Czuła ironistka – rozmowa z bydgoską pisarką Emilią Walczak
Gdybym napisała lekką i wyłącznie zabawną książkę, nie byłabym sobą, bo staram się pozostawać realistką i widzę, że życie nie jest ani lekkie, ani zabawne w całej swej rozciągłości – mówi Emilia Walczak.
Z Emilią Walczak rozmawia Lena Szuster
Mam wrażenie, że lubisz w pisaniu klimaty retro. Narrator „Z kluczem” jest wszechwiedzący, lubi komentować rzeczywistość, ma własne poglądy, przez co sam niejako staje się bohaterem powieści, odrębnym bytem. Taki zabieg kojarzy się bardziej z literaturą XIX-wieczną, mniej ze współczesnymi powieściami.
Wszechwiedząca metryka mojego narratora sięga – jak słusznie zauważyłaś – do literackiej klasyki. Zdaje sobie sprawę, że takie odklejenie narratora od bohatera i nadawanie mu własnej podmiotowości jest dziś czymś zgoła niecodziennym, może nawet zostać odczytane jako nieudolność autora, a w dalszej kolejności błąd redakcyjny, ale ja nie podążam za modami i robię to, co osobiście uważam za fajne. Pewnie dlatego jedna z recenzentek, Natalia Królikowska, nazwała mnie „outsiderką polskiej literatury”. Co ciekawe, ten „dziwny” narrator często zwraca uwagę odbiorców „Z kluczem”, zupełnie jak gdybym odkryła tutaj jakąś Amerykę. A ja po prostu czytam dużo staroci i to nie jest nic innowatorskiego, tylko zapomnianego. Nic na to nie poradzę, że teraz narrator równa się bohater, równa się autor.
Twój narrator jest nie tylko wszechwiedzący, ale też trochę… ironiczny?
Nawiązując do zaproponowanej przez Olgę Tokarczuk koncepcji czułego narratora, powiedziałabym, że mój narrator jest czułym ironistą. Poza tym wydaje mi się, że narrator to w ogólności taki trochę golem ulepiony ze słów: powołujemy go do życia i nie do końca wiemy, co zrobi. Jeśli jakiś pisarz czy pisarka w pełni panują nad literacką materią, to mamy do czynienia już nie z żywą literaturą, tylko jakąś zimną matematyką, kalkulacją. Weźmy książkę eseistyczną wspomnianej noblistki – „Czułego narratora” właśnie. O ile jej wywód w pierwszych rozdziałach, czyli tych poświęconych podróżowaniu i zwierzętom, jest jasny i klarowny, o tyle ten poświęcony koncepcji czułego narratora wydaje mi się dość mgławy. Ale oczywiście nie znaczy to, że Olga Tokarczuk nie domaga intelektualnie, tylko że narrator jest takim tworem, który trudno pochwycić myślą.
Jednak „Z kluczem” swój wyjątkowy klimat zawdzięcza nie tylko narratorowi, ale też czasom, w których postanowiłaś osadzić akcję. Skąd pomysł na taki PRL-owski sztafaż?
Zawsze chciałam napisać coś, co łapałoby klimat późnego PRL-u. Automatycznie wykluczyłam jednak lata 80., ponieważ książek, których akcja osadzona jest w tzw. ejtisach, jest już dziś w Polsce całkiem sporo. Poza tym chciałam sięgnąć do czasów, których pamiętać nie mogę, tak żeby robiąc research, samej się czegoś nauczyć. Poza tym w moim domu zawsze było bardzo dużo albumów, folderów, map, przewodników turystycznych z lat 70. Bardzo mnie fascynowały. Gdy byłam mała, wyobrażałam sobie, że świat skąpany w słonecznych, jak myślałam, a w rzeczywistości po prostu zażółconych kolorach ORWO (czyli enerdowskich materiałów światłoczułych, z których korzystała ówczesna fotografia) musiał być jakiś lepszy, szczęśliwszy. I to nie jest tylko moje doświadczenie – wielu rówieśników miało podobnie. Olga Drenda – tak jak ja rocznik osiemdziesiąty czwarty – w „Duchologii polskiej” także próbuje rozwikłać zagadkę „słonecznych” fotografii z czasów PRL. I ta zagadka pozostaje nierozwiązana! Olga zostawia nas z sugestią, że w tamtych czasach naprawdę zawsze świeciło słońce.
