Czarnobyl: zaskakująco aktualna opowieść o władzy. Ciemnota, buta, kłamstwa „dla dobra ludu”. A kto cierpi i umiera w męczarniach?
Piliście płyn Lugola w obliczu końca świata? Ja piłem. Na przełomie kwietnia i maja 1986 r., za sprawą wybuchu w elektrowni atomowej w Czarnobylu, nasza część globu znalazła się na krawędzi zagłady. W pełni świadom zagrożenia był przez długi czas tylko jeden człowiek: Walerij Legasow, zastępca dyrektora Instytutu Energii Atomowej im. I. Kurczatowa w Moskwie. Dwa lata później popełnił samobójstwo – po to, by prawda o możliwej zagładzie przebiła się do światowej opinii publicznej.
Władze jego kraju, Związku Sowieckiego, robiły wszystko, by prawdę ukryć. A to oznaczało, że identyczny wybuch reaktora, jak w Czarnobylu, grozi wszystkim elektrowniom atomowym w ZSRR. Determinacja i śmierć naukowca, poświęcenie garstki współpracujących z nim akademików oraz jednego, dosłownie jednego nawróconego sekretarza partii (umarł niedługo potem na raka od promieniowania) – uratowały przed śmiercią kilkadziesiąt milionów Ukraińców, Białorusinów, Polaków, Skandynawów, Czechów, Słowaków, Niemców… Uchroniły też przed tysiącletnim radioaktywnym skażeniem ziemie między Dnieprem a Renem.
Wkrótce po czarnobylskiej katastrofie naukowcy ze Skandynawii alarmowali o gigantycznym promieniowaniu. W kolejnych dniach amerykańskie satelity wykryły łunę nad budynkami sowieckiej elektrowni. My, w bloku komunistycznym, początkowo nie wiedzieliśmy nic. Władze Związku Sowieckiego, z którym – wedle zapisu w Konstytucji PRL – wiązał nas dozgonny sojusz, zapewniały, że „zdarzył się incydent”. Ot, niegroźny pożar na dachu. Posłuszni towarzysze polscy, zawiadujący wszystkimi mediami, zrobili z tego mikroinformacje. Nie było groźnie brzmiących pasków w TVP. Choć towarzysze „redaktorzy” i ich polityczni mocodawcy mogli się domyślać prawdy.
Dyrektor podstawówki, w której miałem wtedy praktykę studencką, równolegle wiceszef miejskiej komórki PZPR, lubił opowiadać antykomunistyczne dowcipy. Podobno po to, by sprawdzić, kto się najgłośniej śmieje – i donieść, gdzie trzeba.
Jego ulubiony, „okraszony”, oczywiście, grubym słowem (za które wrażliwych przepraszam), opowiadał o partyjnym kacyku wizytującym Państwowe Gospodarstwo Rolne na prowincji. Gdy zapytał dyrektora PGR: „Jak zbiory?”, ten odparł szczerze: „Ch… e!”. Na to sekretarz: „Nie upiększajcie! Mówcie, jak jest”.
Skoro towarzysze radzieccy zapewniali, że w Czarnobylu wszystko pod kontrolą, towarzysze polscy byli coraz bardziej pewni, że „rąbnęło jak szlak”. Dlatego, zgodnie z wolą Moskwy, dla zademonstrowania światu niezłomnej Jedności (bo przecież nie Solidarności!) Państw Socjalistycznych, kazali przejść milionom polskich dzieci w pierwszomajowych pochodach, a potem – cichaczem, na wniosek naukowców z Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej w Warszawie – spędzili te dzieci (z opiekunami, jak ja) do ośrodków zdrowia i podali im Lugolę. Miało to uratować przyszłość narodu przed oddziaływaniem radioaktywnych izotopów, powodujących raka.
O tamtych czasach opowiada emitowany przez HBO miniserial. Teoretycznie powinna to być dla współczesnego młodego widza baśń o siedmiu zbójach: kompletnie obce realia, obca sceneria, akcja niemrawa, montaż ślamazarny, obraz nie w technikolorze, tylko jakby z enerdowskich klisz ORWO (kto używał, ten wie). Wszystko tu jest inne niż w zarabiających miliardy blockbusterach typu „Avengers”. A jednak jest to najwyżej oceniany serial w historii: w najpopularniejszym serwisie filmowym świata, IMDB, ma 9,7 punktów na 10.
Dziesiątki dają mu nie tylko ci, którzy pili Lugolę, ale i tysiące urodzonych pod koniec XX i na początku XXI wieku. Dlaczego? Bo to jest przerażający, fenomenalnie opowiedziany i zagrany (Jared Harris, Stellan Skarsgård, Emily Watson i 10 innych osób powinno zgarnąć Oscary za przejmujące do szpiku pierwszo- i drugoplanowe role), uniwersalny niczym dzieła Sofoklesa i Szekspira, paradokument o skutkach ignorancji władzy.
Każda scena warta jest analizy i debaty. Przykład: przerażona ogromem zniszczeń współpracowniczka Legasowa, świadoma, że kolejny (wysoce prawdopodobny) wybuch grozi natychmiastową zagładą milionów ludzi i umieraniem w męczarniach dziesiątek milionów, błaga lokalnego kacyka: ewakuujmy okoliczną ludność, poprośmy świat o pomoc. Kacyk mówi: nie! Bo to by oznaczało, że ZSRR, serce bloku komunistycznego, popełnił błąd. A ZSRR błędów nie popełnia.
– Z całym szacunkiem, ale jestem fizykiem jądrowym z doktoratem, a pan pracował w fabryce butów – mówi zdesperowana uczona.
– Wy jesteście fizyk jądrowy, a ja, po fabryce butów, jestem władza i mówię, że żadnej katastrofy tutaj nie ma – ucina partyjniak. Motto na jednym z budynków krzyczy: „Czynimy ludzi szczęśliwymi”. To, oczywiście, kłamstwo. Kłamstwo będące fundamentem całego państwa. I sensem jego istnienia.
Serial pokazuje zmagania garstki ryzykujących karierami i życiem światłych ludzi na dwóch frontach: z uwolnioną siłą rozszczepionego atomu i z przerażającą ciemnotą państwa. Opartego rzekomo na „woli ludu”. Ta druga walka wydaje się trudniejsza.
Kto ponosi konsekwencje ciemnoty, buty i permanentnego kłamstwa władzy? Zgadliście: lud. To prości strażacy gaszą pożar – i po dwóch tygodniach umierają w męczarniach, przy których gehenna chorych na Ebolę przypomina katar. To żony ratowników rodzą martwe dzieci. To szarzy górnicy kopią tunel pod płonącym reaktorem – nago, w temperaturze 55 stopni, otrzymując codziennie śmiertelną dawkę promieniowania. To szeregowi żołnierze, weterani Afganistanu oraz 20-letni poborowi, nurkują w radioaktywnej wodzie i zrzucają łopatami z rozprutego dachu kawałki wściekle radioaktywnego grafitu - przyjmując sto śmiertelnych dawek w jedną tylko minutę.
Z punktu widzenia Legasowa – po to, by uratować świat. Z punktu widzenia władzy – po to by ukryć prawdę. I uratować władzę. Owa władza – prawdziwy sprawca katastrofy – nie ponosi żadnych konsekwencji. Siedzi na trybunach lub peroruje podczas rocznic w stolicy i łaskawie odbiera od ludu należne hołdy.