Człowiek Wolności
Człowiekiem Wolności tygodnik wSieci wybrał Jarosława Kaczyńskiego. No i dobrze, każdy ma swoich znajomych i ma taką wolność, o jakiej marzy.
Wicenaczelny tygodnika opowiadał, w jaki sposób Kaczyński dał mu wolność: „W moim przypadku to był przede wszystkim potężny kop w głowę, strumień myśli, informacji, diagnoz, pytań, analiz”. Premier Szydło oczywiście Kaczyński nie kopnął, bo jest dżentelmenem, ale i ona nie kryła zachwytu: „Polacy mogą czuć się prawdziwie wolni właśnie dzięki premierowi Jarosławowi Kaczyńskiemu!”
Od z góry ćwierć wieku żyłam w przekonaniu, że wolność zawdzięczamy sami sobie. Milionom moich rodaków, którzy kiedyś skupili się wokół wielkiego marzenia. A prowadził ich nie Jarosław Kaczyński, o którym wtedy nikt nie słyszał, ale Lech Wałęsa, elektryk ze Stoczni Gdańskiej. Prosty człowiek, ojciec gromadki dzieci, nie żaden inteligent z Żoliborza. Kochaliśmy go, bo uosabiał nasze tęsknoty za inną Polską, nasz piękny sen o wolności.
Lechu denerwował nas i złościł tysiąc razy. Ale pamiętam, w jakim napięciu słuchaliśmy Wolnej Europy miesiącami czekając na wieści z Arłamowa, gdzie komuniści go internowali. Da się podejść i zdradzi - czy wytrwa? Od tego zależało bez przesady wszystko. Wytrwał.
Człowiek Wolności i inni ludzie wolność miłujący od lat usiłują zrobić z Wałęsy agenta. - Gdyby się przyznał… - mówią nieszczerze. Przecież zrobił to w swojej książce „Droga nadziei”, mówiąc, że w 1970 roku podpisał papiery podsunięte przez SB. To był straszny czas. Partia strzelała do robotników, były nocne pogrzeby, ścieżki zdrowia, pogarda. Kto jest pewien, że wtedy niczego by nie podpisał, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Ja nie rzucę. Prawdziwym Człowiekiem Wolności, jest dla mnie Lech Wałęsa. Kmicicem i Babiniczem.