Czy wielka historyczna produkcja zmieni opinię świata o Polakach? [zdjęcia]
Zbierzmy pieniądze na jeden lub dwa wielkie hollywoodzkie filmy, które pokażą, jak naprawdę wyglądała II wojna w Polsce - powiedział Jarosław Kaczyński. Kilka dni temu min. Piotr Gliński zapowiedział, że na 100. rocznicę niepodległości (2018) ma powstać duża produkcja filmowa o charakterze historycznym.
W polskim rządzie dominuje przekonanie, że filmy „które pokażą prawdę o Polsce”, trzeba zrobić. Wiceminister kultury Jarosław Sellin tłumaczy, że „kino narodowe służy umacnianiu polskiej wspólnoty”. Prof. Ryszard Terlecki precyzował w felietonie na naszych łamach: „Za nasze pieniądze produkuje się filmy, które mają Polskę obrzydzić, Polaków ośmieszyć, polską historię wykoślawić. (…) Tymczasem filmy, które rzeczywiście mogą mieć wpływ na umocnienie poczucia naszej narodowej tożsamości (…) powstają ze społecznych składek i wbrew przeszkodom, mnożonym przez państwowe instytucje”.
Zdaniem wielu polskich polityków bohaterem pierwszego blockbustera, czyli superprodukcji nastawionej na sukces u masowego zagranicznego widza, mógłby być np. rotmistrz Witold Pilecki, bohater i zarazem jedna z najtragiczniejszych postaci w historii Polski XX wieku.
To nieprawda, że w Polsce nie kręci się kina historycznego. Osiem najdroższych polskich filmów ostatniego 26-lecia to filmy osadzone w dziejach:
- Quo vadis
- Bitwa pod Wiedniem
- Karol. Człowiek, który został papieżem
- 1920. Bitwa Warszawska
- Miasto 44
- Hiszpanka
- Ogniem i mieczem
- Chopin Pragnienie miłości
Kto pierwszy rzucił pomysł „hollywoodzkiego filmu” w Polsce? Tropy wiodą do prof. Andrzeja Nowaka, znanego i cenionego historyka z UJ, który ma duży wpływ na myślenie obecnych władz o Polsce i świecie. Trzy lata temu mówił w wywiadzie udzielonym „Dziennikowi Polskiemu”: „Przez 23 lata nie powstał u nas ani jeden film poświęcony niezwykłym przygodom żołnierzy polskich w czasie II wojny. Bitwa o Narwik, bitwa o Anglię, Tobruk, Lenino, kampania wrześniowa nie istnieją w masowej wyobraźni. A np. Czesi zrobili film o bitwie pod Tobrukiem, gdzie walczył jeden czeski batalion... Który podlegał polskiej, wielokrotnie liczniejszej, brygadzie strzelców karpackich. W bitwie o Anglię walczyło ponad 200 lotników polskich i mniej niż 20 czeskich, w tym jeden najlepszy. Czesi nakręcili o tym wybitny film: „Ciemnoniebieski świat”.
Czeska produkcja, a właściwie koprodukcja telewizji i tamtejszego funduszu wspierania kinematografii z Danią, Niemcami, Włochami i Wielką Brytanią z 2001 roku, uchodzi wśród prawicowych recenzentów za wzorzec kina narodowego. Drugim wzorem jest „Pięć dni wojny”: wyreżyserowany w 2010 roku przez Renny’ego Harlina (twórcę m.in. „Szklanej pułapki 2”) film o wojnie gruzińsko-rosyjskiej. Rolę prezydenta Michaiła Saakaszwilego zagrał tam przygasły hollywoodzki gwiazdor Andy Garcia, obok niego pojawili się m.in. Val Kilmer („The Doors”) i Heather Graham („Kac Vegas”). W wersji wyświetlanej w Polsce - i tylko w Polsce - jest też scena przemówienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego; gra go… irański uchodźca do USA - Marshall Manesh.
Jak poradziły sobie te filmy? Czy przyciągnęły widzów na Zachodzie? Podbiły serca recenzentów? Wyreżyserowany przez Jana Sveraka (autora oscarowego „Koli”) „Ciemnoniebieski świat” kosztował ok. 5 mln dol. Większość postaci zagrali Czesi, obok nich pojawiają się Charles Dance („Gosford Park”, „Gra o tron”) i Tara Fitzgerald, ceniona brytyjska aktorka, głównie teatralna. Film odniósł sukces w Czechach (1,2 mln widzów) i tylko tam. W USA zarobił ćwierć miliona dolarów, czyli kilkanaście razy mniej niż nasza oscarowa „Ida”. Zachodni krytycy zwracali uwagę, że jest to kino w stylu propagandowych produkcji wojennych i powojennych („Bitwa o Anglię”), z założenia „słuszne”, a więc dla obecnego widza - nudne.
Wprawdzie w podobnym stylu nakręcony został w tym samym czasie film „Pearl Harbor” Michaela Baya, ale: budżet tej produkcji wynosił 140 mln dolarów (a nie 5…), główne role zagrali Ben Affleck, Josh Hartnett, Kate Beckinsale, Cuba Gooding Jr., Jon Voight i Alec Baldwin, a rzecz dotyczy jednego z najważniejszych wydarzeń w historii Ameryki, więc to był hit.
