Czesław Bojarski. Fałszerz, który przeraził Francję
Niepozorny inżynier podrobił banknot, który był nie do podrobienia. Naraził bank Francji na straty liczone w milionach nowych franków. Dzisiaj jego fałszywki biją rekordy cenowe na giełdach
W polskiej komedii „Lekarstwo na miłość” grupa fałszerzy pieniędzy nowiutkie banknoty prosto z maszyny drukarskiej pieczołowicie udeptuje w piwnicy - oczywiście po to, by straciły swoją charakterystyczną świeżość i nie budziły podejrzeń.
Czesław Bojarski, chyba najsłynniejszy polski fałszerz, a na pewno jeden z najbardziej uzdolnionych, franków, które fałszował, nie deptał. Banknoty były doskonałe. No, może prawie, choć prawie w tym wypadku robiło kolosalną różnicę. Dokładnie zaś różnił je kosmyk włosów w grzywce młodego Napoleona Bonapartego o chmurnym spojrzeniu. I płatek w kwiatku. Minimalnie intensywniejszy odcień różu na kołnierzu cesarza. Odrobinę za mało nasycona czerń farby drukarskiej. Wreszcie prawie niewyczuwalna, ale jednak ciut grubsza warstwa owej farby. Ot, detale. Nie do zauważenia przez laika. Nie do odkrycia przez mało wprawne oko. Drobiazgi, które może nie wysadziły w kosmos budżetu Francji, ale postawiły w stan gotowości wszelkie możliwe służby, przekonane, że mają do czynienia z potężną szajką fałszerzy zagrażającą bezpieczeństwu finansowemu państwa. Ale zacznijmy tę historię od początku.
Drobny, szczupły mężczyzna o inteligentnym spojrzeniu, który doprowadzał do stanu przedzawałowego francuską policję i kierownictwo banku narodowego, urodził się w 1912 r. w Łańcucie, sławnym w Europie dzięki wspaniałemu pałacowi Branickich. Wiadomo, że dość wcześnie osierociła go matka, ale mimo to chłopakowi udało się skończyć nie tylko szkołę powszechną, gimnazjum i zdać maturę, ale też dostać się na studia na Politechnice Lwowskiej. Dyplom inżyniera uzyskał jednak nie we Lwowie, ale w Gdańsku - w Wyższej Szkole Technicznej. I to w 1939 r., krótko przed wybuchem II wojny światowej.
Wiadomo, że Bojarski zmobilizowany walczył we wrześniu - w stopniu podoficera. Najprawdopodobniej dostał się do niewoli niemieckiej, i tu zaczynają się pojawiać rozbieżności dotyczące jego życia.
Według jednej wersji przyszły fałszerz trafił do obozu jenieckiego na terenie Węgier, sprzymierzonych z III Rzeszą. Według innej - znalazł się w transporcie Polaków jadących na roboty przymusowe w głąb Niemiec. I uciekł z tego transportu. Jedno wiadomo na pewno: rzeczywiście po zajęciu Polski przez III Rzeszę trafił do Francji. Tutaj na krótko zaznaczył swoją obecność wśród Polaków próbujących na nowo budować wojsko polskie pod skrzydłami trójkolorowych, nie przewidując zapewne, że wkrótce padnie i Francja - latem 1940 r. po błyskawicznej kampanii.
Po ataku Niemiec hitlerowskich na Francję polscy żołnierze ewakuowali się do Anglii, za kanał La Manche. Bojarski jednak nie pojechał wraz z nimi i tym samym przekreślił swoją szansę wejścia do historii jako bohater choćby inwazji w Normandii. 28-letni inżynier został we Francji, dokładniej zaś osiadł w malowniczej miejscowości Vic-sur-Cère na środkowym południu, na granicy dzisiejszego Parku Regionalnego Wulkanów w Owernii, wtedy na terytorium państwa Vichy. Fani niemieckiego pisarza Patricka Süskinda na pewno świetnie kojarzą ten region Francji - w tych okolicach ukrywał się Jan Baptysta Grenouille, nieślubny syn paryskiej handlarki rybami, obdarzony nieprawdopodobnym węchem i zarazem główny bohater powieści „Pachnidło”.
