Cześć i chwała bo-ha-terom!, czyli Opolanie pobiegli „Tropem Wilczym”
Blisko 300 uczestników ukończyło w minioną niedzielę Bieg pamięci Żołnierzy Wyklętych "Tropem Wilczym". Na 1963 metry pobiegło sporo dzieci. Na sześć kilometrów przeważali dorośli. Na mecie na wszystkich czekał medal i satysfakcja.
Wspólny start do obu biegów w Opolu wyznaczono w samo południe. Miejsce oczywiste – choć w stolicy regionu „Tropem Wilczym” biegniemy po raz pierwszy – wiadukt noszący imię Żołnierzy Wyklętych.
W okolicy startu pojawiam się trochę ponad pół godziny przed godziną zero. I jestem szczerze przerażony. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć osoby starsze od siebie. Dla większości mógłbym być bez specjalnej napinki ojcem. Dla wcale niemałej grupy – dziadkiem.
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Wielu z nich na pokonanie kilometra będzie potrzebowało niewiele więcej niż trzy minuty albo i nie tyle. Prawie dwa razy mniej niż ja. Pozostaje się pogodzić z miejscem pod koniec stawki. Kalendarza nie oszukasz. Przypominam sobie ideały olimpizmu – najważniejszy jest udział – i tych, dla których tu biegniemy. To o nich pisał poeta, że ponieważ żyli prawem wilka, historia o nich głucho milczy.
Rozglądam się wśród tych, co na chodnikach albo na zamkniętej już jezdni robią rozgrzewkę. Szkoły są różne. Jedni truchtają, inni szarpią krótkie interwały po kilkanaście metrów, kolejni preferują skłony lub rozciąganie. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że słowa Herberta o głuchym milczeniu historii – prawdziwe, gdy tekst powstawał, są dziś raczej świadectwem przeszłości.
Bo zwłaszcza w grupie biegnących na krótszy dystans – to ci, którzy mają czerwony kolor na białym tle - jest mnóstwo dzieci. Od przedszkolaków do uczniów gimnazjów i wyżej. Rodzice często z nimi. Klaudia Różyczka wybrała dłuższą trasę. Jej pociechy, 10-letnia Weronika i 13-letni Paweł – krótszą (mąż Piotr będzie robił zdjęcia). Przyjechali z miejscowości Serwitut koło Smolarni.
- Biegam na co dzień, po prostu dla zdrowia, dla lepszego samopoczucia - przyznaje pani Klaudia. - A powód, dla którego chcemy w ten sposób uszanować Żołnierzy Wyklętych, jest oczywisty. Oni walczyli za Polskę.
Dzieciaki mają swoje odrębne motywacje: - Skoro mama powiedziała, że możemy biegać, to startujemy – mówi Weronika.
- Biegnę dlatego, że ci żołnierze walczyli, abyśmy mogli mówić po polsku i nie musieli się bać – dodaje Paweł Różyczka. - Oni się bardzo męczyli dla nas. Więc my też możemy się trochę pomęczyć.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że kiedy miałem 13 lat, nie było mnie stać na takie dojrzałe sądy. Kiedy już ruszymy, będzie widać gołym okiem, że wyznaczenie dwóch tras i dwóch dystansów było strzałem w dziesiątkę, bo dobrze jest stanąć na starcie razem z mamą i tatą, dobrze przybić piątkę i usłyszeć: Trzymaj się! Ale potem każdy spełni się na miarę możliwości. Większość dzieci skręci w ulicę Graniczną, by pobiec 1963 metry. Dystans nie jest przypadkowy. Upamiętnia poległego w październiku 1963 roku Józefa Franczaka, pseudonim „Lalek” (podobno był bardzo przystojny, stąd taki pseudonim), ostatniego Wyklętego.
Większość dorosłych na rozwidleniu skręca w lewo, w Marka z Jemielnicy. Do zobaczenia na mecie, powodzenia - pokrzykują do swoich pociech. Bardzo mi się podoba to rodzicielskie wsparcie, ale też zaufanie, że młody czy młoda da radę, nie zniechęci się i dobiegnie.
Ale to dopiero za chwilę. Na razie ostatni uczestnicy wychodzą z biura zawodów i przypinają agrafkami numery startowe i plastikowe czipy, dzięki którym na mecie zmierzy się nam czas. Wielu z nich ubiera się w otrzymane w startowym pakiecie wraz z numerem czarne lub szare koszulki z podobiznami Żołnierzy Wyklętych i ich pseudonimami.
Przyglądając się współuczestnikom lub sobie, można odrobić zaległości w historycznej wiedzy. Na mojej koszulce Franciszek Niepokólczycki, „Teodor”, prezes obszaru południowego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Aresztowany i skazany na trzykrotną karę śmierci zamienioną potem na dożywotnie więzienie. Jeden z niewielu – wśród tych, których twarze patrzą na nas z koszulek – który zmarł naturalną śmiercią, a nie zabity w walce lub zamordowany strzałem w tył głowy. Na koszulkach współzawodników są m.in.: Danuta Siedzikówna „Inka”, Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”, Feliks Selmonowicz „Zagończyk”, Leon Tarszkiewicz „Jastrząb” i wielu innych.
Adrenalina rośnie. Jeszcze nie biegniemy, a mnie już serce bije szybciej. Nic dziwnego – do startu mniej niż kwadrans. Z głośników słychać patriotyczne piosenki o Niezłomnych. Przy wejściu do biura zawodów stoi zawodnik. Na czerwonym tle, czyli biegnie na szóstkę – jednocyfrowy numer. Znak, że zapisał się jako jeden z pierwszych.
- Biegnę, by uczcić pamięć naszych bohaterów – mówi Jacek Bartnik ze Stowarzyszenia Narodowcy RP. - Oni zginęli, żebyśmy mogli żyć w wolnym kraju. Ale nasi Niezłomni są też przypomnieniem, żeby się nie poddawać. Nie tylko na polu bitwy. W każdym momencie życia. Kiedy przychodzi choroba, ktoś nas zawiedzie itd. Wtedy warto na nich spojrzeć. Zobaczyć, jak byli wytrwali. Gotowi dotrwać nawet wtedy, kiedy przeczuwali bliską śmierć. Sam bieg? Piękna inicjatywa, pomaga wychowywać w tym duchu młodzież. A ja? W 2013 roku przebiegłem Maraton Warszawski. Ale potem trochę się zapuściłem. Sam dystans nie powinien być problemem. Może mi zabraknąć szybkości. Ale jakoś się do mety doturlam. W tym biegu akurat nie o miejsca chodzi.
Na razie na turlanie nie ma czasu. Teraz już na start przesuwa się tłum. Stajemy ciasno, choć wiadomo, że nie wszyscy zmieszczą się przy samej bramie startowej.
„Cześć i chwała bo-ha-terom!” - wykrzykują trzykrotnie zawodnicy, zanim padnie strzał startera. Ten okrzyk niesie się mocno, choć niektórym wzruszenie zdusiło go w gardle. Zastanawiam się, czy jest w tym tłumie miejsce na wątpliwości. Które – nie bez racji – tu i ówdzie stale się podnoszą. Że wśród Niezłomnych byli też ludzie okrutni, a nawet zbrodniarze. Czy ten startowy okrzyk te dywagacje zagłusza? A może tylko ci młodzi pamiętają o proporcjach. Większość z nas pytana o budzących wątpliwości Wyklętych zwykle potrafi wymienić ledwo kilka osób. Nazwiska i pseudonimy tych, którzy bili się dzielnie i mężnie zginęli, idą w setki. Co nie znaczy, że problemu nie ma, historycy będą się nim zajmować.
Myśli biegną sobie, a nogi sobie. Bo już przecież biegniemy na dobre. Rozsądek każe trochę rozkładać siły, emocja krzyczy pod czaszką: Dzida! Naprzód! Najbardziej widać to u dzieciaków, które zbiegają z wiaduktu solidnym pędem, jakby to był sprint.
