Czarnobyl odwiedził już 17 razy. I znowu się tam wybiera
Czarnobyl to był raj na ziemi, który nagle się zawalił. Ludzie, którzy tam mieszkali, mogli mieć wszystko – mówi Andrzej Urbański z Białegostoku, który od ponad 20 lat regularnie odwiedza miejsce katastrofy.
Po raz pierwszy do Czarnobyla pojechał pan w 2009 roku, czyli po 23 latach od wybuchu reaktora jądrowego. Właściwie po co się pan tam wybrał?
To był impuls. Pojawiły się informacje, że właśnie otwarto strefę dotychczas zamkniętą i że można tam pojechać, więc długo się nie zastanawiałem. Moje córki też bardzo chciały ze mną jechać, by zobaczyć to miejsce, tę tragedię, ale były wtedy młode, a żona obawiała się, że wrócą napromieniowane. Jednak – jak później pokazał mój przykład – nic takiego się nie dzieje. No więc wtedy, w 2009, pojechałem i gdy stanąłem nad brzegiem Prypeci, poczułem się szczęśliwy... W tzw. strefie spędziłem sześć godzin. Czarnobyl jest pięknym miastem, opuszczonym, co robi ogromne wrażenie. Miasto umarło, ale przyroda dookoła żyje.
I jak ten pierwszy wyjazd do Czarnobyla wyglądał?
Pojechałem z firmą z Krakowa, która dowiozła uczestników wyprawy do akademika w Kijowie. Następnego dnia rano ukraińskim autobusem pojechaliśmy do strefy, a już wieczorem wracaliśmy do Polski.
Spotkaliście tam jakichś ludzi czy wszędzie było pusto?
W Czarnobylu mieszka około trzech tysięcy ludzi. To ludzie strefy, którzy pracują w rytmie dwutygodniowym, czyli dwa tygodnie w strefie i dwa w domu, a płacą im za miesiąc pracy. Każdy z nich ma dozymetr i wie, jaki limit dawek promieniowania może dostać. Potem słyszałem, że do pracy na wysokości przy arkadzie, która przykryła sarkofag z reaktorem, chciano zatrudnić Francuzów i Niemców. Ci jednak – z obawy przed promieniowaniem (bo nad sarkofagiem jest duże) – odmówili, a podobno pensja miała wynosić osiem tysięcy euro. Wtedy zgodzili się Polacy – za połowę tej stawki.
Czyli w Czarnobylu niekoniecznie jest tak jak w filmach katastroficznych, że jest szaro i ponuro, a dookoła tylko betonowe szkielety budynków?
Tam człowiek przeżywa zderzenie nowoczesności – reprezentowanej przez elektrownię – z urokliwymi krajobrazami i bagnami Polesia. Tam jest po prostu przepięknie, a pustyni betonowej brak. Owszem, na wsiach są skupiska rozpadających się chałup, które zniszczył czas, a w Czarnobylu czy Prypeci stoją opuszczone bloki, przedszkola, szkoły.... To oczywiście wygląda strasznie, ale ma też swój urok, bo pokazuje, co człowiek może zrobić, do czego może doprowadzić. Jak można dopuścić do zdarzenia, na skutek którego tysiące ludzi stracą dach nad głową. A to był jeden głupi eksperyment, który można było przeprowadzić w fabryce generatorów, a nie – mówiąc obrazowo - na żywym organizmie reaktora. Potem swoje zrobili też inni ludzie... W 2019 roku odwiedziłem wieś Poliskoje, która leży poza granicą strefy i gdzie wszystko zostało rozkradzione. Widać tam rozebrane domy, stosy cegieł przygotowane do transportu, itp. Przecież tego nie spowodował wybuch reaktora. Degradację widać też w Prypeci. Mój znajomy z firmy, która organizuje wyprawy do elektrowni, pokazał mi, jak niszczeje dach miejscowego hotelu Polesie. Niestety, degradacja tamtych terenów jest nieunikniona.
A promieniowanie? Bo przecież wiadomo, że mimo upływu lat ciągle jest ono w okolicy elektrowni obecne.