Nie wiemy, czy Czesław Bojarski jak Grenouille był obdarzony niezwykle czułym zmysłem powonienia, ale niewątpliwie był człowiekiem wielkich zdolności. Miał duszę wynalazcy. W 1943 r. opatentował projekt specjalnej, sferycznej zatyczki do pojemników. Skonstruował też model ruchomego fotela z drewna, ale - co tu kryć - czas wojny nie sprzyjał nawet zdolnym wynalazcom, wyjątek stanowił tylko przemysł zbrojeniowy, a przecież Polak był tak naprawdę uciekinierem, który żył przyczajony na francuskiej prowincji, w marionetkowym państwie kontrolowanym przez Niemców.
Sytuacja powinna była się zmienić po klęsce III Rzeszy. Bojarski był przecież człowiekiem wykształconym. Miał dyplom poważnej uczelni. Co prawda rzeczywistość geopolityczna uległa radykalnej zmianie, ale może zdolnemu inżynierowi udałoby się znaleźć pracę zgodną z jego kwalifikacjami. Może... Problem jednak tkwił w tym, że Bojarski kiepsko mówił po francusku, a takich jak on - emigrantów nie z własnego wyboru - w wyzwolonej Francji było znacznie więcej.
Przyszły mistrz fałszerstw wyjechał z Owernii do Paryża. Stolica zawsze dawała więcej możliwości. Początkowo zatrudnił się w fabryce obuwia i liczył, że uda mu się przebić z własnymi wynalazkami. Po kilku miesiącach pracy w fabryce założył firmę Obtura, która miała produkować i sprzedawać opatentowane przez Bojarskiego wynalazki: autorski projekt szczoteczki do zębów, kolejną wersję zatyczki na pojemniki, plastikowy ołówek, nowy rodzaj maszynki do golenia oraz model kapsułek na kawę - z uwagi na rozwijającą się technologię elektrycznych ekspresów do kawy.
Niestety, Polak miał głowę do wynalazków, ale nie miał jej do biznesu. Łatwiej bowiem jest coś wymyślić, niż sprzedać na rynku. Obtura zbankrutowała i Bojarski pewnie dołączyłby do grona wielu fantastów wymyślających kolejne cudowne i skazane na porażkę przedsięwzięcia, gdyby nie... miłość. W inteligentnym Polaku zakochała się Francuzka, młodsza od niego o kilka lat Suzanne Teissedre. Młodą parę wsparli rodzice panny młodej i kupili małżeństwu na początek nowej drogi życia mały domek w Bobigny pod Paryżem. Wkrótce na świat przyszło dwoje dzieci, a Czesław Bojarski gryzł się z myślą, że mimo wykształcenia i zdolności nie tylko nie jest w stanie zapewnić żonie i dzieciom odpowiedniego poziomu życia, ale - co gorsza - wszyscy tak naprawdę żyją na koszt jego teściów.
Jak odkrył swoje powołanie? Może spacerując wśród bukinistów nad Sekwaną? Może zaglądając do antykwariatów, na targowiska, wciąż szukając pomysłu na zarobienie pieniędzy? Tak czy siak wpadł na niego gdzieś w 1949 r. Najpierw kupił stary, okrągły pojemnik, umieszczony w drewnianej ramie - u handlarza starzyzną. Jak przystało na wynalazcę, udoskonalił ów pojemnik tak, że stał się czymś w rodzaju kadzi do produkcji masy papierniczej. Na tyle niewielkiej, by nie zajmowała Bóg wie ile miejsca, ale na tyle pojemnej, by ilość masy wystarczyła do produkcji... banknotów. Tak, Bojarski bowiem, który obłożył się literaturą dotycząca papiernictwa, postanowił w końcu z pożytkiem wykorzystać swój dyplom inżyniera i talenty plastyczne.
Pracownię urządził na piętrze domku w Bobigny. Żona i dzieci nie mogły tam wchodzić, przekonane, że głowa rodziny potrzebuje ciszy i wytchnienia do pracy. Bo rzeczywiście - potrzebowała. Bojarski bowiem rozpoczął prace nad znalezieniem odpowiednich materiałów do produkcji papieru do złudzenia przypominającego ten wykorzystywany przez francuską mennicę do druku banknotów.
