„Co za dzicz - zabić kobietę maczetą”. No tak, siekiera jest bardziej swojska...
- Polscy i syryjscy mężczyźni mają jeden, spory obszar wspólny pod hasłem: „Nasze baby bijemy sami”. Nie będzie tego robił jakiś obcy - uważa Bogna Czałczyńska, która była w obozach uchodźców.
Polscy mężczyźni są oburzeni, że Syryjczyk zamordował Polkę, z którą się spotykał. Dlaczego obcokrajowiec z maczetą jest dla nich gorszy niż Polak, który spalił żonę i czworo dzieci? Dlaczego nie wstrząsają nimi statystyki, że w Polsce rocznie umiera 150 kobiet w wyniku „nieporozumień domowych”, a 800 tysięcy doświadcza przemocy?
Chodzi o prawo własności. Gdyby w Polsce z rąk osoby, która reprezentuje kulturę pozaeuropejską, zginęła Polka, też by huczało. Tymczasem statystycznie w Polsce co dwa, trzy dni umiera kobieta z rąk partnera, męża, członka rodziny - i nikt nie huczy. Cisza. Nikt nie napisze, że kolejny biały, można zakładać katolik, zamordował żonę. Kiedyś tłumaczono, że mężczyźni biją i taki jest los kobiet. Dziś - że to przydarza się, bo patologia, nieporozumienia, zaburzenia. Szukamy racjonalnych wytłumaczeń. Tak te dramaty sobie oswoiliśmy. Tak naprawdę mało kto im się dziwi. Do ogólnopolskiej świadomości przedzierają się tylko najbardziej drastyczne przypadki przemocy domowej: spalenie, uduszenie, mord na oczach dzieci. Reszta to statystyki policyjne, które nie zmuszają polskich mężczyzn do myślenia.
Była Pani wolontariuszką w obozie dla uchodźców w Niemczech. Pani spostrzeżenie stamtąd mną wstrząsnęło: że i polscy, i syryjscy mężczyźni mają jeden, spory obszar wspólny pod hasłem: „Nasze baby bijemy sami”. Nie będzie tego robił jakiś obcy...
Jako polscy wolontariusze, razem z niemieckimi kolegami, zaopiekowaliśmy się dwoma ośrodkami dla uchodźców. Dla nas początkowo to była jednolita grupa. Dopiero potem zaczęliśmy widzieć, że wśród nich są chrześcijanie, muzułmanie, Palestyńczycy, Ormianie, Kurdowie. Mieszkańcy nowocześniejszych miast i osoby z wiejskiej, bardziej zaangażowanej religijnie, prowincji. Zdarzało się, że niektórzy wychodzili z pokoju, gdy wchodziłyśmy. Nie chcieli z nami rozmawiać. Inni bardziej niż rzeczy materialnych pragnęli życzliwego kontaktu, dlatego zaczęliśmy organizować różne akcje, spotkania. Po serii napaści seksualnych na kobiety w sylwestrową noc w Kolonii próbowaliśmy porozmawiać także i o tym. To były delikatne rozmowy, bo rozgrywające się na wielu poziomach. Trudno nam, kobietom, pytać młodego muzułmanina o sytuację, która go dotyczy w sensie wspólnotowym, i to w tak drażliwych kwestiach. Oni zdawali sobie sprawę, że każde tego rodzaju zdarzenie, jak to w Kolonii, pogarsza także ich osobistą sytuację. Zaproponowałyśmy, abyśmy wspólnie zorganizowali akcję One Billion Rising - taniec w proteście przeciwko przemocy wobec kobiet. I to był pretekst, by przegadać też ten temat. Wie pani, w grupie osób pytanych, czy są za pokojem na świecie, wszyscy będą za - ale są tacy, którzy chcą do niego przekonywać, i tacy, którzy chcą za niego zabijać. W pewnym momencie dotarło do mnie, że wśród tych uchodźców, którzy chcieli z nami tańczyć przeciwko przemocy, skala rozumienia tego problemu jest bardzo różna. Od nastawienia feministycznego - że sytuacja kobiet na całym świecie jest trudniejsza i trzeba to zmieniać - do takiego, że tego rodzaju przemoc jest wówczas, gdy inny, obcy mężczyzna zachowuje się źle wobec naszych kobiet. Gdy je sobie bierze albo krzywdzi - on obcy, a one nasze. W tym sensie myślenie „obrońców” polskich kobiet jest podobne. Nie ma zgody na przemoc, kiedy sprawcą miałby być obcy, ale jest przyzwolenie na „dyscyplinowanie” kobiet w rodzinie czy wspólnocie. Własne kobiety bijemy sami.
