Czy Polskę stać na lepszą wizję świata?
Mamy dziś do czynienia z polskim społeczeństwem głęboko zwaśnionym i podzielonym. Nie dlatego, że dzielą je różne poglądy polityczne, nawet nie dlatego, że opowiadamy się za innymi systemami wartości, bo w wielu znanych społeczeństwach takie różnice istnieją, a mimo to nie powodują tak dramatycznych pęknięć, które spowodowały, że większość parlamentarna z jej zwolennikami i opozycja parlamentarna, wspierana przez częste, uliczne i masowe demonstracje i protesty obywateli, zatrzymały się naprzeciw siebie jakby w okopach, gotowe w każdej chwili do starcia z przeciwnikiem.
Kim są te dwa wielkie, wrogie sobie obozy? Przedstawiciele rządu mówią o swoich przeciwnikach jasno - to komuniści i złodzieje, zaś samych siebie określają jako „dobrą zmianę”. Stąd prosty wniosek, że siedliskiem zła jest opozycja, a dobrem parlamentarna większość. Zła trzeba unikać, a nawet wykarczować je, zniszczyć, spalić i zetrzeć na proch, by już nigdy nie podniosło głowy, bo zło to nie przeciwnik, ale zajadły wróg dobra.
Czyżby rzeczywiście polskie społeczeństwo było gotowe do walki ze złem? Przecież zło to kategoria moralna, zatem wszyscy powinniśmy przyklasnąć walce ze złem, by dobro mogło zagościć w nas wszystkich.
Gdybyśmy byli gotowi zmobilizować społeczeństwo do takiej walki, to jej rezultatem byłoby wielkie bogactwo, które nazywamy dobrem wspólnym, a państwo istnieje właśnie po to, by skupić swoją uwagę na tworzeniu dobra wspólnego przy użyciu uczciwych, moralnych metod. Aby państwo spełniało właściwą mu rolę, musi posłużyć się takimi środkami, by dostęp do wspólnego dobra miał każdy z jego obywateli. Na równych zasadach.
Niestety, patrząc na to, co się dzisiaj w Polsce dzieje, możemy tylko pomarzyć o społeczeństwie, które - choć zróżnicowane - zmierza zgodnie do pomnażania dobra wspólnego i dzieli się nim jak należy. W żadnym państwie, którego rząd dzieli obywateli na lepszych i gorszych, na klasy i sorty, nie będzie sprawiedliwości.
Władze oznajmiły to wyraźnie: „Czas najwyższy, abyśmy powiedzieli - to słowa prezydenta - że tu w Polsce, to my właśnie jesteśmy ludźmi pierwszej kategorii. I że nasze interesy przede wszystkim tu muszą być realizowane. I że mamy prawo do realizowania naszych interesów także na arenie międzynarodowej”.
Włos się jeży po usłyszeniu takich stwierdzeń. To pachnie rasizmem. Gdzie my jesteśmy? W Polsce, czyli w państwie, które wszystkich obywateli traktuje równo, czy raczej mamy tych wyższych, na stanowiskach „ludzi pierwszej klasy”, którym wolno wszystko, a inni mają się do tego dostosować.
Czy aby nie idę za daleko? Chyba nie, skoro władza przypisuje sobie nawet decydowanie o tym, co jest dla nas dobre, a co złe. Posłuchajmy: „Polacy mają prawo realizować swoje interesy na arenie międzynarodowej. I mamy prawo sami decydować o tym, co jest dla nas dobre, a co jest dla nas złe, kto jest dla nas gościem, a kto jest dla nas wrogiem.
I mamy prawo także głośno o tym mówić, nie kierując się pseudoeuropejską poprawnością polityczną, która tak naprawdę wiedzie nas na manowce, do staczania się cywilizacyjnego, a nie do rozwoju”.
Rodzi się pytanie, czy rzeczywiście nasza obecność w Unii Europejskiej jest dla nas Niewolą Babilońską, czy szansą rozwoju? Chyba tylko ślepy nie dostrzega, co Polska zyskała wstępując do Unii Europejskiej. Jeżeli coś się nam w niej nie podoba, podejmijmy spokojny dialog, a nie wymądrzajmy się, że tylko my potrafimy to uporządkować.