Czesław Mozil: Mam patriotyczny obowiązek, by narzekać na swój kraj
„#ideologiamozila” – to tytuł nowej płyty Czesława Mozila. Z okazji jej premiery piosenkarz opowiada nam jak zmieniło go małżeństwo.
Kiedy zerknąłem na twojego Facebooka, zauważyłem, że grasz mnóstwo koncertów. Jesteś chyba najbardziej zajętym muzykiem w czasie pandemii w Polsce. Jak to możliwe?
Gram dużo koncertów, ale w małych miejscowościach. Taką politykę mam od czasu debiutu. Ja nie mogę liczyć na wielkie hale po kilka tysięcy widzów. Tak nigdy nie było. Inni grają dużych 5 koncertów na całą jesień, a ja – kilkanaście małych. Nie mogę oczekiwać od ludzi, że przejadą 300 km, żeby mnie posłuchać. Dlatego wpraszam się bezczelnie do nich. Ponieważ teraz gram solowe koncerty, mogą się one odbywać w małych klubach, domach kultury czy nawet w restauracjach. I to mi służy. Mój związek z żoną jest nadal w pełnej harmonii, ponieważ przez 120 dni w roku nie ma mnie w domu.
Nie wszyscy artyści zapuszczają się do tych małych miejscowości. Jak tam przyjmowany jest wykonawca z „warszawki”?
Ja nigdy nie byłem z „warszawki”. W każdym mieście, nawet tam, gdzie wydawałoby się, że ludzie mają różne poglądy i powinno ich to dzielić, sąsiad z sąsiadem umie ze sobą żyć. Dopiero wtedy, kiedy ktoś z góry nam mówi, że ten drugi jest gorszym Polakiem, pojawiają się konflikty. Ja uwielbiam swoją publiczność. Jestem jej wdzięczny, że przychodzi na moje koncerty. Po tych wielu latach spędzonych na scenie, wiem, że muszę podziękować każdemu, kto chce poświęcić swój czas i spędzić ze mną dwie godziny. Jest inflacja, złotówka szaleje. Tym bardziej szanuję każdego, kto ma pieniądze na kulturę.
Skoro tyle występujesz, kiedy miałeś czas, by stworzyć swoją nową płytę?
Ten materiał tworzył się przez długi czas. W ostatnich latach pracowałem z Michałem Zabłockim przy projekcie Grajkowie Przyszłości. W międzyczasie siadałem do fortepianu i robiłem autorskie piosenki. Wspomagała mnie w tym moja żona – Dorota. W końcu postanowiłem zebrać te utwory i zamieścić na jednym wydawnictwie.
„#Ideologiamozila” brzmi inaczej niż twoje poprzednie płyty. To dlatego, że na jej producenta wybrałeś Matheo, który do tej pory nagrywał hip-hop. Skąd taki pomysł?
Cieszę się, że zwracasz na to uwagę, bo producenci są najczęściej w tle. W tym przypadku Matheo był bardzo mocnym motorem tego wszystkiego. Poznałem go przez wspólnego znajomego – Mateusza Winkla, który prowadzi Mania Studio w Koluszkach. I właśnie tam pracuje Matheo – to tam powstawały pod jego okiem płyty Popka. Często słuchaliśmy ich w busie z moim menedżerem i stwierdziliśmy, że są świetnie zrobione. Dlatego zaprosiłem Matheo do współpracy. Spędzając razem czas w Koluszkach przy winie, odkryłem, że jest bardzo wrażliwym człowiekiem. Dlatego nie żałuję, że oddałem mu swoje piosenki. W efekcie powstała ciekawa muzycznie hybryda.
No właśnie: twoje nowe nagrania są mocno elektroniczne. Jak dasz sobie z nimi radę na solowych koncertach?
Już płyty projektów Czesław Śpiewa i Tesco Value produkowaliśmy inaczej, a podczas występów graliśmy je inaczej. Tak będzie i teraz. Kiedy wrócę do występów z pełnym zespołem na jesieni przyszłego roku, to może te nowe piosenki zabrzmią podobnie jak na płycie. Ale na razie wykonuję je samemu z wykorzystaniem melotronu i syntezatora Korga. Tak zaprezentowałem je zresztą po raz pierwszy w studiu u Matheo.
Zaprosiłeś na płytę wielu znanych gości. Skąd taki pomysł?