Oczywiście nie jestem naiwna i w swojej książce chwytam ten PRL wraz ze wszystkimi jego blaskami, ale też wstydliwymi plamami na historii.
Takimi jak na przykład antysemityzm.
Gdybym napisała lekką i wyłącznie zabawną książkę, nie byłabym sobą, bo staram się pozostawać realistką i widzę, że życie nie jest ani lekkie, ani zabawne w całej swej rozciągłości. Chciałam więc – dla kontrastu – w sielskim wakacyjnym otoczeniu umieścić postaci, z których każda ma w sobie jakąś zadrę. Te zadry pozostają w związku z mikrohistoriami bohaterów, jak śmierć bliskiej osoby, rozbita rodzina czy przemoc domowa, ale oprócz tego jest też wielka historia w tle, z milionami ofiar nazistowskiej ideologii. Dodajmy, że akcja osadzona jest ledwie dwadzieścia osiem lat po wojnie. Również nasza polska historia niewolna jest od niechlubnych momentów i trudno mi o tym nie mówić, skoro niektóre zjawiska, jak antysemityzm, wciąż trwają w najlepsze.
Słuszność miała Małgosia Halber, pisząc w blurbie, że jest to historia przepuszczona przez współczesne filtry. Kiedyś cenzura nie pozwoliłaby na pisanie o wydarzeniach np. Marca’68. Zwłaszcza powieści młodzieżowe nieobciążone były tego typu narracją. Warto więc w ten sposób zmuszać odbiorców do namysłu nad zasadnością funkcjonowania samej instytucji cenzury, ponieważ dzisiaj powraca ona jak upiór zza grobu, chociaż w nieco bardziej zawoalowanej formie, jak np. cenzura ekonomiczna nakładana na wybrane projekty wydawnicze – głównie czasopiśmiennicze, ale również książkowe.
Trudnych tematów nie unikałaś również w swojej poprzedniej książce, czyli „Diablicy”. Oba tytuły łączy też dość skromna jak na dzisiejsze normy wydawnicze objętość. Nie lubisz pisać molochów?
Istotne jest dla mnie literalnie każde zastosowane słowo. Zanim je wystukam na klawiaturze, oglądam je w myślach z każdej strony, ważę i mierzę, czy pasuje do całości układanki. Na dłuższą metę jest to bardzo męczące, stąd moja „krótkodystansowość”: krótko, ale intensywnie i z dobrym – mam nadzieję – wynikiem. Nie potrafiłabym watować narracji tylko po to, żeby osiągnąć liczbę, dajmy na to, sześciuset stron. Szkoda lasów na pustosłowie. Wiem, że książki-cegły są dziś mile widziane przez wydawców i tzw. szerokiego odbiorcę, ale jestem przeciwko standaryzacji czegokolwiek i kogokolwiek. Są przecież i ludzie lubiący cienkie książki.
A do tego – dobry język. Twój dodatkowo wyróżnia stylizacja.
Przygotowując się do pisania „Z kluczem”, czytałam polskie książki z lat 60. i 70., w tym te o przygodach Pana Samochodzika. Przede wszystkim zaś oglądałam ówczesne filmy, na czele z Polską Kroniką Filmową. Najistotniejsza z poznawczego punktu widzenia okazała się jednak wspomniana już wcześniej kolekcja folderów i przewodników turystycznych. Tym właśnie językiem propagandy mówi w książce Roman Wilczak. Jego partie doprowadzone są do ekstremum i bardzo mnie bawiły podczas pisania. Hiperbola to zresztą jeden z moich ulubionych środków stylistycznych.
Ponadto od lat prowadzę prywatny glosariusz pod postacią małego notatnika, w którym gromadzę przestarzałe lub współcześnie rzadko używane wyrazy. On również okazał się pomocny w procesie twórczym. No i słownik synonimów – bez niego ani rusz.
Uważam, że wyrazy bliskoznaczne są jak części zamienne: trzeba umieć wybrać odpowiednie słowo, żeby całe urządzenie, jakim jest utwór literacki, działało sprawnie.
Wspomniałaś o jednym z bohaterów książki – Romanie Wilczaku. A co powiesz o Lucynie i Irenie Lisieckiej? Żadna z nich nie miała w życiu łatwo.
Bohaterów mamy czworo: dla parytetu dwie postaci męskie i dwie kobiece, a dla szerszego spektrum społecznego – osoby z różnych środowisk i w różnym wieku. Dzięki temu mogłam pokazać kilka perspektyw i światopoglądów, tak by opowieść była – mimo całej umowności tego przedsięwzięcia – prawdopodobna i w miarę obiektywna. Tak jak w życiu – każdy ma przecież swoje racje, ukształtowane przez subiektywne doświadczenie.
W przypadku postaci kobiecych chciałam, żeby nie były oczywiste. Lucyna w pierwszej chwili może uchodzić za trzpiotkę, a tak naprawdę cierpi wewnętrznie i jest bardzo bystra. Podobnie Lisiecka – z pozoru szalona radiestetka, entuzjastka jogi i ruchu New Age, jak się później okazuje – postać boleśnie naznaczona przez historię, o mocnym kręgosłupie moralnym. To pokazuje, że w kobiecie – wbrew stereotypom pokutującym wciąż w szowinistycznych literackich światkach, jakich na prowincjach wiele, np. w Bydgoszczy – spoczywają znaczne pokłady psychologizmu, nie tylko same emocje. To jest przecież myślenie z innej epoki! Ostatnio czytałam np. „List od nieznajomej”, epistolarną nowelę Stefana Zweiga z 1922 roku. Uderzyło mnie, jak autor potraktował swoją bohaterkę: jakby kierowały nią same namiętności i sentymenty. Myślę, że sto lat później każdy powinien już być feministą, a tego typu bohaterki mogą pojawiać się w literaturze wyłącznie jako karykatury. Ja taką bohaterkę miałam w „Diablicy”.
Mamy więc niejednoznaczne bohaterki kobiece, PRL, lato w rozkwicie, przygodę, poszukiwanie skarbów, a do tego antysemityzm, wojnę i problemy rodzinne. Chyba trudno wrzucić „Z kluczem” do jakiegoś gatunkowego worka.
Powiedziałabym, że paradoksalnie jest to literatura postmodernistyczna. Paradoksalnie, ponieważ moje zainteresowania literackie ogniskują się głównie wokół modernizmu i to właśnie on najmocniej mnie inspiruje. Literacki postmodernizm natomiast zaistniał w kontrze do niego, jako jego dufna negacja. Żyjąc w trzeciej dekadzie XXI wieku, nie da się już jednak pisać tak, jak dawniej, bez bycia posądzanym o jakiś fortel. Stylizując „Diablicę” na modernistyczną nowelę w 2019 roku, z całym jej skomplikowaniem struktury semantycznej, dorobiłam się łatki autorki postmodernistycznej. To samo dotyczy cytatów, nawiązań, remiksów czy dialogu z tym, co w literaturze „drzewiej bywało”. Sięgnięcie więc do młodzieżówek z lat 70. w roku 2021? Postmodernizm!
Masz wrażenie, że konwencje literackie się wyczerpują?
Konwencje, formy, także opowieści jako takie, co sygnalizuję w „Z kluczem” za pomocą refreniczności. Sekretna sieć związków i powtórzeń, jaką tam zbudowałam, miała sugerować, że następujące po sobie historie są tylko nowymi wariantami starych opowieści. Ze świadomości końca literatury wynika ponadto zauważalna umowność tego, co piszę, zakrawająca na pastisz. Nie bez przyczyny mówi się dziś przecież o tęsknocie za wielką powieścią, której na polskim gruncie przykładem mogłaby być choćby „Lalka” Bolesława Prusa. Powrót do tego typu wielkich narracji literackich nie jest już jednak, moim zdaniem, możliwy.
Dla kogo jest więc twoje postmodernistyczne „Z kluczem”? Jakim czytelnikom sprawi frajdę?
Mimo nawiązania konwencją do literatury młodzieżowej z czasów PRL, książka skierowana jest raczej do dorosłego czytelnika, ale widzę, że kwalifikuje się ją różnie.
Nie ukrywam, że jest to rzecz, którą napisałam w głównej mierze dla siebie, czyli taka, jaką sama chciałabym czytać, nie zważając na panujące na rynku literackim mody oraz trendy.
Jest to więc coś nieoczywistego, co wykracza daleko poza ramy gatunkowe i zmusza nie tylko do myślenia nad treścią, ale też formą i językiem. Powiedziałabym więc, że tzw. statystyczny czytelnik, nie do końca rozumiejąc zamysł „Z kluczem”, może nie być tym tytułem ukontentowany. Chociaż daleka jestem od besserwisserskiego sortowania odbiorców na lepszych i gorszych, ustatystyczniania kogokolwiek – po prostu ostrzegam, że to wbrew pozorom nie jest lekka, łatwa i przyjemna lektura do hamaka.
Z tego jednak, co widziałam, zbiera dobre recenzje.
Odbiór tej książki, jak na tytuł z praktycznie zerową promocją, jest dość szeroki. Jej recenzje pojawiają się co prawda głównie w blogosferze, ale to i tak bardzo mnie cieszy, ponieważ są to głosy entuzjastyczne. Co oznacza, że tego typu, powiedzmy, eksperymentalna propozycja była dla autorów i autorek tych recenzji czymś ożywczym, co przykuło uwagę w mętnym zalewie nowości wydawniczych. Olga Wróbel z Kurzojadów napisała nawet, że „Z kluczem” to jedna ze świeższych i ciekawszych rzeczy, które ostatnio czytała. Miło.
Warto też wspomnieć, jak doszło do tego, że blurb do książki napisała Małgorzata Halber. Wyszło przypadkiem: blurba w ogóle nie planowaliśmy – była już nawet zaprojektowana okładka – ale podczas kręcenia materiałów do tegorocznej edycji Festiwalu Literatury „Przeczytani”, której gościnią była m.in. Małgosia, okazało się, że jest wielką fanką Borów Tucholskich, w których toczy się akcja „Z kluczem”. Krygując się, zapytałam więc, czy napisałaby ze dwa słowa na okładkę takich tam moich wypocin. Odpowiedziała, że po pierwsze zabrania mi tak mówić o własnej twórczości, a po drugie – musi najpierw książkę przeczytać. Wysłałam jej PDF, a po kilku dniach ona odesłała mi kilka słów. I muszę przyznać, że okazało się to wytrychem otwierającym parę dotąd całkowicie niedostępnych dla mnie krytycznoliterackich drzwi. No bo skoro książkę poleca sama Małgorzata Halber, trzeba na nią chociaż rzucić okiem, prawda?
Jeśli ktoś ma ochotę rzucić okiem, to gdzie najlepiej to zrobić? Innymi słowy – gdzie kupimy „Z kluczem”?
Książka ukazała się w maju nakładem Miejskiego Centrum Kultury w Bydgoszczy. Droga dystrybucji jest dwutorowa: książę można nabyć zarówno jako insert kwartalnika „Fabularie”, dostępnego do października w Empikach, jak i w kameralnych księgarniach. W Bydgoszczy np. w księgarni Toniebajka przy ul. Focha 2, a w Toruniu w Księgarni Sztuki CSW przy Wałach gen. Sikorskiego 13. Do czego zachęcam, bo dzięki profesjonalnej redakcji to pierwszy mój tytuł, z którego jestem naprawdę zadowolona, a kosztuje naprawdę niewiele.
Pociągnę temat wydawania książek. Jak na rynek książki wpłynęła pandemia? Czy coś się zmieniło? Wydawcy są bardziej zachowawczy?