Promieniowanie owszem jest, ale jest ciągle monitorowane. Ja tego nie bagatelizuję. Najbardziej agresywne jest promieniowanie gamma, ale jeszcze gorsze alfa i beta. Promieniowanie alfa zatrzymuje bodaj kartka papieru, a promieniowanie beta jest zatrzymywane przez ubranie. Ale są to tak wysokoenergetyczne cząstki, że gdyby taka cząstka dostała się do organizmu, to byłby wielki problem, bo jej się nie usunie i w organizmie sieje wielkie spustoszenie. O promieniowaniu trzeba pamiętać, ale najważniejsze jest to, że wyprawa do Czarnobyla nie zagraża zdrowiu. Jednak w strefie trzeba być odpowiednio ubranym! Chodzi o solidne buty plus długie spodnie, długie rękawy bluz i czapki lub bandany, by osłonić jak najwięcej ciała. I jeszcze jedno – do strefy nie jedzie się indywidualnie. Nie ma tak, że ktoś tam przyjeżdża i mówi: dzień dobry, chcę zobaczyć strefę. Tam wpuszczane są tylko wycieczki zorganizowane. A wracające do promieniowania, to ja zawsze jeżdżę z dozymetrem (przyrząd do pomiaru dawki promieniowania jonizującego lub aktywności promieniotwórczej preparatów – przyp. red.). Na Ukrainie dopuszczalna norma promieniowania to 0,3 mikrosiwerta na godzinę. W strefie, np. w mieszkaniach w Prypeci jest 0,11, czyli w normie, bo to jest poziom promieniowania tła. Podobnie jest w Białymstoku czy Warszawie. Ale w Prypeci są też takie miejsca, w których promieniowanie sięga 5000 mikrosiwertów!
Od 2009 roku w zamkniętej strefie czarnobylskiej elektrowni jądrowej był pan aż 17 razy...
...i na swoim blogu opisałem szesnaście z tych wypraw. Zdarzyło się nawet, że w 2013 roku w Czarnobylu byłem aż cztery razy, bo tak się akurat złożyło, że mogłem sobie na to pozwolić. A warto wiedzieć, że taki wyjazd nie jest tani, bo trzeba mieć około trzech tysięcy złotych. Poza kosztem wyjazdu trzeba też przecież wymienić trochę hrywien, żeby za coś podczas tego pobytu żyć. Moje pierwsze wyprawy do Czarnobyla trwały po trzy dni, ale od pewnego czasu wolę wyjazdy pięciodniowe, bo wtedy można zobaczyć wszystko w wolniejszym tempie. W zeszłym roku w ogóle tam nie pojechałem przez pandemię, ale mam taki plan, że wybiorę się jesienią tego roku.
Wybuch w elektrowni uśmiercił nie tylko odległy od niej o kilkanaście kilometrów Czarnobyl. Strefa zamknięta to rozległy teren i ponad 130 tysięcy przymusowo wysiedlonych ludzi. Co w tej strefie robi największe wrażenie?
Prypeć. Pamiętam, że kiedy byłem tam po raz pierwszy, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Pokazano nam wtedy plac centralny, Pałac Kultury Energetyk, hotel Polisia, czyli Polesie, kompleks restauracyjno-handlowy, basen lazurowy, szkołę, przedszkole i jeden z szesnastopiętrowych budynków z olbrzymim metalowym godłem Ukrainy na dachu. Gdy to zobaczyłem, pomyślałem: kurczę, udało mi się tu dotrzeć. Potem poszliśmy do parku miejskiego za Pałacem Kultury, w którym stoi słynny diabelski młyn. To kultowe miejsce w Prypeci z urządzeniem, które wszyscy lubią fotografować. Niektórzy na ten młyn włażą, a inni potrafią go nawet uruchomić. Tak ponoć zrobiła pewna polska grupa: chłopaki odblokowali hamulec, diabelski młyn się trochę obrócił, a oni nakręcili filmik tak, że wyglądało, że młyn się kręcił.
Kiedy doszło w katastrofy, Prypeć była bardzo młodym, ale prężnie rozwijającym się miastem.
Prypeć to niesamowite miejsce – wymarłe miasto, które w chwili katastrofy miało zaledwie 16 lat. Moi ukraińscy przyjaciele, a zwłaszcza Siergiej, który w czarnobylskiej elektrowni pracował przy trzecim reaktorze atomowym obsługując pompy chłodzące, mówili, że to był inny świat. Opowiadali, że mieszkając w Prypeci mieli niesamowite możliwości. To było miejsce dla wybrańców narodu. Mówiono o nich Prometeusze (w Prypeci był pomnik Prometeusza, który przeniesiono przed siedzibę dyrekcji elektrowni w Czarnobylu). Oni robili coś ważnego dla Związku Radzieckiego, więc mieli niezwykłe przywileje. Siergiej opowiadał, że żyli tam na specjalnych prawach. Naprzeciwko jego bloku był sklep sportowy i jeśli czegoś, co akurat chciał kupić, w danej chwili nie było, to zamawiał i w ciągu dwóch, trzech dni sprowadzano mu to z dowolnego miejsca. W Kijowie poznałem Oksanę, której ojciec był jednym z dyrektorów od budowy elektrowni. Jak mówiła, tamto miejsce i tamten czas to był raj na ziemi. Raj, który nagle się zawalił. Dla nich wszystkich to był niewyobrażalny dramat.