Na mojej poprzedniej płycie – „Księga emigrantów – Tom II” nie było w ogóle żadnych gości. Osobiście bardzo nie lubię, kiedy ktoś do mnie dzwoni i mówi: „Czesław, wpadniesz na jakiś kawałek?”. „Ale masz jakiś pomysł? Mam zaśpiewać czy zagrać na akordeonie” – pytam wtedy. Bo ja, kiedy piszę jakiś kawałek, od razu mam wizję tego, kto mógłby w nim zaśpiewać lub zagrać. Przykładem może być piosenka „Z miłości”, do której zaprosiłem Hanię Rani. Utwór opowiada o przemocy domowej, potrzebowałem więc dla kontrastu coś delikatnego. Poprosiłem Hanię, kiedy spotkałem ją w Filharmonii Szczecińskiej: „Słuchaj, mam taką piosenkę...”. A ona od razu: „Wchodzę w to. Jestem twoją fanką”. To było cholernie miłe.
A jak narodził się pomysł zaproszenia do zaśpiewania w „Dzień, w którym uśmiech znikł” kontratenora Michała Sławeckiego?
Ja nie poważam tych, którzy zapraszają najpopularniejszą w tej chwili wokalistkę lub wokalistę, tylko po to, by podbiło to ich wyniki sprzedaży. Dlatego postanowiłem zaprosić tych artystów, których cenię i którzy są moimi przyjaciółmi. Jednym z nich jest właśnie Michał Sławecki. Kilka tygodni temu pojechaliśmy z żoną do Wenecji specjalnie, aby móc posłuchać Michała. Piętnaście minut od skromnego hostelu, w którym mieszkaliśmy, odbywał się międzynarodowy festiwal muzyki współczesnej. Za jedyne 20 euro weszliśmy do starego teatru i mogliśmy tam podziwiać Michała, który robi właśnie światową karierę. Kiedy zobaczyłem swego kumpla na scenie, byłem bardzo wzruszony. To są intymne sytuacje, które znalazły swe odbicie na mojej płycie.
A Stanisław Soyka?
Mama powiedziała mi kiedyś, że pierwszy koncert, na jakim byłem, to był występ Stanisława Soyki, kiedy miałem 9 lat. I wyobraź sobie, że 20 lat później dzwoni do mnie mój mistrz – i proponuje zaśpiewanie wspólnej piosenki. Od tamtej pory główkowałem nad czymś, do czego mógłbym ja go zaprosić. Kiedy powstał tekst do piosenki „Pan tu nie stał” i usłyszałem słowa „To, co myślą młodzi/Staruszków nie obchodzi” – od razu zadzwoniłem do Staszka, a on się zgodził.
Tym razem to ty napisałeś większość tekstów na płytę. Jak sobie z tym poradziłeś?
Miałem dobrych nauczycieli. Dotychczas większość tekstów do moich piosenek napisał Michał Zabłocki. To marka sama w sobie. Kiedyś nagrałem też płytę z wierszami Czesława Miłosza. Zdecydowały o tym dwa fakty. Nadal mam w Krakowie przy ulicy Bogusławskiego 7 mieszkanie, naprzeciw którego mieszkał niegdyś nasz noblista. I wiele razy, kiedy wracałem nad ranem z Kazimierza, próbując otworzyć drzwi, myślałem, że tu Miłosz chodził, a ja nie potrafię bramy otworzyć. Kiedy dostałem propozycję nagrania płyty z jego wierszami, stwierdziłem, że nie muszę rozumieć jego poezji. Wystarczy, że będę ją czuć. Tak samo jest z operą czy sztuką abstrakcyjną. Starałem się więc być przekaźnikiem między poetą a słuchaczem. Dzięki mnie te wiersze ożyły w postaci piosenek.
Te doświadczenia pomogły ci we własnej twórczości?
Jestem synem polonistki, ale też emigrantem, który nadal kaleczy język polski. Dlatego bardzo się stresowałem. Musiałem uwierzyć, że potrafię prostymi słowami opowiedzieć historię od A do Z, która wzruszy lub rozbawi słuchacza. To moja żona powiedziała mi w pewnym momencie: „Słuchaj, nadszedł ten czas, kiedy musisz zacząć opowiadać różne historie swoimi słowami”. To było dla mnie ważne. Mam 42 lata i nie będę ściemniał: własne teksty to mocny element mojego samorozwoju.
Przez to, że jesteś autorem tekstów, te nowe piosenki są dla ciebie bardziej osobiste?
Sądzę, że nie. Niektóre piosenki Michała Zabłockiego tak mocno wrosły w mój kanon, że śpiewając je, zapominam, że to ktoś inny pisał te teksty. Ja potrafię współżyć z cudzym tekstem. Wszystkie najlepsze polskie piosenki, które były śpiewane w Opolu w latach 60. i 70., zostały napisane przez tych samych trzech autorów i kompozytorów. Dzisiaj jest to samo na współczesnych płytach Beyoncé czy Justina Biebera: tam każdy utwór jest zrobiony przez innego twórcę. Najgorsze to być artystą, który mówi: „Ja wszystko potrafię. Sam sobie napiszę, zaaranżuję i zaśpiewam w Opolu jako debiutant.