Opowiem losy książki, o której rozmawiałyśmy rok temu. To była dystopia. Wysłałam ją do jednego z największych wydawnictw w kraju i o dziwo bardzo prędko redaktorka inicjująca odpisała, że kolegium redakcyjne jest zainteresowane, ale muszą jeszcze przedstawić pomysł na spotkaniu zarządu. To był maj 2020 roku, trzeci miesiąc pandemii, więc redaktorka zaznaczyła, że zarząd spotyka się rzadziej i mam czekać. Ponieważ jestem osobą nielubiącą się narzucać, sześć miesięcy czekałam na informację, po czym wysłałam nieśmiało maila z pytaniem, czy coś już może wiadomo. Okazało się, że redaktorka w ogóle nie wie, o co chodzi. Wysłałam więc tekst raz jeszcze. Odpisała mniej więcej tak: niestety, czytelnik nie chce dziś czytać dystopii, pół roku temu jeszcze chciał, ale teraz dystopię ma za oknem. (To był listopad, a od października dodatkowo na ulicach polskich miast gromadził się wściekły tłum ludzi oburzonych na decyzję Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji). Mnie osobiście więc pandemia pomieszała trochę literackie szyki, bo ostatecznie na książce postawiłam krzyżyk, ale morał z tej opowieści jest inny: duże, komercyjne wydawnictwa publikują wyłącznie to, co im się w danym momencie opłaca, goniąc za czytelniczymi trendami i – niestety – często schlebiając też niewybrednym gustom. Niby nic nowego, ale mam wrażenie, że pandemia spetryfikowała ten schemat działania, bo wydawca w obliczu trudnej sytuacji gospodarczej w kraju po prostu boi się ryzykować i woli stawiać na pewniaki.
Tymczasem w maju tego roku nieduża wrocławska oficyna Afera wydała właśnie dystopię – „Krótką historię Ruchu” Petry Hůlovej – książka miała szeroki odbiór. Nie można więc w stu procentach przewidzieć, jaki tytuł chwyci, a jaki nie.
Jakie są więc według ciebie perspektywy rynku książki w Polsce?
W dłuższej perspektywie będzie to wyglądało tak, że ambitne projekty wydawnicze zostaną całkowicie zepchnięte na wąziutki margines. Będą po nie sięgać krytycy, owszem, ale krytyka literacka już dawno temu przestała mieć wpływ na kształtowanie się czytelniczych gustów, bo masy albo nie czytają wcale, albo czytają literaturę gatunkową, jak romanse czy kryminały. Autorzy prozy artystycznej powinni więc sobie poszukać jakiejś dodatkowej pracy, zamiast snuć utopijne rojenia o życiu z pisania.
Pandemia tylko uwypukliła ten problem, ale to nie jest żadna nowa rzecz: z pisania mniej poczytnej, bo ambitnej, ponadgatunkowej czy eksperymentalnej literatury wyżyć się nie da.
Myślisz, że pomiędzy literaturą gatunkową a prozą artystyczną jest aż taka przepaść?
Mam wrażenie, że literatura gatunkowa i beletrystyka to światy równoległe, skupiające wokół siebie rzadko się przenikające czytelnicze bańki. Kryminały czy fantastycznonaukowy fandom mają swoje festiwale, tzw. literatura piękna ma swoje, raczej nie wchodzą sobie nawzajem w drogę. Czy to dobrze, czy źle, nie wiem, bo na festiwale nie jeżdżę. Po pierwsze dlatego, że wszędzie pojawiają się te same nazwiska i wystarczy obejrzeć jedno spotkanie, by wiedzieć, co dany autor czy autorka sobą reprezentuje, po drugie – byłam raz na Warszawskich Targach Książki i tam wokół Stadionu Narodowego sprzedawano… kiełbaski z grilla! Pomijając fakt, że nie jem mięsa, to nie wydaje mi się, żeby takie otoczenie sprzyjało namysłowi nad literaturą. Kiełbasiany anturaż sprawia też, że takie święto książki niewiele różni się od np. targów rolnych w Minikowie: tutaj i tutaj chodzi o to, żeby kupować, kupować i jeszcze raz kupować. Wolę już nabyć książkę w kameralnej księgarni.
Mam wrażenie, że jest też trend publikowania, publikowania i jeszcze raz publikowania. Nowych tytułów pojawia się tyle, że pomimo dobrych chęci nie jestem w stanie być na bieżąco.