Po próbach, eksperymentach, nieprzespanych nocach przyszła w końca pora na pierwszy sprawdzian praktyczny. Czesław Bojarski wziął na warsztat tysiącfrankowy banknot z podobizną kardynała Richelieu - tzw. stare franki, sprzed denominacji z 1960 r. Przydał mu się wtedy opatentowany jeszcze w czasie wojny plastikowy ołówek, którego nikt nie docenił. Po roku prób wydrukował pierwsze banknoty. Nie były idealne, ale fałszerz wiedział, że pośpiech jest najgorszym doradcą. Próbował więc dalej, a w tym czasie udoskonalał swój domowy warsztat pracy, dokupując kolejne ważne urządzenia, części i przedmioty, które sobie znanymi sposobami udoskonalał, przerabiał i dostosowywał do fabryczki pieniędzy, którą po jakimś czasie dla świętego spokoju przeniósł z pięterka domu do dyskretnego kącika w ogrodzie. Co najważniejsze jednak: był cierpliwy i nie był chciwy.
Rodzina wierzyła, że jeździ po kraju jako komiwojażer, zarabiając na różnicach cen papierosów, długopisów, a nawet krzesiwa. A Czesław Bojarski nieustannie doskonalił swoją produkcję, bo ów tysiącfrankowy banknot początkowo doskonały jednak nie był. Ale tylko początkowo, bo Bojarski, jeżdżąc po kraju, wprowadzał do obiegu fałszywe pieniądze dyskretnie, nigdy zbyt wielu w jednym miejscu, nienachalnie.
Do połowy lat pięćdziesiątych wprowadzał na rynek 1500 fałszywych banknotów miesięcznie, a więc 150 tys. franków. Bankowcy, pocztowcy i policja po jakimś czasie zorientowali się w zagrożeniu, ale nikt nie był w stanie zlokalizować fałszerzy - bo podejrzewano, że za produkcją podrobionych pieniędzy stoi jakiś gang.
Polski fałszerz, kiedy już w końcu wpadł w ręce policji, podliczył, że wprowadził łącznie do obiegu jakieś 300 mln starych franków...
Kolejny na warsztat trafił banknot o nominale 5000, nazywamy „Terre et Mer”, czyli „Ziemia i Morze”. Ten Bojarski zaczął podrabiać w 1957 r. I to z tymi pieniędzmi odważył się wyjść z ukrycia - płacił nimi na wakacjach, które spędzał z rodziną w Akwitanii, w kurorcie Royan. Płacił rachunki w hotelu, za paliwo na stacji benzynowej. Zdecydował się kupować ubrania i różne drobiazgi. Niby nic, bo wciąż jednak był ostrożny, ale pięciotysięcznych banknotów wprowadził do obiegu tyle, że władza zaczęła podejrzewać po raz kolejny zorganizowane działanie. Kto mógł podrabiać - tak dobrze - pieniądze? Zakładano, że szajka musiała dysponować odpowiednim laboratorium, sprzętem, ba, zapewne też kontaktami w drukarni, skąd prawdziwe franki schodziły z maszyn drukarskich. Ale jak pech, to pech. Ani nie można było namierzyć szajki fałszerzy, która w dodatku na pewno dysponowała małą armią ludzi, którzy podrobionymi pieniędzmi płacili w sklepach, bistrach, kinach czy teatrach. Nikomu nie przyszło do głowy, że za podrabianiem banknotów „Terre et Mer” może stać jeden człowiek, dyskretny, elegancki, w typie intelektualisty.
W 1960 r. Czesław Bojarski miał ustabilizowaną sytuację finansową. I zgromadzoną wystarczającą ilość środków, by zdecydować się na inwestycję życia - dom według własnego projektu w podparyskim Montgeron, gdzie kupił ziemię. Na ten sam rok przypadła decyzja francuskiego rządu o przeprowadzeniu denominacji i wprowadzeniu do obiegu nowych banknotów.
To naprawdę był przełomowy rok. Bojarscy wprowadzili się do nowego, luksusowego domu w całości zaprojektowanego przez głowę rodziny, która zadbała o - czego ani żona, ani dzieci nie wiedziały - ukrycie w jego murach laboratorium, gdzie na świat miał przyjść najdoskonalszy twór Polaka, który zgromadził odpowiednie farby, tusze, matryce, ba, nawet skonstruował specjalną maszynę do postarzania pieniędzy.
Nowy banknot o nominale stu franków z Napoleonem Bonapartem na awersie i rewersie. Banknot nie do podrobienia, zabezpieczony tak jak żaden inny przed nim, duma i chluba francuskiego banku. Nowoczesne znaki wodne, odpowiedni papier, farba, wreszcie grafika - wszystkie te elementy miały ochronić nowe pieniądze przed fałszerzami. Ale przed zdolnym Polakiem nie ochroniły.
Bankowcy i policjanci nie przewidzieli, że może się znaleźć człowiek cierpliwy, który metodą - doskonaloną zresztą od końca lat czterdziestych - będzie tak długo próbował stworzyć idealną podróbkę, aż osiągnie sukces. A Bojarski wiedział, że kluczem do tego sukcesu na pewno jest papier. Gramatura, gęstość, kolor. Wszystko miało znaczenie. By uzyskać materiał identyczny z prawdziwym, w swojej mieszarce rozpuszczał najpierw w wodzie bibułę do robienia papierosów razem z papierem kalkowym. Mieszał, dodawał tusze, by uzyskać odpowiedni kolor farby. Równie starannie podszedł do grawerunku - przecież na banknocie było mnóstwo detali, nie wyłączając szamerunku na mundurze Bonapartego. Uzdolnienia Bojarskiego przydały się też do zrobienia prasy, mosiężnych matryc - banknoty musiały mieć odpowiednią grubość i kształt. No i oczywiście nie mogły wyglądać tak, jakby właśnie opuściły państwową drukarnię, więc konieczna była maszyna do ich postarzania - elektryczny mikser własnego projektu i wykonania, do którego należało wsypać odpowiednią ilość zebranego w domu kurzu i popiołu z kościołów dopełniały dzieła.
Czesław Bojarski stworzył banknot prawie doskonały. Nie do odróżnienia od prawdziwego przez laika. Ba, niebudzący podejrzeń na pierwszy rzut oka nawet u fachowców. Różnice wychwyciła maszyna i to dopiero w 1963 r., kiedy pracownik Banku Francji dostał do przejrzenia worek z zakwestionowanymi banknotami i ku swojemu zdziwieniu zobaczył nowe, a nie zużyte państwowe „bilety” finansowe. To był zresztą kolejny krok uszczelniania systemu finansowego państwa. Po wprowadzeniu systemu zabezpieczeń, mających chronić banknoty przed podrobieniem, kolejne były supernowoczesne urządzenia, które sprawdzały wpływające do banku z różnych instytucji pieniądze. Maszyny wychwytywały banknoty mocno zużyte, zniszczone czy uszkodzone. Tym większe musiało być więc zdziwienie pracownika Banku Francji, który ku swojemu zaskoczeniu w worku pełnym odrzuconych banknotów nagle znalazł dziesięć nowych stufrankowych Bonapartych...
Jak trafiły do worka? Dlaczego maszyna je odrzuciła? Może to urządzenie się pomyliło? Urzędnik nie mógł sobie pozwolić na pobieżne obejrzenie niezniszczonych banknotów. A im dokładniej się przyglądał cesarzowi na awersie i rewersie, tym bardziej rosło jego zdumienie. To były pieniądze prawie doskonałe, różniące się od tych prawdziwych niewielkimi detalami.
Wszczęty alarm pozwolił na ustalenie, że już kilkukrotnie do rąk bankowców odpowiedzialnych za weryfikację nowych banknotów trafiały podejrzane franki. Nikt jednak nie był w stanie ustalić, jaka była ich droga od miejsca wpłaty do worka trafiającego do banku. Urzędnicy wychwytywali fałszywki, współpracowali z Biurem do Walki z Fałszerstwem Pieniędzy (znanym pod skrótem ORFM) francuskiej policji, ale jak dotąd bezskutecznie. Przełomowy okazał się rok 1963 i jeden konkretny worek, który trafił do siedziby głównej Banku Francji w Hotelu Tuluzy w 1. dzielnicy Paryża. Policji i urzędnikom udało się ustalić, że owe podejrzane tysiąc franków w dziesięciu banknotach wpłacono we wrześniu na poczcie przy ul. Turgot w 9. dzielnicy Paryża. Dokładniej zaś kupiono za nie obligacje warte dokładnie tysiąc franków.
Miejsce więc było znane, teraz trzeba było znaleźć człowieka, który owej transakcji dokonał. Bo przesłuchana urzędniczka pocztowa zeznała, że jest to przystojny wysoki mężczyzna, w wieku trzydziestu kilku lat, o jasnych włosach i z wyraźnym słowiańskim akcentem. Zawsze grzeczny i miły, zawsze kupujący obligacje i zawsze płacący nowymi stufrankowymi banknotami.
Śledztwo w tej sprawie prowadzili komisarz Emile Benhamou, funkcjonariusz biura ds. zwalczania fałszerstw Sûreté Nationale, i inspektor Albert-René Du-cassou. I to oni 17 stycznia 1964 r. około godziny 17.30 zatrzymali Czesława Bojarskiego. Przed jego domem, tuż po powrocie z rodziną z nart. Zaskoczeni, bo byli pewni, że złapią groźnego bandziora, który nie zawaha się użyć broni, a tymczasem w ręce francuskiej policji wpadł mężczyzna drobnej postury, elegancko ubrany, w żaden sposób niewyglądający na gangstera. Równie zaskoczeni byli żona Bojarskiego i jego dzieci - nigdy nie pytali, skąd ojciec bierze pieniądze na utrzymanie luksusowego domu, na wakacje zimą w górach, a latem w kurortach, na ubrania odpowiedniej jakości, mniejsze i większe zachcianki. Wreszcie zaskoczeni byli i policjanci, którzy weszli z Bojarskim do zaprojektowanej przez niego willi - mimo wszystko nie spodziewali się dyskretnego uroku elegancji bijącego z każdego pomieszczenia willi.
Bojarski wpadł w gruncie rzeczy przez głupotę innych, choć być może i tak jego kariera fałszerza prędzej czy później skończyłaby się za kratkami. Faktem jednak jest, że człowiek, który dniami cyzelował podrabiane pieniądze, by dojść do perfekcji, który nie szastał nimi na lewo i prawo, dbał o dyskrecję, wpadł przez niedyskrecję innych.
W 1962 r. do drzwi domu Czesława Bojarskiego zadzwonił Antoni Dowgierd, a kiedy stanął w nich gospodarz, przy kawie zakłopotany poprosił o pożyczkę w wysokości 2 tys. franków. Liczył na zrozumienie u Bojarskiego, któremu przecież jeszcze nie tak dawno temu też się nie przelewało. Panowie znali się z Bobigny, utrzymywali ze sobą kontakt również w Montgeron. Łączył ich niepewny los emigranta szlifującego paryskie bruki w poszukiwaniu łutu szczęścia, który odmieni los.
Bojarski nie był z kamienia. Pożyczył Dowgierdowi pieniądze, a kiedy ten po jakimś czasie przyznał, że ma kłopoty ze spłatą zobowiązania, zaproponował interes życia. Prosty: dłużnik miał pomóc w upłynnianiu fałszywych banknotów. Z każdych podrobionych stu franków miał oddawać Bojarskiemu 62,50 prawdziwych, a resztę mógł zachować dla siebie. Ta kwota została ustalona krakowskim targiem, bo początkowo zleceniodawca i dostarczyciel fałszywek chciał dla siebie dwie trzecie, ale ostatecznie Dowgierd przekonał go do dodania „kosztów upłynnienia” w wysokości kilku franków - równowartości paczki papierosów.
Bojarski, który wiedział, że w tej branży najważniejsza jest dyskrecja i powściągnięcie własnej chciwości, jasno wyłożył wspólnikowi zasady bezpieczeństwa: Dowgierd mógł wymieniać banknoty tylko na obligacje skarbowe, ewentualnie złote ludwiki. Pod żadnym pozorem nie wolno mu było robić tego w tym samym miejscu. Za każdym razem miał iść do innego urzędu. I wreszcie warunek pierwszy, ostatni i najważniejszy - milczenie. Dowgierd miał być jedynym wspólnikiem Bojarskiego i nikomu nie mówić o swoim nowym źródle zarobków. Ale powiedział. Własnemu szwagrowi Alexisowi Chouvaloffowi, Rosjaninowi, który ożenił się z jego siostrą.
Dowgierd lojalnie uprzedził Bojarskiego, że pieniądze do obiegu będzie wprowadzała jeszcze jedna osoba, ale chyba nie przewidział, że Szuwałow - bo tak nazywał się potomek rosyjskich emigrantów, którzy do Paryża uciekli przed rewolucją październikową - okaże się niefrasobliwy. Bo Szuwałowowi nie chciało się biegać po mieście za każdym razem do innego urzędu pocztowego, by tam kupić obligacje, a już nie daj Boże jeździć za nimi po całym kraju.
Upatrzył sobie urząd rue Turgot i sympatyczną urzędniczkę, którą odwiedzał co miesiąc i z dokładnością szwajcarskiego zegarka zostawiał u niej tysiąc franków. Wystarczyło tylko wziąć pocztę pod dyskretną obserwację i czekać.
I doczekano się.
Szuwałow przyszedł jak zwykle po miesiącu. Kupił obligacje, z uśmiechem pożegnał pracownicę poczty i ruszył przez miasto do budynku przy place de la Porte Camperret w 17. dzielnicy Paryża. Po drodze jeszcze wszedł tu i tam, zrobił drobne zakupy, nie zdając sobie sprawy, że cały czas ma za sobą ogon - dyskretnie obserwujących go policjantów, którzy szybko ustalili numer mieszkania pana Alexisa Chouvaloffa.
Równie szybko ustalono, że sympatyczny 36-latek, sprzedawca samochodów, i jego żona w ciąży nie mają dochodów pozwalających im na zakup mieszkania przy de la Porte Camperret, gdzie wprowadzili się niedawno. Kolejnym krokiem było odkrycie istnienia Antoniego Dowgierda, który też żył na stopie nieodpowiadającej jego możliwościom finansowym - pracował jako tłumacz specjalista w jednej z państwowych instytucji o profilu technicznym. A wisienką na torcie było ustalenie, że obaj panowie robili różne drobne zakupy, płacąc za towar nowymi banknotami stufrankowymi. Zatrzymanie było już tylko kwestią czasu, ale nadal policja nie miała pojęcia, kto jest mózgiem operacji. Do 17 stycznia 1964 r.
Tego dnia Szuwałow odwiedził szwagra w biurze przy rue de Provence. Po pięciu minutach wyszedł, niosąc w ręku skórzaną teczkę. Wtedy podeszli do niego policjanci i zażądali otworzenia teczki do kontroli. Szuwałow zdenerwował się, ale polecenie wykonał. I tak policjanci zobaczyli w torbie banknoty stufrankowe, a spanikowany Alexis wygadał, że to szwagier wciągnął go w podejrzany interes. I że to szwagier zna człowieka, który produkuje fałszywe banknoty, a ten płaci za nie równowartość 62,50 prawdziwych franków - za jeden stufrankowy banknot! A w zamian przyjmuje obligacje skarbowe albo złoto.
Krótko później aresztowano Antoniego Dowgierda, a ten komisarzowi Benhamou zdradził, kto jest mózgiem całego przedsięwzięcia.
Szkody, jakie Bank Francji poniósł przez Bojarskiego, obliczono na ponad 3 mln nowych franków. Jakby tego było mało, sfałszowanych banknotów nie sposób wycofać z rynku, bo wymagałoby to przeprowadzenia specjalistycznych badań w przypadku każdego z nich. Podjęto więc bezprecedensową decyzję - Bank Francji ogłosił, że zwróci pieniądze posiadaczom fałszywek Bojarskiego, którzy się ujawnią.
Bojarski powinien docenić ten hołd oddany jego talentowi
- podsumował „La Monde”. Z czasem zdecydowano, że stufrankowe Napoleony zostaną wycofane i zastąpione innym banknotem.
Polski fałszerz został skazany na 20 lat więzienia, wyszedł po 13 latach za dobre sprawowanie. Czekała na niego rodzina. Zmarł w 2003 r., kilkanaście miesięcy po wprowadzeniu we Francji euro. Jego podrobione banknoty są rarytasem dla kolekcjonerów i uzyskują ceny dużo wyższe od nominalnych.
W 2015 r. na aukcji w Paryżu „autentyczny Bojarski z Napoleonem” został sprzedany za ponad 7 tys. euro.