Na rozwidleniu dróg nikt się nie pomyli. Steward z białą tablicą wskazuje drogę krótszego biegu. Kawałek dalej jego kolega z tablicą czerwoną zaprasza do wysiłku tych, którzy obiegną kąpielisko „Bolko” i pokonają sześć kilometrów.
A propos kąpieliska. Kiedy zbiegamy na plażę, widzimy, że w wodzie grupa zapaleńców morsuje. Mnie gorąco, nawet bardziej, niżbym chciał, ale wejść do lodowatej wody? Brrr. Mam szczery podziw dla „morsów”. Powstrzymuję się, żeby zbiec z trasy, podejść i pogratulować. Ambicja biegacza bierze jednak górę. Nie zawsze ambicja wystarczy. Kiedy chwilę wcześniej trzeba było pokonać dość ostry podbieg, uświadomiłem sobie, że jestem jeszcze w mocno zimowej formie. Trzeba trenować solidniej.
Pani Beaty Pancylejko ani ten podbieg, ani trasa w ogóle nie zaskoczyły. Biega po tych ścieżkach często, bo trenuje regularnie, co dwa, trzy dni.
W niedzielę była kapitanem sporej ekipy. „Tropem Wilczym” biegły jej dorastające córki Natalia i Ewelina (i zajęły na krótszym dystansie miejsca w czołówce, chodzą do klas lekkoatletycznych), ich koleżanki, syn, krewni i przyjaciele.
- Adaś, najmłodszy, biegł za mną i trochę podciągał Anię, kuzynkę, którą złapała kolka – mówi pani Beata. - Wśród „morsów” zobaczyłam - w szlafroku - panią, którą znam z biegania. To było sympatyczne spotkanie. Nie spodziewałam się, że tylu biegaczy w Opolu się na takim biegu spotka. Ja wystartowałam raczej dlatego, że w ogóle biegam i to lubię, choć pamiętałam o żołnierzach walczących w konspiracji o wolną Polskę. Myślę, że bliżej się tym tematem zainteresuję. Zacznę od postaci, którą mam na koszulce. To chyba „Łupaszka”, który zresztą ma w naszej dzielnicy swoją ulicę.
Dobiegamy do mety, dopingowani życzliwymi pokrzykiwaniami przechodniów, którzy wybrali się na niedzielny spacer. Już niedaleko - pociesza mnie pani z krawężnika.
Trzeci przybiegł Marcin Uciechowski - więc nie potrzebował pocieszania. Mówi o sobie, że jest biegaczem amatorem. Jeśli tak, to bardzo wytrawnym. W ostatnim Maratonie Warszawskim był w pierwszej pięćdziesiątce (wśród 8 tysięcy zawodników). Zajął też szóste miejsce w listopadowym Biegu Komandosa (pełny maraton w mundurze i z 10-kilogramowym plecakiem).
- Opolski bieg był trochę za krótki, ale skoro odbył się w moim mieście i ku pamięci bohaterów, to wystartowałem – mówi. - Cieszę się, że – jak się okazało – można w Opolu z powodu biegu zamknąć na chwilę ulice dla ruchu. Bo w mieście zawsze kibiców jest więcej. Mam nadzieję, że za rok organizatorzy nie zrezygnują. Żołnierze Wyklęci – wbrew temu, co niektórzy piszą w sieci – to byli pozytywni ludzie. Bez nich nie byłoby Polski, jaka jest. Dziękować już nie bardzo jest komu, bo to pokolenie odeszło, ale pamiętać trzeba tym bardziej.
Jedną z osób, które ukończyły bieg na dłuższym dystansie, był 68-letni Stanisław Szkolnicki.
- To mój 107. bieg w ostatnich dziesięciu latach, a zaczynałem biegać, mając lat 57. Staram się prawie codziennie pokonywać pięć kilometrów po wyspie Bolko, bo mieszkam na Zaodrzu. Jestem dzięki temu zdrowszy. W biegu „Tropem Wilczym” biorę udział pierwszy raz. Ale na uroczystościach i nabożeństwach, które upamiętniają Niezłomnych, jestem regularnie. Obchody Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych zainicjował przed laty pan Karbowiak. I tak już zostało.