Czy kłótnie mogą być dobre dla związku? Jak radzić sobie z konfliktami?
Nie oceniajmy partnera, nie wyrzucajmy mu, że zrobił coś źle, bo automatycznie ustawimy go w pozycji obronnej. Zamiast tego powiedzmy, jak jego zachowanie wpłynęło na nasze samopoczucie i emocje.
Z dr Magdaleną Miotk-Mrozowską, psycholożką i terapeutką, rozmawia Lena Szuster
Czy kłótnie mogą być dobre dla związku?
Zdecydowanie! Powiedziałabym nawet, że bez kłótni nie ma związku. To integralna część relacji międzyludzkich – czy to formalnych, na przykład w pracy, czy osobistych, niezależnie od ich długości i zażyłości. Konflikty zawsze będą się pojawiały – i dobrze, bo niosą ze sobą olbrzymi potencjał, energię do działania i zmian. Kłótnia może być dla związku bardzo pożyteczna, pod warunkiem oczywiście, że zostanie dobrze spożytkowana – że tę energię przekujemy w coś pozytywnego, wyciągniemy wnioski, będziemy ewoluować.
Są jednak pary, które twierdzą, że nigdy się nie kłócą. Czy to możliwe?
Wyróżniłabym tutaj dwa rodzaje niekłócenia się. Pierwszy dotyczy par, które są bardzo dojrzałe, mądre, mają wypracowane sposoby radzenia sobie z trudnymi sytuacjami. W takim związku do konfliktu nie dochodzi, ponieważ partnerzy prowadzą dialog, rozwiązują problemy na bieżąco, kłótnia po prostu nie jest potrzebna – to najwyższy poziom bycia w relacji z drugim człowiekiem. Takim parom należy gratulować i kibicować. Dobrze by było, gdybyśmy wszyscy umieli radzić sobie w podobny sposób!
A drugi rodzaj?
Związki, w których brak dialogu, porozumienia i kompromisu. Tak naprawdę to jest udawanie, że problemu nie ma, że jakoś razem funkcjonujemy, a tymczasem…
Złe emocje się nawarstwiają?
To po części wynika z naszych uwarunkowań społeczno-kulturowych. Najprościej mówiąc: nie jesteśmy nauczeni, jak sobie radzić z silnymi emocjami, jak je wyrażać, jak wykorzystać energię nie w działaniach agresywnych, ale w konstruktywnym dialogu. W takiej sytuacji sięgamy po coś, co fachowo nazywamy zachowaniami manipulacyjnymi – dogryzanie, sabotowanie, komentarze rzucane gdzieś obok partnera, w powietrze. Niekiedy wybieramy takie metody nieświadomie, w innych przypadkach – absolutnie celowo. Wówczas mamy do czynienia z naprawdę niedobrą sytuacją w związku, bo świadome stosowanie tego typu manipulacji jest jedną z najtrudniejszych form zachowań przemocowych. Często takie zachowania bardzo ranią drugą osobę. Problemem jest też to, że pozostają niedookreślone, niejawne, nie możemy więc ich łatwo wskazać, nazwać i – w efekcie – wyeliminować.
Jak sobie radzić w takiej sytuacji?
Mamy do wyboru dwa sposoby reakcji. Możemy wejść z manipulującą osobą w otwarty konflikt, co nierzadko wiąże się z kłótnią, agresją, z decyzjami o rozstaniu. Drugą opcją jest uległość, odłożenie na bok swoich potrzeb i trwanie w relacji pomimo dyskomfortu. Podkreślmy jednak, że żadna z tych dróg nie umożliwia ani konstruktywnego rozwiązania sytuacji, ani osiągnięcia satysfakcji w związku! Na dłuższą metę ciągła konieczność walki jest męcząca, zabiera mnóstwo energii, uległość z kolei prowadzi do frustracji, desperacji, bezsilności, które czasem mogą nawet przerodzić się w agresję.
Wtedy dochodzi do wybuchu…
Bardzo stara teoria hydrauliczna Freuda mówi, że jesteśmy w pewną ilość negatywnych emocji. Później, tak jak przepełniony zbiornik z wodą, albo wybuchamy, albo gdzieś się „rozszczelniamy” i te emocje uchodzą bokiem, zmieniają się na przykład w kolejne zachowania manipulacyjne.
Jak się w zatem kłócić, żeby ta kłótnia była konstruktywna i pomagała naszemu związkowi?
Zacznijmy może od przybliżenia dynamiki konfliktu. W dużym uproszczeniu możemy go podzielić na trzy etapy – przed wybuchem, wybuch, wyciszenie. W pierwszej fazie mamy jeszcze szansę powstrzymać konflikt, rozwiązać go dzięki spokojnej, racjonalnej dyskusji, ale najczęściej już nas ponoszą emocje, już padają różne słowa i oskarżenia. Często wiemy, że wcale nie chcemy czegoś powiedzieć, wcale tak nie myślimy, ale jest za późno. Dochodzi do wybuchu. Po nim następuje uspokojenie i powrót do poznawczej oceny, czyli rozsądnej analizy sytuacji. To jest kluczowy moment.
Dlaczego?
Właśnie w fazie uspokojenia kryje się największy potencjał oraz szansa na pozytywne zmiany w związku. Jak ten potencjał wykorzystać? Powinniśmy zadać sobie kilka trudnych pytań, zrozumieć, co się właściwie wydarzyło i jak konstruktywnie spożytkować tę sytuację. To nie jest łatwe, dlatego wiele par zamiast porozmawiać, okopuje się na swoich pozycjach. Niektórzy mówią, że muszą odreagować emocje – idą pobiegać, robią zakupy albo sprzątają. To błędne podejście! Przecież emocje już zostały odreagowane, wyrzuciliśmy je z siebie podczas wybuchu, teraz powinniśmy dążyć do zrozumienia jego przyczyn. Jeżeli tego nie zrobimy, problemy będą się nawarstwiać – a my oddalimy się od siebie.
Okopywanie się na pozycjach brzmi trochę jak tzw. ciche dni.
Ciche dni mogą pojawiać się w dwóch etapach konfliktu: przed wybuchem oraz w fazie wyciszenia. I w żadnym z tych momentów nie są dobrym rozwiązaniem – z tej metody korzystają pary, które nie wiedzą, w jaki sposób rozmawiać o swoich potrzebach, w ten sposób manifestują więc niezadowolenie i frustrację, brak satysfakcji czy spełnienia w związku. Ciche dni można niestety zakwalifikować do zachowań manipulacyjnych. Często są celowo i świadomie stosowane. Ludzie, którzy posługują się tą metodą, mówią: „Czekam, kiedy on/ona się w końcu ogranie i przyjdzie mnie przeprosić”. Wówczas pytam: „A co ty zrobiłeś lub zrobiłaś, żeby zaprosić partnera do rozmowy?”. To budzi zdziwienie – przecież to ta druga strona powinna wykonać pierwszy ruch!
Bo chyba wiele osób uważa, że kłótnię ktoś musi wygrać, ktoś zaś przegrać. A wiadomo, że lepiej wygrać!
Mamy taką tendencję do rozsądzania, oceniania i mówienia: „To ja miałam lub miałem rację”. Chcemy nie tylko wygrać, ale jeszcze zmienić partnera według jakichś swoich wyobrażeń. Nie tędy droga.
Cała idea związku to spotkanie dwójki różnych ludzi – i dialog pomiędzy nimi. Ciągła zmiana, zaciekawienie sobą nawzajem, odkrywanie nowych płaszczyzn relacji – to jest to, co pomaga nam być razem.
W kłótni powinniśmy więc szukać kompromisu?
W niektórych sytuacjach kompromis rzeczywiście będzie dobrą opcją. Ale jeszcze lepszą jest coś, co nazywamy rozwiązaniem integrującym. Kompromis zakłada, że każda ze stron musi z czegoś zrezygnować, tymczasem celem rozwiązania integracyjnego jest znalezienie drogi, która będzie w pełni satysfakcjonująca dla obojga partnerów. Na przykład przy podziale obowiązków domowych warto zadbać o to, żeby każda ze stron robiła to, co lubi i w czym się dobrze czuje. Ktoś może woleć odkurzanie, a ktoś inny prasowanie – i wykonywanie tego konkretnego obowiązku nie będzie wiązało się z rezygnowaniem z czegoś czy kompromisem. To oczywiście trudniejszy sposób – wymaga więcej czasu, zaangażowania i współpracy. Ale warto, bo już sam proces niesie w sobie dużo pozytywnych emocji i zmian w relacji. Podsumowując: potrzeba chęci, umiejętności rozmawiania i czasu – w takiej kolejności.
Czasem mamy ciche dni i milczymy, a czasem mówimy za dużo – na przykład coś, czego powiedzieć wcale nie chcemy. Jak nie przekroczyć tej granicy?
Przede wszystkim unikajmy komunikatów „ty”, zawsze mówmy „ja”. Nie oceniajmy zachowania partnera, nie wyrzucajmy mu, że zrobił coś źle, bo w ten sposób tylko automatycznie ustawimy go w pozycji obronnej. Fachowo określamy to zjawiskiem reaktancji. Zamiast tego powiedzmy, jak się czujemy w obliczu czyjegoś zachowania. Przestawienie się na taki sposób mówienia jest trudne, ale to jak z nauką pisania – trzeba ćwiczyć. Zazwyczaj już po kilku miesiącach świadomej pracy terapeutycznej pojawia się zmiana na lepsze. Udaje nam się rozmawiać w sposób świadomy, bardziej empatyczny, bez przemocy i ataków.