Trudno się z takim widzeniem świata nie zgodzić. Pewna grupa ludzi przyzwyczaiła się do dobrego i nagle straciła wszystkie nadane jej przywileje...
Ja to widziałem trochę inaczej. Ekipy budujące elektrownię i większość pracowników Czarnobyla to byli przyjezdni. W Związku Sowieckim, gdy prowadzono wielkie budowy, ściągano ludzi z całego kraju, np. mój znajomy Siergiej przyjechał do elektrowni zza Uralu. Cała okolica Czarnobyla to była wielka enklawa ludzi ściągniętych z różnych zakątków ZSRR – kraju, który mały nie był. Po katastrofie ci napływowi jakoś sobie poradzili, bo wielkie budowy komunizmu zawsze gdzieś tam prowadzono. Najgorzej mieli i najbardziej mi żal Poleszuków, rodowitych mieszkańców tamtych ziem. Ich bowiem nagle ewakuowano, właściwie wyrzucono z domów niemal tak, jak stali. I oni stracili wszystko. Spotkałem tych nielicznych, którzy zostali albo wrócili po ewakuacji, ale oni już powoli wymierają. W roku 2018 byłem jeszcze u Iwana Semeniuka w Paryszewie, ale wiem, że dziś już nie żyje, a jego żona Maria odeszła dwa lata przed nim.
Rozumiem, że w niektórych wsiach w okolicy elektrowni żyją jeszcze pojedyncze osoby – ostatni mieszkańcy czarnobylskiej strefy?
Tak, to są ludzie starsi i zwykle samotni. Nazywają ich samosiołami. We jednej z wsi, a właściwie w tym, co po tej wsi zostało, mieszka na przykład starsza kobieta, która w dodatku wymaga opieki. Kiedyś powiedziałem pani Marii Semeniuk, że ciężko im się żyje w takim miejscu, a ona na to: Dlaczego ciężko? Skoro sklep przyjeżdża raz w tygodniu, pieniądze mamy, mieszkamy u siebie, to gdzie tu ciężko? Wiele takich rozmów pamiętam, bo to zderzenie XXI wieku i mojej rzeczywistości z ich rzeczywistością to jest coś niesamowitego. Tego nie da się opisać. Podczas pierwszego wyjazdu nie miałem żadnego kontaktu z tamtejszymi mieszkańcami. Choć wtedy ich źródła podawały, że w 2009 roku w całej strefie mieszkało 167 samosiołów. Teraz jest ich prawdopodobnie około setki, albo i mniej.
Opowiadając o swoich wizytach w strefie i w Czarnobylu często pan mówi, że tam jest pięknie. Pięknie po katastrofie jądrowej?
Tak, a mam na myśli krajobrazy. Krajobrazy są tam ciągle fantastyczne. Choćby dlatego, że przyroda jakoś powoli, ale systematycznie się odradza. W Prypeci i jej okolicach wiosną jest zielono, i to tak bardzo zielono, że właściwie poza liśćmi na drzewach niewiele widać. Latem, kiedy wszystko jest w pełnym rozkwicie, prawie w ogóle nie widać miasta. Dopiero jesienią, gdy nie ma liści, widać wszystkie budynki.
Nic więc dziwnego, że te niezwykłe krajobrazy pan cały fotografuje.
Zdjęcia robię całe życie. Wcześniej aparatem analogowym, a teraz cyfrowym. Zdjęcia w strefie robiłem od pierwszego wyjazdu do Czarnobyla, czyli od 2009 roku. Podczas każdej podróży fotografowałem strefę. Właściwie trudno powiedzieć, ile jest tych zdjęć z moich siedemnastu wypraw. Kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy? Mam gotową wystawę czarnobylskich fotografii z lat 2009 do chyba 2013, która leży w kartonach. Wcześniej pokazywałem swoje zdjęcia w białostockim Domu Kultury Zachęta, w klubie Zenit i podczas sympozjum na Wydziale Fizyki Uniwersytetu w Białymstoku w 30. rocznicę katastrofy. Stale umieszczam zdjęcia na mojej stronie na Facebooku i na blogu o wyprawach do Czarnobyla. I pewnego dnia, gdy w Sławutyczu jechałem kolejką, podszedł do mnie młody człowiek i powiedział, że przyjechał do Czarnobyla tylko dlatego, że przeczytał mój blog. I to jest najlepsze podsumowanie mego pisania.