Czuję się aktorem... prowincjonalnym [LINIA CZASU]
O drodze do sławy, nietypowym debiucie scenicznym i przywiązaniu do rodzinnego Podbeskidzia opowiada aktor Henryk Talar, obchodzący półwiecze pracy teatralnej i filmowej
Jakoś trudno uwierzyć w te pańskie 50 lat na scenie. Kilkaset ról teatralnych, filmowych i telewizyjnych (o pasji i energii nie mówiąc), zaświadcza jednak o nich bezdyskusyjnie.
A wie pani, że ja swoich ról-wcieleń nie liczę? Zrobili to za mnie inni. Ja tylko pamiętam, że miałem role udane i takie, które chętnie bym, tu i ówdzie, poprawił.
Samokrytyka? To raczej nietypowe w tym zawodzie.
Jeśli podchodzi się do niego na zasadzie "zagrać i zapomnieć", faktycznie, można nie wyciągać wniosków z własnych potknięć. Choć na czyich błędach człowiek ma się uczyć, jeśli nie na swoich? Inna rzecz, że ja jestem z tego pokolenia, które za podstawę zawodu uznawało mozolne wspinanie się po szczeblach scenicznego wtajemniczenia. Najpierw nauka, potem terminowanie, także na prowincji (cóż to zresztą znaczy?), podpatrywanie doświadczonych aktorów, a dopiero potem skok na głęboką wodę.
I pan wybrał taką drogę. Po skończeniu, z wyróżnieniem, krakowskiej szkoły teatralnej, otrzymał pan propozycję angażu w tym mieście, jednak z niej nie skorzystał!
Nigdy nie żałowałem. Dzięki swojej decyzji, już w pierwszych latach na scenie zagrałem wiele ważnych ról. Takich, których w Krakowie prawdopodobnie długo bym nie dostał; tamtejsze teatry pełne były bardziej ode mnie uznanych artystów. Na owej "prowincji" - jeśli w ogóle można tak mówić o Kaliszu czy Szczecinie - zagrałem przecież Konrada w "Wyzwoleniu" Wyspiańskiego, tytułowego Eryka XIV w dramacie Strindberga, Andrzeja Prozorowa w "Trzech siostrach" Czechowa czy Willyego w "Niemcach"… Grałem raz lepiej, raz trochę gorzej, ale z każdą rolą nabierałem doświadczenia. Nawet w pozornie prostych sprawach, jak to, kiedy mówić głośniej, kiedy ciszej i jak zachowywać się na drugim planie. Początkujący aktor, tak wtedy, jak i dziś, musi po prostu dużo grać. Tymczasem obserwuję moich młodych, utalentowanych kolegów z Teatru Narodowego w Warszawie. Pracują wprawdzie na renomowanej scenie, ale grają rzadko, a czasem ani razu w sezonie. Nie dlatego, że ktoś ich traktuje złośliwe. Zwyczajnie - czekają na swoją szansę w bardzo długiej kolejce. Lata mijają, a niektórzy z nich wciąż stoją w tym samym, zawodowym punkcie.
Gromadził pan artystyczny potencjał przez lata, ale niepowtarzalny głos miał pan od urodzenia. To była pierwsza pokusa, żeby zostać aktorem?
Cóż za zbieg okoliczności! Nie wiedziałem przecież, że zada pani takie pytanie. A wczoraj o tym myślałem. Konkretnie przed mikrofonem I Programu Polskiego Radia, gdzie nagrywałem fragmenty nowej, (nawiasem mówiąc mocno "pieprznej"), powieści "Jaśnie Pan" Jaume Cabre'a. Czytałem, czyli operowałem tylko głosem. I przypomniałem sobie moment, gdy nie dostałem się za pierwszym razem do szkoły teatralnej. Byłem wtedy, nie ukrywam, rozżalony. Ale dociekliwy. Zapytałem listownie, czego mi brakuje. Otrzymałem odpowiedź mniej więcej taką: "nie ten talent, nie ten wzrost i nie ten głos". W młodości rzeczywiście miałem poczucie, że mój głos jest, nie wiem jak to nazwać…. No, że jest trochę "zdefektowany". Ale od dzieciństwa moim idolem był wielki aktor Tadeusz Fijewski, którego namiętnie słuchałem. Ja, chłopak z podbeskidzkich Kóz, pomyślałem wówczas ambitnie, że zrobię wszystko, żeby mu… dorównać. Zacząłem dużo czytać, także na głos. Zaimponowałem tym zresztą kolegom z boiska. Ku mojemu zaskoczeniu, słuchali. Wtedy pomyślałem, że może ta barwa, trochę matowa, trochę chrapliwa, jest jednak czymś, co mnie odróżnia od innych… I chyba dlatego tak skonfundowała mnie uwaga profesorów ze szkoły aktorskiej. Po latach okazało się, że to jednak głos stał się jednym z atutów mojego aktorstwa.
I przyniósł panu Złoty Mikrofon, przyznawany przecież tylko wybitnym. Pan w ogóle opływa w artystyczne złoto - Złoty Ekran, Złota Maska…
Deprymują mnie wyróżnienia, ciągle uważam się w jakimś sensie za aktora prowincjonalnego, na którego spadają nie do końca zasłużone zaszczyty. Tylko, że jak pani to napisze, to pewnie powiedzą: "Talar kokietuje"
.
Przecież wyróżnienia nie spadają z nieba.
No, nie… To prawda. Jak się obejrzę za siebie, muszę uczciwie przyznać: wykonałem kawał porządnej roboty. Już od szkoły teatralnej. Nasz kolega z roku, przystojny brunet Leszek Teleszyński mógł sobie spać do południa, a my - ja i Jurek Trela, też niekoniecznie amanckiej urody - ćwiczyliśmy od bladego świtu! Żartuję, oczywiście, ale coś w tym jest. Ci, co liczą sobie mniej centymetrów wzrostu, na ogół dłużej muszą udowadniać, że w aktorstwie coś potrafią. Ale też z reguły są bardziej uparci, więc szale powodzenia wracają do równowagi.
Determinacja to zdaje się pana znak szczególny. Sporo musiało jej być, kiedy zdawał pan do szkoły teatralnej jako absolwent Technikum Mechaniczno-Elektrycznego w Bielsku-Białej. Trochę odległe światy.
Wiedziałem, z czym się mierzę. Jak się jednak nie dostałem na studia za pierwszym razem, to przez 3 miesiące pracowałem jako brakarz. Krótko mówiąc: sprawdzałem dłonią gładkość wyszlifowanych elementów różnych urządzeń. Chropowate odrzucałem, dobrze wygładzone - kwalifikowałem do dalszej obróbki. Jednocześnie zaangażowałem się do Teatru Polskiego w Bielsku-Białej jako maszynista. Ustawiałem dekoracje, pilnowałem, żeby różne fragmenty scenografii w odpowiednim czasie zjeżdżały z góry, i takie tam inne. Dyrektor Mieczysław Górkiewicz wypatrzył mnie jednak i zaproponował... mniejsze role. W tamtych czasach istniała w teatrach pozycja adepta aktorskiego i ja tak właśnie zaczynałem. Ważny, może najważniejszy dla mojej późniejszej drogi, moment nastąpił po tym, jak zagrałem, w 1965 r., w "Zbójcach". Do dziś mam program tamtego przestawienia, na którym dyrektor napisał po premierze: "Talarowi - Schufterle, który wraz z dzieckiem wrzucił do ognia amatorstwo i stał się aktorem". A potem pochwaliła mnie sama Mieczysława Ćwiklińska! Miałem powody do dumy. Chyba słuszne, skoro dostałem się na studia w następnym podejściu. A po pierwszym semestrze, gdy poważnie zachorowałem, profesorowie zaliczyli mi egzaminy bez zdawania, tylko dla porządku o stopień obniżone. Dostałem same czwórki. To mnie podbudowało.
Do dziś okazuje pan pracownikom technicznym wiele szacunku.
Bo wiem, że na prawdziwy teatr składa się także praca maszynistów, akustyków, pana od świateł, pani fryzjerki…
Po latach wrócił pan do Teatru Polskiego jako dyrektor. Z uczuciem, że to odwet na losie?
Nie, skądże. Chciałem po prostu robić w Bielsku-Białej dobry teatr. Ale nie wszystko poszło zgodnie z moimi planami, było trudniej niż zakładałem, dyrektorowałem krótko. I nie mam najlepszych wspomnień z tamtego okresu. Najbardziej boli fakt, że niektóre moje pomysły przypisują sobie teraz inni ludzie. Na przykład niemałym nakładem starań zamieniłem starą teatralną stolarnię w Scenę Kameralną, którą widzowie bardzo polubili. Aktorzy zresztą też, Czarek Chrapkiewicz żartobliwie nazwał ją nawet, nawiązując do mojego nazwiska, "S-talar-nią". Gdy z Bielska wyjechałem, nazwę wymazano, pomieszczenie nazwano Małą Sceną, a jej powołanie przypisano dyrektorowi, który objął teatr w którejś po mnie kolejności. Mocno to przeżyłem.
Za to widzowie Teatru im. A. Mickiewicza w Częstochowie, gdzie także był pan dyrektorem, wspominają pana bardzo ciepło…
…choć mało wtedy dla nich grałem; pochłaniały mnie obowiązki administracyjne. Do dziś żałuję, że nie udało mi się tutaj wystawić adaptacji "Mistrza i Małgorzaty". Tak się czasem składa.
Jubileusz półwiecza pracy obchodzi pan właśnie w Częstochowie. Będzie wiele okazji do wspomnień i spotkań, pracował pan przecież mi. in. w teatrach Poznania, Wrocławia, od lat występuje na scenach warszawskich, w Teatrze Telewizji, dubbingu, w filmie. Wraca pan myślami do postaci, którym dał pan twarz, reakcje, a w jakimś sensie także swoje rozumienie świata?
Czasem wracam, ale nie zanurzam się w przeszłości, to chyba jeszcze nie ten etap! (śmiech) Ciągle fascynują mnie wyzwania. Nie dzielę też ról na ważniejsze i mniej ważne. Każda była ważna, choć czasem była to tylko praca z kategorii "udział wzięli", a czasem - potworne zmaganie się z materią, uwieńczone sukcesem. Naprawdę nie mogę narzekać. Zagrałem w swoim życiu, i Pana Boga, i Diabła. Obydwu próbując zresztą "uczłowieczyć"! A pomiędzy nimi było całe spektrum emocji, życiorysów, namiętności, poplątanych losów.
A do rodzinnych Kóz, o których często wspominał pan w czasie naszej rozmowy, wraca pan?
Mnie się nie da, proszę pani, z mojego Podbeskidzia wyrwać. We mnie jest jakieś niesamowite przywiązanie do tej ziemi. I do wspomnień. Wspomnień pierwszych bójek na śmierć i życie… Wuja Tadeusza, domorosłego artysty zresztą, który dokonał pierwszych postrzyżyn mojej płowej czupryny, czego mu do dziś nie mogę darować, bo wyglądałem jak pajac… Przyjaciół, z którymi utrzymuję kontakt przez lata… Przyrody, do której wracam, dziś z całą już moją rodziną, w każdej wolnej chwili… Pewnie każdy człowiek idealizuje świat dzieciństwa, ale my, ludzie z Podbeskidzia, mamy jakiś dodatkowy gen przywiązania do swojej ziemi.
Sentymentalnie nam się jakoś zrobiło…
I bardzo dobrze. Jak się człowiek nagra cudzych życiorysów, to powrót do samego siebie tylko mu na zdrowie wychodzi!
Klikaj na strzałki i sprawdź w jakich filmach i spektaklach występował Henryk Talar (wybrana filmografia)