Na tle „Ciemnoniebieskiego świata” stworzone przez Harlina „Pięć dni wojny” to skrzyżowanie kina klasy B i nachalnej politycznej agitki. Film kosztował 20 mln dolarów, z czego większość - wbrew oficjalnym zapewnieniom władz - wyłożył gruziński rząd (potwierdzili to stronnicy prezydenta Saakaszwilego; notabene - od półtora roku poszukiwanego przez gruzińską prokuraturę międzynarodowym listem gończym). Nawet prawicowi recenzenci mają kłopot z tym dziełem: nuda, nieznośny patos, a do tego… historia kompletnie niejasna dla nie-Gruzinów. W weekend otwarcia film zarobił w USA… 6 tys. dolarów (aktualny rekordzista, „Jurrasic World” zgarnął prawie 520 mln dolarów!).
Najwięcej pieniędzy od PISF otrzymały: 1920. Bitwa Warszawska - 9 mln zł, Miasto 44, Katyń, Hiszpanka i Wałęsa. Człowiek z nadziei - po 6 mln zł oraz Papusza - 5,4 mln zł.
Są jeszcze dwa filmy nakręcone ostatnio z intencją „przedstawiania prawdziwej historii”, do których polscy politycy raczej nie chcieliby nawiązywać: białoruski „My. Bracia” (na Zachodzie „Kod Kaina”, w Polsce mógłby to być „KOD Kaina”…) i rosyjski „Stalingrad”.
Na pomysł pierwszego wpadł dwa lata temu sam Aleksandr Łukaszenka. Ogłosił, że opłacenie z publicznych pieniędzy gwiazd Hollywoodu zagwarantuje sukces. Okrzyknięty „narodowym projektem” film opowiada historię dwóch braci: jeden popiera reżim, drugi nie. „Są ludzie, którzy wychodzą na demonstracje. To dobrzy ludzie, oni bronią swoich praw i swego punktu widzenia. Z drugiej strony są organa władzy, których też złymi nazwać nie można. Dlaczego dochodzi do ich zderzenia? Bo istnieje grupa chuliganów, która prowokuje zderzenie. I cierpią wszyscy” - tłumaczył reżyser William de Vital.
Z treści filmu wynika, że „sekta potomków Kaina wywołuje pseudodemokratyczne rewolucje na całym świecie, wtrącając kolejne kraje w otchłań przemocy i wojen. Na Białorusi zdecydowany odpór daje im prezydencka służba bezpieczeństwa”. Reżim Łukaszenki wydał na to - wypuszczone podczas kampanii wyborczej - dzieło 2,5 mln dol., całość kosztowała 5 mln, co pozwoliło zatrudnić m.in. Erica Robertsa, dawno zgasłą gwiazdę kina klasy B i C (brata słynnej Julii). W pierwszym tygodniu film zarobił… 5 tys. dolarów.
I wreszcie pokazany dwa lata temu „Stalingrad” Fiodora Bondarczuka. Kosztował 30 mln dol., zarobił 67 mln, ale poza Rosją sprzedawał się bardzo słabo. W USA zgarnął marne milion dolarów, czyli prawie cztery razy mniej niż kilkanaście razy tańsza „Ida”. Zachodnie media pisały, że to: „wzorcowy Putinowski film historyczno-patriotyczny: propaganda, kicz, bombastyczne efekty specjalne i straszna nuda”.
Prof. Tadeusz Lubelski, znakomity krakowski historyk filmu i krytyk, autor m.in. fascynującej „Historii niebyłej kina PRL”, podkreśla, że masowego widza zdobywa dzisiaj „post plot cinema”, czyli „kino postfabularne”. Fabuła ma w nim trzeciorzędne znaczenie, liczy się olśniewające widowisko. W takiej produkcji nie da się opowiedzieć głębszej historii ani tym bardziej „przekazać prawdy o dziejach narodu”.
Z kolei serca i umysły intelektualnych elit na Zachodzie podbijają - jak zawsze - dzieła artystycznie znakomite lub wyjątkowo sprawnie promowane (należy do nich wspomniana „Ida”), a nie te, które władza w jakimś kraju czy nawet „cały naród” uważa za słuszne. - Taka łatka może wręcz zniechęcić odbiorców - mówi krytyk. Jego zdaniem wszelkie dzieła zaplanowane przez władzę jako „narodowe blockbustery szerzące prawdę na zewnątrz” są więc z góry skazane na niepowodzenie.
- Owszem, mamy w naszych dziejach fantastycznych bohaterów, których losy są na tyle fascynujące, że warto, a może nawet trzeba je opowiedzieć światu. Ale musi to zrobić niezależny artysta, tworząc dzieło wielowymiarowe, skłaniające do dyskusji, a nie podporządkowane jakiejś, nawet najbardziej słusznej, idei - bo to zawsze kończy się klapą - kwituje prof. Lubelski.