Tylko dlatego, że moje ego tego potrzebuje”. Bo to nie zawsze działa na jego korzyść. Kiedy pisałem piosenkę „Autorytet”, miałem refren, ale nie mogłem go 2 lata ukończyć. Zadzwoniłem więc w końcu do mojego kolegi Jana Niezbędnego i zapytałem, czy nie zechciałby coś tutaj dołożyć. Bardzo lubię pracować z innymi ludźmi, dlatego nie bronię się przed tym.
Skąd ta skromność?
Nie jestem już tym geniuszem, którym myślałem, że jestem 20 lat temu. Z wielką pokorą i radością przyjmuję, że jest dla mnie miejsce na polskiej scenie. Że rozmawiasz ze mną i poświęcasz mi czas. Cieszę się, że mogę tworzyć i mam cały czas lepsze lub gorsze pomysły.
No właśnie: „Z miłości” to pierwsza w historii polskiej muzyki rozrywkowej piosenka o przemocy domowej. Skąd ten pomysł?
Dlaczego w kraju, w którym przemoc domowa jest dosyć częsta, tak mało o tym mówimy? Ja napisałem część tego tekstu będąc w szczęśliwej podróży w Tajlandii ze swoją żoną. W naszym związku nie ma przemocy fizycznej, ale jak w każdym innym jest na innym poziomie. Będąc na tym wyjeździe, zamiast cieszyć się chwilą, zacząłem się fiksować na tym, że kiedy wrócimy do domu, to na pewno będą trudne momenty i zranienia w naszym związku. To jest bardzo proste i dzieje się w codziennych sytuacjach. „Zraniłeś mnie” – mówi moja żona. „Ależ ja ciebie kocham” – nie przyjmuję tego do wiadomości. Kiedy sobie uświadomiłem, że tak się dzieje, spróbowałem zrozumieć osoby, które biją w związkach. Najczęściej są to mężczyźni, ale zdarzają się też kobiety. To są te same mechanizmy.
Z kolei w „To nasze coś” pojawia się deklaracja, że nie chcecie mieć z żoną dzieci. Co stoi za tą decyzją?
Kilka powodów. Kiedy zdecydowaliśmy się na małżeństwo, gdzieś tam pojawiła się rozmowa o dzieciach. Choć nie myśleliśmy za bardzo o tym, Bozia nam jednak dziecka nie dała. Musieliśmy więc rozważyć rozmowę o tym, czy to dziecko jest nam potrzebne, żeby scementować związek. I wyszło na to, że w naszym przypadku nie jest to konieczne. Bardzo sobie cenimy nasze spontaniczne życie, na jakie żaden rodzic nie mógłby sobie pozwolić. To oczywiście nie jest coś, czymś ja się chwalę. Nie chcę narzucać innym, jak mają żyć, ale nie zgadzam się też z tym, żeby inni mówili nam, jak my mamy żyć.
No ale mama nie pyta o wnuki?
Mama już nie żyje. No ale skąd mogłeś wiedzieć. Prawda jest taka, że z moją naturą, to moi rodzice cieszyli się, że ja sam w ogóle żyję.
Ożeniłeś się 5 lat temu. Małżeństwo ci służy?
Małżeństwo jest dla mnie zbawieniem. W sensie psychicznym i fizycznym. Wreszcie poczułem, że mam dom. Kiedy do niego wracam po koncertach, to czuję jak w nim pachnie mną i moją żoną oraz naszymi kotkami. Ja mam destrukcyjną naturę. I do tego jestem pracoholikiem. Rozumiem ludzi, którzy tracąc pracę, nie wiedzą co zrobić ze swoim życiem. Ja cały czas muszę sam znajdować sobie zajęcie i wymyślać siebie od nowa. Kiedy miałem 28 lat, przyjechałem do Krakowa i odkryłem, że najlepsze dni na imprezowanie to poniedziałek, wtorek i środa. Tego nikt mnie nie nauczył w domu i szkole. To wynikało z mojej samotności, bo nie wiedziałem, co może mi dać stały związek.
Jak się zmieniłeś pod wpływem małżeństwa?
Jestem innym człowiekiem niż te 5 lat temu. Wszyscy tak mówią. Ja jednak sam przez długi czas nie widziałem różnicy. Ale kiedy usiadłem i przemyślałem swą historię, uświadomiłem sobie, że nie pamiętam zbyt wiele z mojego poprzedniego życia. Sprawiła to właśnie intensywność pracy i próba stłumienia poczucia samotności. Dlatego dobrze, że stałem się innym człowiekiem. Bo mnie nudzą ludzie, którzy się nie zmieniają.
Nie obawiasz się, że kiedyś wrócą złe nawyki i znów zaczniesz imprezować?
Ale ja cały czas imprezuję. Uwielbiam to robić – ale ze swoją żoną. Czasem też samemu. Bo jedno nie wyklucza drugiego. Tylko to improwizowanie jest teraz bardziej wyrafinowane.
A jak wpłynęły na twój związek kolejne lockdowny?
Mamy z Dorotą wiele rzeczy wspólnych i potrafimy ze sobą rozmawiać. Dlatego dla nas pandemia nie była jakimś wielkim szokiem. Bardziej nas stresuje to, co dzieje się dzisiaj w naszym kraju niż to, co przyszło z pandemią. Znamy jednak aż sześć par, które rozstały się podczas lockdownów. To było trochę jak na wojnie. Jedni stracili finansowo i rozstali się z partnerami, a drudzy – mieli najlepszy rok finansowy i zbliżyli się ze swymi żonami czy mężami. My niewiarygodnie dobrze sobie poradziliśmy. Może dlatego, że mamy w domu bieżnię do biegania i blisko sklep z alkoholem.
Twoja żona jest spoza show-biznesu. To daje jej pewnie dystans do twoich spraw. Często szukasz u niej rady?
Znamy się już w sumie ponad dziesięć lat. Zawsze jak stawiałem na swoim, a moja żona mówiła mi, że to nie jest dobry pomysł, nie pamiętam przypadku, kiedy by się okazało, że nie miała racji. To fantastyczne – ale też i straszne. Czasem zdarzało mi się, że nie słuchałem żony tylko po to, aby się jej postawić. A potem finalnie wychodziło, że miała rację. Dlatego bardzo jej słucham. Dorota jest skromna i zdystansowana do tego wszystkiego – a to sprawia, że nie wchodzi osobiście do świata show-biznesu. Teraz powiedziała mi: „Wreszcie zrobiłeś płytę, którą chce się przesłuchać co najmniej dwa razy”. To ogromny komplement.
W piosence „Autorytet” portretujesz trochę ten nasz show-biznes. Powiedziałeś o nim kiedyś, że to „towarzystwo wzajemnej adoracji”. Poczułeś to na własnej skórze?
Zdecydowanie tak. W pewnym momencie zrozumiałem, dlaczego muzycy nie mają swojego związku zawodowego: bo każdy gra pod siebie. Nie będę jednak moralizował, bo sam też taki jestem. Ale dzisiaj chcę zrobić coś innego: zadzwonić do Misi Furtak i powiedzieć jej, że nagrała właśnie świetną płytę. To bardzo mocny manifest – i chcę jej to po prostu powiedzieć, bo my muzycy bardzo rzadko siebie nawzajem chwalimy. A każde słowo wsparcia jest ogromnie ważne. Wiem o tym, bo dwa dni temu dostałem od Olafa Deriglasoffa, którego bardzo cenię, sms-a, w którym pochwalił mój ostatni album. Ale „Autorytet” jest też o dziennikarzach muzycznych. Szanuję ich – i kiedy ktoś napisze złą recenzję mojej płyty, to nie mogę tego potępiać. Bo sam nigdy nie będę obiektywny wobec siebie. Ale czasem dzieje się tak, że jakiś dziennikarski autorytet pisze rzeczy, z którymi się nie zgadzam. I mam prawo to kwestionować.
Zaprosiłeś do tej piosenki Czadomana. Nie masz nic przeciwko disco-polo?
Nigdy nie miałem i nie mam. Pamiętam, jak mieszkaliśmy w Danii, to przyjechał kiedyś pomagać rodzicom przy budowie chłopak z Polski. I on nauczył mnie grać na pianinie piosenkę Top One. I czasem ją sobie śpiewałem. Nie mam więc problemu z disco-polo – martwi mnie tylko, że na promocję tego gatunku idą w Telewizji Polskiej nieproporcjonalnie większe pieniądze niż na inne rodzaje muzyki. Ja nie mogę mieć pretensji, że 10-letni chłopak lub dziewczyna płaczą do piosenki Boys. Bo nie mam prawa odbierać im tych emocji.
Może sobie pomyślę, że słuchają dziwnej muzyki, ale nie będę recenzował ich odbioru. Sam nie raz tańczyłem z przyjemnością na weselu czy prywatnie z żoną do jakiegoś utworu disco-polo. Dlatego nie rozumiem tej nagonki. Nie rozumiem recenzentów, którzy uznają się za wyznaczników dobrego smaku. Sam lubię balansować między tym, co jest sztuką i tym, co jest kiczem. Polska jest jedynym krajem na świecie, który ma w języku termin „muzyka poważna”. Wszędzie indzie jest „muzyka klasyczna”. Już tutaj jesteśmy więc na straconej pozycji.
Jak to się stało, że jedna część Polski słucha Czadomana, a druga – Misi Furtak?
Nie wiem. Może dajmy ludziom po prostu żyć. Wiadomo, że jakby Misia Furtak leciała w TVP w prime time’ie co drugi tydzień, to by też dotarła do innych słuchaczy. Ja myślę, że dla każdego jest czas. Może być tak, że przyjdzie inna władza, bo żadna nie jest wieczna, i wtedy Czadomana nie będzie w telewizji, a będzie za to Misia Furtak. I wtedy jak będę z tobą rozmawiał, to będę mówił, że w TVP jest za mało disco-polo. Tak naprawdę każda z tych postaci ma swoją publiczność i da sobie radę bez telewizji publicznej. Dobrze, że mamy różne gusta i jest miejsce dla każdego.
Skoro rozmawiamy o władzy, to nie można tu przywołać piosenki „Dzień, w którym zniknął uśmiech”, w której roztaczasz wizję Polski, w której płoną stosy z książkami. Naprawdę obawiasz się, że może tu kiedyś do tego dojść?
A ty nie?
Ja myślę, że jedni straszą nas nacjonalizmem i PiS-em, a drudzy – migrantami i LGBT. A Polacy i tak myślą swoje.
Obyś miał rację. Ja w tej piosence nie bawię się w proroka. Chciałem tylko opowiedzieć historię, która jest takim małym horrorem. Czy Polacy jako naród są rozsądni i nie dadzą się wmanipulować w palenie książek? Historia nasza pokazuje, że potrafimy być mało rozsądni. Ja bym wolał, żebyśmy znów nie musieli walczyć o wolność. Dlatego trzeba sobie uświadomić, że nie zmienimy naszego położenia geograficznego i musimy się liczyć z tego realiami. Dlatego powinniśmy codziennie zadawać sobie pytanie z kim chcielibyśmy grać w drużynie. Tak jak robiliśmy to w podstawówce. Bo to ma ogromne konsekwencje.
To, że wychowałeś się w Danii, daje ci większy dystans do polskich spraw?
Nie wiem. Może mi łatwiej? Generalnie uznaję się za wielkiego patriotę. Dlatego czuję, że mam patriotyczny obowiązek, by narzekać na swój kraj. Bo ja wiem, że choć mogę się różnić z jednym czy drugim, to każdy z nas chce dla Polski jak najlepiej. Bylebyśmy to zrozumieli. Mam bowiem wrażenie, że u nas jest za mało dyplomacji. Bo kiedy się patrzę dokoła, to mam wrażenie, że nie ma już w niektórych z nas zrozumienia drugiej strony. Kiedy ja czegoś nie rozumiem, to moja żona próbuje mi wytłumaczyć dlaczego ktoś myśli inaczej niż ja. I to pomaga. Dlatego kiedy pytasz o to, czy moje duńskie wychowanie coś mi daje, to ja bym powiedział, że daje mi dystans, a moja żona by powiedziała, że niewiedzę.
To na koniec zapytam cię o piosenkę „Młynarzu miel”. To jest dla mnie utwór o twojej wierze. Kiedyś, gdy rozmawialiśmy, powiedziałeś że jesteś chrześcijaninem. Nie zmieniło się to?
Dzisiaj powiedziałbym raczej, że jestem wierzący. Bo wierzę w coś większego od nas. Kiedy patrzę na moją żonę, gdy śpi rano, albo na moje kotki, to wiem, że Bóg istnieje. Kim on jest? Tego nie wiem. Odnoszę wrażenie, że część polskiego społeczeństwa stworzyła sobie swoje własne chrześcijaństwo i własne miłosierdzie, wcale nie słuchając obecnego papieża. Po prostu dla swojej wygody. Moja wiara też jest egoistyczna. Jestem za dużym narcyzem i tchórzem, by zaakceptować to, że po tym, jak moje ciało umrze, to będzie nic. Mówię to szczerze. Jeżeli kogoś na świecie rozumiem – to ateistów. Ale to nie zmienia faktu, że ja nim nie jestem. Tym bardziej sądzę, że musimy umieć obok siebie razem funkcjonować.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień