Czort, który umarł, i dobra czarownica z czerwoną nitką
Czy czarownice przepadły, na zawsze odeszły w przeszłość? Prawdopodobnie nie i nigdy tak się nie zdarzy, ale pomiędzy niegdysiejszymi a współczesnymi czarownicami zachodzi pewna istotna różnica. Kiedyś wiedźmy wyrastały same na żyznym podłożu ludowych wierzeń, starych tradycji, dziś coraz częściej są produktem masowej kultury, naśladownictwem filmów i telewizyjnych programów.
Jeszcze i mnie - choć tego nie pamiętam - zdarzyło się spotkanie z wiejską czarownicą. Trwała wojna, ojcu grunt palił się pod nogami, więc rodzice uciekli z ziem wcielonych do Reichu i znaleźli się w Generalnym Gubernatorstwie. Urodziłem się w małej wiosce, a pierwszą osobą, która mnie odwiedziła, była miejscowa czarownica. Obwiązała moją rękę czerwoną nitką, pomamrotała coś, splunęła kilka razy. Chyba coś dostała (lepiej nie zadzierać z czarownicami!), ale raczej należała do dobrych wiedźm, takich jak Babka z serialu „Ranczo”, takich jak baby szeptuchy ciągle odprawiające gusła na północnym wschodzie Polski.
Czarownice pojawiają się tu i ówdzie, podobnie jak diabły (ktoś mądrze powiedział, że nasza niewiara w diabła jest jego największym sukcesem). Ba, w moim dzieciństwie poznałem niezawodny sposób przywabienia Złego. Żadne tam rozstajne drogi, żadne zaklęcia.
Wystarczyło zostawić na noc pełne żaru ognisko - o północku zjawiał się przy nim diabeł. Wiejscy chłopcy, z którymi podczas wakacji pasałem krowy, tak mocno wierzyli w ten sposób przywabiania czorta, że biegli do odległej rzeczki, aby przynieść pełne wody czapki. Syczały czerwone - jak samo piekło! - węgielki, buchała para i nadchodząca noc była bezpieczna...
Nikt z nas nie pomyślał, że w ten sposób manifestowała się ludowa mądrość, iż chodziło o zmuszenie ludzi do zachowania ostrożności. Profesor Jan Szczepański, socjolog rodem z podcieszyńskiej wsi, bał się w dzieciństwie nadprzyrodzonych stworów mieszkających w zbożu i gotowych do złapania za nogę każdego, kto zboczy ze ścieżki, zejdzie z miedzy.
I znów chodziło o ustrzeżenie plonów przed bezmyślnym - jak mówiono - taraszeniem. Także niektóre ptaki podlegały szczególnej ochronie. Wierzono na przykład, że bocian, któremu ktoś zniszczył - zepsował, jak pisał Norwid - gniazdo, mścił się okrutnie. Podobnie jak diabeł, szukał ogniska, wyciągał z niego rozżarzony węgielek, aby następnie wetknąć go w strzechę - pokrywającą stodołę lub - co się jeszcze kilkadziesiąt lat temu tu i ówdzie zdarzało - dom mieszkalny.
Diabeł był wszechobecny, nie tylko w wierzeniach i obyczajach, ale także w języku. W tej samej podtarnowskiej wsi, w której gasiłem ognisko na gromadzkim pastwisku, wujek Janek w chwilach szczególnego wzburzenia, na przykład poskramiając rozbrykanego konia, mówił „żeby cię smętek!”.
Ani on sam, ani nikt z rodziny nie wiedział, co oznacza to zaklęcie. Ja myślałem, że wujek życzy poczciwej szkapie smutku. Że chce, aby była ponura, pasła się ze zwieszonym łbem, żeby nie szalała. Trzeba było lat, abym zrozumiał, że jeszcze kilka lat po ostatniej wielkiej wojnie pod Tarnowem ciągle żył prastary czort Smętek. Ten, którego tropami podróżował Melchior Wańkowicz, o którym dwie książki napisał Jerzy Samp, stwierdzając w nich, iż podobno Smętek grasował także w Małopolsce.
Z pewnością grasował, zapewne, niewidzialny, siadał pod ogromną, pamiętającą czasy pańszczyzny, gruszą, której już nie ma. Być może pohukiwał w nocy, udając sowę. Kto wie, może zaglądał nam w talerze, zazdroszcząc pokrytego śmietanką kwaśnego mleka i wspaniałych ziemniaków, posypanych skwarkami i kryształkami szarej soli.
Kiedy odszedł? Może wraz z wujkiem, ostatnim człowiekiem, który znał jego imię. Wraz z wujkiem odeszła też pamięć. Kiedy z domu wynoszono trumnę, ktoś bąknął, że należałoby powiadomić pszczoły o śmierci gospodarza. Nikt już jednak nie pamiętał, jak się rozmawia z pszczołami...
Minęło sto lat od śmierci Franciszka Józefa I. Przedostatni cesarz Austrii zmarł 21 listopada 1916 roku, a dziewięć dni później przed wiedeńskim klasztorem Kapucynów stanął żałobny orszak.
W niewielkim zakratowanym okienku na prawo od bramy pojawiła się siwa głowa gwardiana klasztoru, który zapytał:
- Kto domaga się wejścia?
- Jego Cesarska i Królewska Wysokość Franciszek Józef I, król apostolski Jerozolimy, cesarz Austrii, król Węgier, Czech i Moraw, Dalmacji, Chorwacji, Sławonii, Galicji, Lodomerii, Ilirii, arcyksiążę austriacki, wielki książę Siedmiogrodu, Toskany i Krakowa, książę Lotaryngii, Salzburga, Styrii, Karyntii, Krainy, hrabia Tyrolu...
Nie znam takiego - odparł przeor i zamknął okienko.
Cesarz Karol odczekał chwilę, po czym zastukał po raz drugi.
- Kto domaga się wejścia?
- Franciszek Józef Habsburg, człowiek, który prosi o łaskę
- Niech wejdzie!
I wówczas dopiero otwarła się brama klasztoru.
Tak pogrzeb Franca Jozefa opisał prof. Stanisław Grodziski, w pierwszej polskiej biografii cesarza. Owszem, wyszła w latach trzydziestych książka R. Recouly’ego, ale po pierwsze tłumaczona z francuskiego, po drugie niezbyt interesująca, po trzecie - nie zwracająca uwagi na polskie wątki panowania. Trzeba było kilkudziesięciu lat, aby Franciszek Józef I znów zawitał do nas...
Lata, które minęły od śmierci cesarstwa nie zmniejszyły sympatii do Habsburgów. Kiedy jestem w Wiedniu zaglądam do Kaisergruft, cesarskiej krypty u Kapucynów. A tam zawsze świeże kwiaty, zawsze czerwień, biel i zieleń wstęg na sarkofagu cesarzowej Elżbiety, ulubienicy Węgrów. Jan Paweł II takimi słowami powitał cesarzową Zytę, wdowę po Karolu: „Witam cesarzową mojego ojca”. Wojtyła-ojciec był austro-węgierskim oficerem, Wojtyła-syn wyniósł na ołtarze ostatniego cesarza.
A u nas? U nas Franciszek Józef patronuje towarom, na przykład wodzie mineralnej, spogląda z portretów w restauracjach, na przykład w „CK Dezerterze”, gdzie nawet menu kojarzy się z dawno umarłą monarchią - od sznycli po wiedeńsku, poprzez czeskie knedliki, po madziarskie przysmaki. Jednak - co najdziwniejsze - portrety FJI wiszą w prywatnych domach. Gdy piszę te słowa, cesarz patrzy na mnie, patrzy na ponad stuletnie biurko i na laptopa. Zapewne z niechęcią, bo nie przepadał za technicznymi nowinkami, chociaż z nich korzystał.
Sporo znam domów z cesarskimi portretami. Ozdabiają ściany w inteligenckich mieszkaniach - dziennikarzy, pisarzy, naukowców, artystów. Jeszcze długo po I wojnie cesarz (być może - tak jak w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka - osrany przez muchy) stroszył bokobrody na konterfektach wiszących w wiejskich chatach. Tak twierdził prof. Jan Szczepański, socjolog, urodzony w podcieszyńskiej wsi, protestanckiej, co ważne, bo przecież FJI był arcykatolicki. Chłopi przeklinali powojenną inflację i z rozrzewnieniem wspominali czasy, w których pieniądz był zdrowy, a towary tanie. Dlaczego tak było? Bo ich zdaniem dbał o to sam cysorz...
Czy można wyobrazić sobie portret cara wiszący we współczesnej Warszawie? Portret Wilhelma w Poznaniu? Nie, to niemożliwe. Skąd się więc wziął galicyjski kult Franciszka Józefa I? (Już samo, powszechne dzisiaj, używanie terminu „Galicja” jest fenomenem!) Dlaczego poważni profesorowie rozważają, czy FJI by ideałem władcy? Dlaczego wydają okazjonalne druki na ten temat?