielki basior był. Trzeba było szybko dzieci zabrać z podwórka, żeby były bezpieczne.
AG: Przyjechał pluton antyterrorystyczny, chcieli strzelać. Przyjechaliśmy z zoo ze środkami usypiającymi. Wilk uciekł z przedszkola na ogródki działkowe i tam go uśpiliśmy i zabraliśmy do zoo. A jedna z policjantek, która brała udział w obławie, miała na nazwisko Wilk. Śmialiśmy się, że wilk do wilczycy przyleciał.

HG: A raz było u nas potworne morderstwo. Nasz pracownik zamordował jedną ze zwiedzających dziewczyn, która weszła do pawilonu, do którego był zakaz wstępu. On prosił, żeby wyszła, a ona nie chciała. Więc ją złapał za szyję, od tyłu i chciał ją wyciągnąć, a ona mu w rękach zwiotczała.
AG: I on jej zwłoki zaciągnął do kotłowni, tam ją obłożył elementami drewna z klatek i palił. Spalił ją całą i została z niej tylko ręka, która zsunęła się na bok. Znaleziono tę rękę i myślano, że to ręka małpy. Zbadano i okazało się, że ręka jest ludzka. Zaczęło się śledztwo. Koszmar to był. Sprawca został złapany, był proces, dostał 12 lat, cztery przesiedział, wyszedł. Dziś jest ojcem trójki dzieci.

Zobacz też archiwalne zdjęcia z wrocławskiego zoo

Zdarzały się historie miłosne?
HG: I między ludźmi, bo zakamarków w zoo było mnóstwo, i między zwierzętami. Niektóre tragiczne. Była piękna małpa, makak, złota cała. I pewnego ranka przychodzę pod klatki małp, a tam pełno krwi. Okazało się, że ten makak zakochał się w innej małpie i pożarł wszystkie małpy, które były w klatce z jego ukochaną. Z zazdrości. August się nazywał. Okropny był, wszystkich gryzł. A ludzi nie znosił.
AG: Raz się wyrwał z klatki, bo była rozeschnięta, drewniana, i chłopakowi, co zoo zwiedzał, ucho oderwał. Kiedyś wyskoczył i uciekł aż pod kliniki. Słowa „August uciekł” to był alarm, że wszyscy mają biec na pomoc.
HG: Nie było wtedy strzelby, nie było jak go uśpić. Trzeba go było zwabić i złapać. Jeden pan go złapał. August pogryzł go tak, że obie ręce miał do szycia - trzeba go było natychmiast do szpitala wieść. Raz jedna pracownica zoo chciała Augusta grzebieniem uczesać, żeby… był elegancki. Boże, co się z nią stało: chwycił ją, oberwał jej cały policzek, aż do kości, ręce pogryzł jej tak, że palcami nie mogła ruszać.
AG: Zoo jej płaciło odszkodowanie, aż do śmierci. Ogród zoologiczny, wbrew pozorom, to jest bardzo ciężkie miejsce pracy. Dziś z ulgą mogę powiedzieć, że cieszy mnie jedno na emeryturze: że już nie muszę tymi problemami zawracać sobie głowy.

Czujecie Państwo dzisiaj upływający czas?
AG: Wydaje nam się, że mamy jeszcze czas, sporo życia przed sobą, a tymczasem sygnały są niepokojące, bo nasi koledzy, młodsi od nas, mówią „pa, pa”. Przyznać się muszę, że z roku na rok czujemy te upływające lata, swój wiek - w końcu 85 lat na karku. Chociaż żona jest wielką optymistką i ma wrażenie, że ciągle jest na studiach. (uśmiech)
HG: Łapię się jednak na tym,
że mówię o kimś i mam go przed oczami, jak jest dzieckiem, a to już dorosły mężczyzna, ma dzieci, które mają dzieci. Czas leci...

Robert Migdał

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.