Faktycznie, od wielu lat mamy do czynienia ze znaczną nadprodukcją tytułów. Wystarczy, że na chwilę przestaniemy śledzić, co dzieje się na rynku wydawniczym, na chwilę wypadniemy z gry, i już przestajemy być na czasie. Łatwo więc popaść w dezorientację. To powoduje jakąś czytelniczą gorączkę, bo trudno nadążyć za wszystkimi nowościami. Czytamy więc po łebkach i bez głębszej refleksji. Świat recenzji też jest z tego powodu dość powierzchowny.
Moim zdaniem wyścig i rywalizacja – tak w czytaniu, jak i w pisaniu oraz wydawaniu książek – nie powinny być jednak składowymi życia literackiego. Nie ilość bowiem, a jakość. Sama od dłuższego czasu pozwalam sobie na komfort sięgania tylko po to, co mnie interesuje i co mi się podoba. Porzuciłam też marzenia o przedostaniu się do mainstreamu, bo moje siły i chęci do autokreacji i autopromocji są zerowe, a tutaj potrzebne jest nieustanne robienie z siebie małpy w społecznościówkach, znajomości, układy, minoderia i koniunkturalizm. I jeszcze łut szczęścia. A kiedy już ci się uda, twoja książką jest jak kometa: ewentualnie zaświeci przez moment i zaraz zniknie. Zaświeci, jeśli oczywiście wydawca uzna, że warto wpompować trochę kasy w jej promocję, co zdarza się niezwykle rzadko i mniej znane nazwiska bardzo szybko kończą w koszu w dyskoncie. Myślę więc, że nie warto się szarpać, bo to prowadzi tylko do frustracji.
Powiedz więc nam jeszcze na koniec, co planujesz dalej – pisarsko? I nie tylko?
Szczerze powiedziawszy, w lutym tego roku spadła na mnie informacja o strasznej chorobie w najbliższym mi otoczeniu. To był taki szok, że przez wiele miesięcy nie byłam w stanie nic robić – prawie niczego nie czytałam, nie mówiąc już o pisaniu. Na przełomie lutego i marca z trudem uczestniczyłam w organizowaniu tegorocznej edycji Przeczytanych. Musiałam łyknąć wtedy kilka tytułów, przygotować się do spotkań z autorkami i te spotkania poprowadzić. Wszystko to zrobiłam jak robot, na alprazolamie. Potem, w kwietniu, okazało się, że z tą moją dystopią znalazłam się w finale projektu Biura Literackiego „Książka zaangażowana społecznie”. W czerwcu trzeba było w związku z tym pojechać na Stację Literatura do Stronia Śląskiego. Nie pojechałam – po prostu wszystko odpuściłam. W tzw. międzyczasie ukazało się „Z kluczem”, ale radość była mocno przytłumiona.
Teraz zaczęłam się trochę podnosić, czytać książki i pisać recenzje. Udało mi się też opracować trzy duże artykuły-hasła do realizowanego przez Stowarzyszenie Koloroffon projektu „Pamiętnik gapiów 2021”. To będzie poniekąd kontynuacja „Pamiętnika gapia” Zbigniewa Raszewskiego, czyli subiektywnego leksykonu Bydgoszczy, pisana ze współczesnej perspektywy przez bydgoskich literatów i literatki. Ma się to ukazać jakoś pod koniec roku. Mam też pomysł na otwierająco-zamykającą klamrę do nowej książki, ale co będzie w środku – tego jeszcze nie wiem. Póki co zaczęłam robić notatki. Na pewno nie wykorzystam jednak tematu choroby – z pewnych rzeczy nie wypada po prostu robić cyrku, jakim w ogólności jest literatura.
Emila Walczak
Prozaiczka, publicystka, redaktorka książek i czasopism („Fabularie”, „Bydgoski Informator Kulturalny”). Autorka kilku książek, m.in.: „Po drodze z Tadeuszem Nowakowskim. Spacerownik” (2017), „Diablica” (2019; finał Bydgoskiej Literackiej Nagrody Roku „Strzała Łuczniczki” 2019) i „Z kluczem”. Publikowała w „Twórczości”, „Znaku”, „Zeszytach Literackich”, „Nowych Książkach”, „Odrze”, „Miasteczku Poznań”, „artPAPIERze”. Mieszka w Bydgoszczy.