Masowiec "Uniwersytet Śląski" miał prawie 200 m długości. Matka chrzestna, prof. Wanda Mrozek, przywiozła do Katowic toporek i korek od szampana, którego butlą rzuciła o dziób
Pamiątki po chrzcie masowca, który na morzach i oceanach miał rozsławiać Uniwersytet Śląski, zostały przekazane do uczelnianej sali muzealnej. Po latach, zwłaszcza że minimuzeum zlikwidowano, trudno się spodziewać, by przedmioty te gdzieś przetrwały. A może? Świadków pozostało niewielu. Prof. Mrozek, była dyrektor Instytutu Socjologii UŚ, już nie żyje, a relację z chrztu masowca możemy przypomnieć sobie tylko dzięki dociekliwości byłego redaktora naczelnego "Gazety Uniwersyteckiej Uniwersytetu Śląskiego", późniejszego wykładowcy, prof. Franciszka Szpora. To on przeprowadził wywiad z matką chrzestną, a także opisał dzieje tego symbolu propagandy sukcesu czasów PRL-u, ale i dowodu na fantazję decydentów.
Powstał w 1979 roku w Szczecinie
Statek "Uniwersytet Śląski" powstał w Stoczni im. Adolfa Warskiego w Szczecinie w 1979 roku, w końcówce złotej dekady Edwarda Gierka, tuż przed festiwalem wolności, który na zawsze zmienił nie tylko historię Polski, ale też wpłynął na przyszłość przemysłu stoczniowego. Wpłynął, co tu dużo mówić, negatywnie.
Po wydarzeniach grudnia 1970 roku, gdy na ulicach Szczecina od milicyjnych kul zginęło 14 osób, zakład, choć nie zapominał o historii, to starał się rozwijać, szukać nowych dróg. Były poważne plany związane z produkcją jednostek dla platform wiertniczych. Nie udało się.
Masowiec "Uniwersytet Śląski" był bardzo udanym produktem stoczni, wyjątkowo zgrabny. Długość: prawie 200 metrów, szerokość: 24,5 metra. Miał służyć przede wszystkim do transportu węgla, naszego czarnego złota.
Podniesienie bandery nastąpiło 1 czerwca 1979 r. Prof. Mrozkowa wspominała, że była mocno zdenerwowana swoją rolą.
- Pojechałam z dużymi emocjami, które wzrosły jeszcze bardziej na miejscu, w Szczecinie, gdy zorientowałam się, jak ważne jest, aby cała ceremonia chrztu i wodowania odbyła się bez żadnych potknięć, także z mojej strony - zwierzała się redaktorowi Szporowi. Zgodnie z marynarskimi przesądami, jakiekolwiek uchybienie może przynieść statkowi pecha.
Prof. Mrozek odetchnęła dopiero wtedy, gdy butelka szampana nie wybiła dziury w dziobie statku, a masowiec zakołysał się miarowo na wodzie. Toporek, którym przecięła linkę oraz korek zabrała ze sobą.
Można się tylko domyślać, że na pomysł, by Uniwersytet Śląski, duma robotniczego regionu, miał własną jednostkę pływającą, wpadł rektor Henryk Rechowicz, celebryta tych czasów. Pewnie trochę zazdrościł kolegom z Gliwic, bo Politechnika Śląska swój statek, 55-tysięcznik, miała od 1973 roku. Media, m.in. "Trybuna Robotnicza" czy "Dziennik Bałtycki" z dumą informowały o nierozerwalnych związkach polskiego przemysłu stoczniowego ze śląską nauką. Po wodach pływały już wówczas "Politechnika Szczecińska" i "Politechnika Gdańska". Było więc oczywiste, że Śląsk nie może pozostać w tyle. Zresztą wiele miast i instytucji biło się o to, by właśnie ich nazwa rozsławiała potęgę PRL-u w świecie. Nie przebierano w tej rywalizacji w środkach, a żadna suma, dawana też pod stołem, nie wydawała się zbyt duża.
Dla Politechniki z Gliwic statek zbudowała Stocznia im. Komuny Paryskiej w Gdyni. Niestety, od początku był on wyjątkowo pechowy. Jak wspominał niedawno prof. Jerzy Witeczek z Wydziału Architektury Politechniki Śląskiej, który projektował eleganckie, ale i użyteczne wnętrza statku, wszystko przez to, iż matka chrzestna, prof. Łucja Cieślak, nie trafiła toporkiem w sznur utrzymujący szampana. I to nie trafiła... dwukrotnie. Pech, można powiedzieć, podwójny. Cóż, i stało się: marynarze "Politechniki Śląskiej" podczas rejsów masowo chorowali, jeden się nawet zabił, a inny wypadł za burtę.
Od krwi do szampana i lodu
Nie był to na szczęście najbardziej pechowy polski statek, bo i gdyńska stocznia miała więcej szczęścia niż szczecińska, gdzie powstał "Uniwersytet Śląski". Wszelkie rekordy pecha (chyba nawet na świecie) pobiła jednostka o nazwie "Łódź" (łódzkie prządki musiały postawić na swoim), na której zginęło dwóch pierwszych oficerów (jeden z nich w dniu wodowania), a statek miał w czasie niedługiego żywota liczne awarie i przemytnicze przygody.
Niestety, nad niektórymi jednostkami fatum wisi aż do końca. Nie można się zatem dziwić, że marynarze są przesądni, bo w rywalizacji z bezkresem oceanów są przecież bezbronni i skazani na przegraną. Dawniej nawet wierzyli, że nadając statkowi imię kobiety przypodobają się czułemu na żeńskie względy Neptunowi. Nie był to jednak pewnik (Uniwersytet jest wszak mężczyzną i skończył nieźle, zaś Politechnika to ewidentnie rodzaj żeński). Z czasem nic nie mogło odmienić złego losu, jeśli taki miał się spełnić.
Już od starożytności przykładano bowiem ogromną wagę do uroczystości chrztu. Wikingowie, zamiast alkoholem, chrzcili statki... krwią niewolników. Potem przerzucili się na krew zwierząt i wreszcie na wodę. Hinduscy armatorzy do dziś rozbijają orzechy kokosowe o burtę, zaś Duńczycy kruszą bryłę lodu. Co kraj, to obyczaj. Dla bezpieczeństwa obserwatorów wprowadzono też sznurek, na którym przywieszano butelkę z trunkiem.
Na szczęście prof. Mrozek nie popełniła błędów podczas chrztu "Uniwersytetu Śląskiego" (w przeciwieństwie do koleżanki z Politechniki) i statek bezpiecznie przez wiele lat pływał tą samą trasą, przewożąc do zachodnioeuropejskich portów węgiel, wracawszy ze zbożem. Pracownicy uczelni mieli okazję dopłynąć do Zatoki Meksykańskiej, gdzie znajdował się cel podróży masowca. W pierwszej kolejności na taki przywilej mogła liczyć prof. Mrozek.
Warto dodać, że wcześniej statki chrzcili wyłącznie mężczyźni. Dopiero potem możliwy był wybór kobiety. Dlatego wśród chrzestnych można dziś wymienić choćby byłą pierwszą damę Jolantę Kwaśniewską.
Co robią statki na emeryturze?
Trasę do Meksyku "Uniwersytet Śląski" przepłynął grubo ponad 100 razy! W latach 90. red. Franciszek Szpor postanowił sprawdzić, co dzieje się z pływającą dumą Uniwersytetu. Okazało się, że jeszcze wtedy statek miał się dobrze, pływał pod polską banderą i z polską załogą, przewożąc wszystko, co mógł przewieźć, by zarobić na swoje utrzymanie i utrzymanie załogi.
Dopiero niedawno, bo zaledwie 5 lat temu, został sprzedany firmie z Bangladeszu i zaczął pływać pod banderą Malty.
Życie masowców nie trwa zbyt długo. Szybko się eksploatują, a ich remonty są zbyt kosztowne, by je przeprowadzać. Albo pracują do "śmierci" dla tanich armatorów, albo rdzewieją i niszczeją w zapomnianych zatokach, albo stają się pływającym muzeum. Niewykluczone jednak, że masowiec Uniwersytetu Śląskiego dźwiga jeszcze jakieś ciężary tysiące kilometrów stąd.
Jak się wydaje, najwięcej szczęścia miał statek "Politechnika Gdańska", pierwszy w powojennej historii Polski statek pełnomorski, który wodowano 6 listopada 1948 roku. Jednostka pływała pod polską banderą ponad 30 lat. Teraz kołysze się na Motławie jako muzealny eksponat.
ustulka@dz.com.pl