A jeżeli ataków jest wiele? Jak stwierdzić, czy kłócimy się za dużo i czy potrzebna nam pomoc z zewnątrz?
Wszyscy bilansujemy swoje związki. Kiedy jesteśmy szczęśliwi i zachowujemy równowagę pomiędzy tym, co sami dajemy, a co otrzymujemy w relacji, taki rodzaj bilansu odbywa się nieświadomie, nie skupiamy na nim uwagi. Ale jeżeli przyłapujemy się na tym, że coraz częściej zadajemy sobie pytania typu: „Czy jest mi w tym związku dobrze?”, „Czy wytrzymam?”, to znak, że dzieje się coś niedobrego. Czasem pojawiają się też porównania: „Może z kimś innym byłoby mi lepiej”. To trudniejsza sytuacja – choć nie beznadziejna, jeżeli z obu stron jest chęć, żeby nad związkiem popracować, wtedy jak najbardziej warto.
Problem jest tylko taki, że wizyta u psychoterapeuty to wciąż swego rodzaju tabu.
I tak jest już lepiej, niż było, świadomość społeczna wzrasta, ale wciąż pokutuje myślenie, że na terapię idziemy, gdy jesteśmy chorzy psychicznie. A przecież praca terapeutyczna to nie zawsze praca z problemem, to także edukacja i prewencja, ćwiczenie sposobów komunikacji, wzajemnej percepcji, empatii w związku. Po prostu ułatwianie sobie życia. Z mojego doświadczenia wynika, że do gabinetu częściej przychodzą kobiety i to one stopniowo zapraszają partnerów, oswajają pojęcie psychoterapii. Ale ważne jest, żeby obie strony naprawdę chciały zmiany i były gotowe do pracy nad związkiem – bez tego nic się nie zmieni.
Na początku naszej rozmowy wspomniałaś o społeczno-kulturowym podłożu tego, jak radzimy sobie z konfliktami. Co miałaś na myśli?
Przez wiele lat jako społeczeństwo byliśmy wtłoczeni w kulturę kolektywistyczną – nie liczyła się jednostka, tylko zbiorowość. Osobiste potrzeby, systemy wartości, prawa do różnych zachowań – wszystko to musiało zostać podporządkowane działaniom na rzecz grupy. Długo nie mieliśmy wzorców tego, jak wyrażać siebie, swoje emocje, pragnienia, w tym także gniew.
Nie znaliśmy i wciąż często błędnie pojmujemy pojęcie asertywności. Bo asertywność to nie tylko mówienie „nie”, to dbanie o swoje prawa i potrzeby przy zachowaniu szacunku dla praw i potrzeb naszego partnera czy w ogóle drugiej osoby.
To jeszcze poruszmy kwestię stereotypów. Zwykło się uważać, że kobiety kłócą się bardziej emocjonalnie, roztrząsają różne kwestie, a mężczyźni unikają mówienia o problemach.
Myślę, że to wynika z faktu, że wszyscy pełnimy pewne role społeczne – na przykład rolę matki czy żony – i w ramach tych ról mamy narzucone pewne wzorce zachowań. Większość z nas stara się do tych wzorców dostosować. Z drugiej jednak strony olbrzymie znaczenie mają nasze charaktery i osobiste cechy. Znam bardzo wrażliwych mężczyzn, znam też silne, odporne kobiety, którym bliżej do tego, co kwalifikujemy jako „męskie” zachowanie.
Tutaj warto chyba wspomnieć o koncepcji płci psychologicznej, zupełnie niezależnej od płci biologicznej. Każdy z nas ma w sobie w różnych proporcjach pierwiastki żeńskie i męskie. Co ciekawe właśnie pod kątem funkcjonowania w związkach, osoby o płci androgynicznej, czyli takiej, w której charakterystyki męskie i żeńskie się równoważą, najlepiej adaptują się do różnych sytuacji
Dr Magdalena Miotk-Mrozowska
Psycholog, psychoterapeuta w trakcie szkolenia, specjalizuje się w problemach wychowawczych, prowadzi psychoterapię w okresie okołoporodowym oraz terapię par. Pracuje w Instytucie Psychologii UKW, współpracuje z Kliniką Położnictwa, Ginekologii Onkologicznej i Chorób Kobiecych w Szpitalu Uniwersyteckim nr 2 im. dr. Jana Biziela w Bydgoszczy.