Zwraca uwagę, że tak wychwalany przez polityków „Szeregowiec Ryan” Spielberga wcale nie jest jednoznaczny i jednowymiarowy. Widz najbardziej zapamiętuje z niego piekło i absurd wojny - naturalistyczne sceny z pola boju (nakręcone przez Janusza Kamińskiego) nikogo nie zostawiają obojętnym. - Owszem, jest tam amerykańska flaga, jest poświęcenie i braterstwo broni, Amerykanów to wzrusza. I mnie też, jak wszystkich Polaków, wzrusza nasza flaga i nasz hymn. Ale to nie może być główny motyw filmu, to nie może być na koturnach, hagiograficzne, propagandowe, bo nigdy nie wyjdzie z tego dobry firm. A już na pewno nie taki, który ludzie na świecie chcieliby oglądać - podkreśla krytyk.
Co ludzie w świecie chcą oglądać? Najwięcej osób w historii - 230 mln! - poszło do kin na „Przeminęło z wiatrem” (z 1939 roku). W ostatnich latach najliczniejszą widownię, 100 milionów osób, zgromadził „Avatar”. Przy budżecie 237 mln dolarów zarobił 2,8 mld. Dla porównania - powołany przed dekadą w celu ratowania rodzimej kinematografii Polski Instytut Sztuki Filmowej (PISF) wydał w latach 2006-2015 nieco ponad 360 mln dolarów - na… 220 filmów fabularnych. Połowa z nich to dzieła historyczne i ekranizacje polskiej literatury - wbrew twierdzeniom prawicy właśnie one dostały największe państwowe dotacje (patrz ramka).
W pierwszej setce najbardziej kasowych produkcji w historii kina tylko niektóre, głównie animowane, kosztowały mniej niż 100 mln dolarów. Dzisiejsze blockbustery, kręcone niemal wyłącznie w Hollywood, pochłaniają ponad 200 mln dolarów. Na trzecią część „Piratów z Karaibów” wydano 300 mln dol.
Kino historyczne sprzedaje się w świecie - z wyjątkiem Chin, Turcji i Korei Południowej - generalnie słabo. W pierwszej dziesiątce najbardziej kasowych produkcji wszech czasów obok „Avatara” mamy: „Titanica”, „Jurassic World”, dwie części „Avengers”, „Szybkich i wściekłych 7”, ostatnią część „Gwiezdnych wojen”, ostatni odcinek „Harry’ego Pottera”, „Iron Mana 3” i animowaną „Krainę lodu”. Czyli komiksy, baśnie i bajki. Podobnie wygląda cała setka najchętniej oglądanych filmów ćwierćwiecza.
Ostatnimi masowo oglądanymi w świecie filmami „historycznymi” były: „Dziesięcioro przykazań” z 1956 r. i o dziewięć lat późniejszy „Doktor Żywago”. W minionym 30-leciu wielkie wytwórnie zdecydowały się wydać naprawdę grube pieniądze na trzy produkcje zanurzone (luźno) w dziejach. Były to: „Trzynasty wojownik”, „Troja” i „Aleksander”. Na pewno nie powstały one jednak w celu „propagowania prawdy”.
Wśród światowych hitów całkowicie brakuje kina patriotycznego, sławiącego jakąś nację, jej bohaterów itp. Jeśli już, są to raczej opowieści oparte (znowu luźno) na legendach, np. skandynawskich, germańskich lub o… dzielnych Gallach (seria o Asteriksie). Hollywood, owszem, propaguje w świecie amerykański styl życia, ale robi to przy pomocy bohaterów komiksów i komedii romantycznych. Natomiast tzw. kino zaangażowane, reprezentowane choćby przez Oliviera Stone’a, Alana Parkera, Spike’a Lee czy niektóre dzieła Francisa Forda Coppoli, było i jest wobec Ameryki tak bezlitośnie krytyczne, że „Ida” to przy nim panegiryk na część tolerancyjnej polskiej prowincji.
Na liście stu najwystawniejszych produkcji nieanglojęzycznych najtańszy film kosztował 30 mln dolarów, a najdroższy - francuski „Asterix na olimpiadzie” - 113 mln; to 9 razy więcej niż polski rekordzista - „Quo vadis”. Prawie jedną trzecią najdroższych filmów niehollywoodzkich wyprodukowano w Chinach. Są to głównie dzieła mitologiczne: jak w oscarowym „Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku” dzielni wojownicy zaprzeczają tam prawom grawitacji. Trudno sobie wyobrazić coś podobnego w wydaniu Piastów i Jagiellonów; no, może po okowicie…
Najbardziej kasowe polskie filmy ostatnich lat to:
- Bogowie (39 mln zł)
- Katyń (35,2 mln)
- Miasto 44 (26 mln)
- 1920. Bitwa Warszawska (27,5 mln)
- Jesteś Bogiem (25,1 mln)
Jedną trzecią najdroższych niehollywoodzkich filmów świata sfinansowali Francuzi, m.in. „Asteriksy” będące totalną zgrywą. