Czesław Łapicz: - Nie dedykujmy sobie pralki w weekend!
Rozmowa z prof. Czesławem Łapiczem, filologiem z UMK o polszczyźnie. - Polszczyzna jest zbyt dużym narzędziem komunikacji - mówi.
Dziś mamy Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego.
W jakiej kondycji świętować
go będzie nasz język?
Radzi sobie! Cały czas pełni swoją podstawową, komunikacyjną funkcję, bez względu na to, ile negatywnych zjawisk w nim zachodzi. A mamy, oczywiście, do czynienia z brutalizacją, wulgaryzacją i napływem wielu obcych elementów do języka. Niektóre z tych elementów być może z czasem się sprawdzą i zadomowią w polszczyźnie, inne
- mam nadzieję - zanikną. Ja wierzę, że polszczyzna sobie poradzi.
Nieco histeryczne ostrzeżenia polonistów sprzed lat chyba się nie sprawdziły. Polszczyzna nie utonęła w morzu anglicyzmów. Owszem, niektóre zalęgły się na dobre, ale mam wrażenie,
że dziś język broni się przed anglicyzmami skuteczniej niż jeszcze przed dwoma dekadami.
Pojawiło się sporo nowych faktów i zjawisk, których po
polsku nazwać nie umiemy. Ale ja zawsze przypominam sobie zdanie wypowiedziane kiedyś przez Aleksandra Brücknera, autora słownika języka polskiego, który stwierdził, że w języku polskim jest tylko jeden wyraz z całą pewnością polski. Chodziło mu o „kołacz”. Choć profesor Brückner powiedział to w nieco żartobliwym tonie, to chciał zwrócić uwagę na
bardzo ważne zjawisko - nie ma języków czystych. Anglicyzmy, które w danej chwili są potrzebne, wchodzą do polszczyzny. Jeśli zadomowią się w niej na dłużej, ulegną polonizacji gramatycznej lub fonetycznej. Narzekania nie zmienią naturalnych procesów. Owszem, można nieco sterować językiem poprzez przypominanie kryteriów poprawności, ale język i tak - jako organizm żywy - rządzi się swoimi prawami.
Polacy bardzo nie lubią, gdy im się coś narzuca. Ale przykład islandzki wskazuje na to, że można urzędową drogą chronić język i skutecznie tworzyć neologizmy rodzimego pochodzenia.
W Polsce wydaje mi się to niewykonalne. Zauważmy, jak niewielki wpływ na nasz język codzienny ma Rada Języka Polskiego. Nie bardzo wytycznymi rady interesują się nawet dziennikarze i twórcy. Polszczyzna jest zbyt dużym narzędziem komunikacji, żeby dało się ją urzędowo okiełznać. Owszem, mieliśmy kiedyś nawet konkursy na nowe słowa. Pamiętam taki konkurs na słowo określające wyjście kosmonauty w przestrzeń pozaziemską. Ponieważ pierwszym kosmonautą, który tego dokonał był Aleksiej Leonow. Pojawił się więc pomysł na słowo „leo-nowanie”, ale jak widać, zupełnie się nie przyjęło. Nie wierzę w programowanie języka. Niektóre obce słowa okazują się zresztą bardzo użyteczne.
Na przykład „weekend”.
Sam często łapię się na tym, że życzę komuś udanego weekendu. No bo jak ten termin zastąpić? Pisać „życzę pani udanej końcówki tygodnia”?
Całkiem żwawo radzi sobie z językiem najmłodsze pokolenie, które potrafi docenić urok staropolszczyzny. Jak się panu podoba „wypasiona fura”?
Rzeczywiście, pojawiło się
takie zjawisko w języku.
Innym są skróty w rodzaju „nara”. Niektóre mody pozostaną w języku, inne znikną po pewnym czasie.
Co jest w obecnych czasach największym zagrożeniem dla
języka?
Jednym z tym problemów jest rozmijanie się znaczeń. Drugim - zmiany, które pojawiają się za sprawą polskich emigrantów. Wiele bezsensownych anglicyzmów wnoszą do polszczyzny ludzie, którzy jakiś czas mieszkali np. w Wielkiej Brytanii. Ważne jednak, aby język przede wszystkim był dla nas sprawnym narzędziem komunikacji, to znaczy - żeby znaczenia słów były uniwersalne dla wszystkich.
Jest słowo, które szczególnie
pana denerwuje w nowej polszczyźnie?
Owszem, ostatnio głównie słowo „dedykowany”. Okazuje się, że nawet pralki mogą być dziś dedykowane.