Te komentarze były gwałtowne?
Część z tych rozmów, które dotyczyły przemocy wobec kobiet, ale i siłą rzeczy religii, była emocjonalna. Tłumaczono nam, że u nich inni mężczyźni nie reagują na to, bo to są sprawy innego mężczyzny, który rządzi w domu, a nie wioski, sąsiadów, teściowej. Rodzina jest zamkniętą grupą, w której może wydarzyć się wszystko - dwoje osób żyje swoimi prawami i ponad prawem. W społeczeństwach Bliskiego Wschodu panuje patriarchat. Jest jasno określona sytuacja położenia na szczeblu w drabinie społecznej. Ktoś, kto jest młodszy albo niżej, nie ma prawa zwrócić uwagi. Jest też akceptacja samego otoczenia. Nie znam badań syryjskich - nie sądzę, aby ktoś je ostatnio przeprowadzał - ale egipskie mówią, że ponad 93 procent kobiet doświadczyło tam molestowania seksualnego. Są na nie narażone niezależnie od swojego stroju czy wieku. Tak się temu dziwimy, teraz tacy cywilizowani jesteśmy, ale czy nie tak było u nas jeszcze przed 20, 30 laty? Nikt nie pukał do drzwi, za którymi sąsiad lał żonę, bo to była ich sprawa. Zarówno mi, jak i dziewczynom w całej Polsce nagminnie przytrafiały się sytuacje, gdy w zatłoczonym autobusie byłyśmy obmacywane. Nie przez jakichś zboczeńców, ale normalnych facetów, ojców rodzin jadących na pierwszą zmianę. Obłapywanie, macanie, podteksty seksualne - to była rzeczywistość wpisana w życie kobiet z lat 70. czy 80., o której nawet się nie mówiło. Kobiety wstydziły się o tym mówić, a jednocześnie traktowały to jako normalność wpisaną w los. Takie doświadczenia były wpisane w naszą kulturowość. Inne były szokiem. Podobnym, jakie teraz przeżywają polskie rodziny, które jadą do Norwegii i dowiadują się, że nie można dać dziecku klapsa.
„Co za dzicz - zabić kobietę maczetą” - przeczytałam gdzieś.
No tak, siekiera jest bardziej swojska... A że nie wszyscy ją mają w domu, równie często idzie w ruch nóż, stąd nawet nazwa „zbrodnie kuchenne”. Polacy duszą też Polki gołymi rękoma. Ale mają lepsze samopoczucie, gdy napiszą „dzicz”, bo czują się obrońcami polskich kobiet. Nie staną w obronie tych zamordowanych rocznie 150 Polek, ale wypyszczą się w internecie, kiedy zbrodnię popełni obcokrajowiec. Zadeklarują swoją bohaterską postawę. Poczują się jak husarzy, powstańcy, żołnierze, co własną piersią bronili ojczyzny. Gdzieś uruchamia się stereotyp rycerza niezłomnego, obrońcy dam. W rozumieniu owych rycerzy dama to ta kobieta, co „daje naszym”, a jak już zwiąże się z obcokrajowcem, to jednak nie jest dama i wtedy zasługuje na „karę”. Nie trzeba zresztą związać się z obcokrajowcem. Wystarczy wypowiedzieć się po stronie uchodźców, a zawsze w internetowej dyskusji pojawi się jakieś polskie waleczne serce, które będzie życzyło kobiecie zbiorowego gwałtu.
Naprawdę Polacy nie widzą tych Polek bitych w domach, na dyskotekach, przystankach? Katami są ich koledzy, znajomi, pracownicy...
Nie, nie widzą. Dopiero jak pojawia się ktoś obcy, kto wchodzi w ich kompetencje.
Straszne. Podobnie jak stwierdzenie Polaka pod adresem Polki, która bardziej boi się bijących u nas na ulicy niż uchodźcy. Usłyszała od obrońcy kobiecości: „Stul ryj, szmato”.
Takie zachowania są alogiczne. Jak zbierałam podpisy za prawem do aborcji, słyszałam od obrońców życia, że matka powinna mnie zabić albo wyskrobać... Proszę zrozumieć, w przypadku takich kwestii poruszamy się nie na poziomie racji, a emocji. Nie ma refleksji, do której część bohaterskich panów nie jest zdolna, że można się wykazać na własnym podwórku. Oni działają, bo obcy chce im zabrać ich kobiety albo już je zabrał. Wspólnotowo ustawiają się na poziomie wyższych wartości. Mogą podbudować własne ego i znaleźć tego niższego. Kultury patriarchalne kochają zależności i hierarchie. Dzięki takiej deklaratywnej postawie taki bohater niezłomny może wyobrazić siebie szczebel wyżej na społecznej drabinie. Można powiedzieć, że się samoawansuje, a rozdęte ego go unosi. A swoją drogą, ktoś tych mężczyzn tak wychował: mama, pani w szkole...
Pomieszkiwała Pani w Turcji, pracowała w Egipcie, prowadziła biznesy w Tanzanii, była wolontariuszką w ośrodku dla uchodźców. Z ręką na sercu: czy kiedykolwiek pomyślała Pani, że jakiś mężczyzna zrobi Pani krzywdę tylko dlatego, że jest muzułmaninem?
Nigdy, a żyję między różnymi kulturami od ponad 25 lat. W Turcji zawsze czułam się bardzo bezpiecznie. Tam jest tak, że niejako wchodzi się pod opiekę zaprzyjaźnionej rodziny. Z jednej strony jest to opieka, z drugiej zobowiązanie do przestrzegania reguł wspólnoty. Natomiast zawsze bałam się i boję niezrównoważonych, zaburzonych i prymitywnych osób: niezależnie od tego, jakiej są narodowości. Jedyna sytuacja, jakiej nigdy nie zapomnę i w jakiej poczułam się zagrożona, miała miejsce w Poznaniu, gdzie studiowałam. Był środek pięknego dnia. Centrum miasta. Spotkałam kolegę ze studiów, mieszkał w tym samym akademiku. Żonaty. Z zamożnej, dobrej rodziny. Czysty, ładnie ubrany. Śmialiśmy się, przechodząc przez plac pełen ludzi. I nagle oni zaczęli się rozstępować, jak Morze Czerwone. I w pewnym momencie zorientowałam się, że pod naszym adresem wykrzykuje coś kilku facetów. Polacy. Obdartusy, by nie powiedzieć - lumpy. Do mojego znajomego krzyczeli: „Brudas”, do mnie: „Ty, arabesko, s...”. Jeśli można mówić o traumie, wtedy ją przeżyłam. Nikt, ale to nikt z moich rodaków nie zareagował, gdy wyzywali mnie od najgorszych. Ci obrońcy polskich kobiet rzucali we mnie najgorszym chlewem. I tak szłam ja, młoda dziewczyna, Boga ducha winna, a obok mnie kolega, którego jedyną „winą” było to, że ojciec był Syryjczykiem, a mama Palestynką. Występowali w roli obrońców mojej godności, bo jak to tak: z Arabem iść, to s... trzeba być i k... To wtedy postanowiłam sobie, że nigdy, ale to nigdy w życiu nie dam sobą ani moimi przyjaciółmi pomiatać tylko dlatego, że urodzili się w innym kraju, mają inny odcień skóry czy są innego wyznania. Bo na pewno bliżej mi do kulturalnego muzułmanina arabskiego pochodzenia niż do rodzimego chama.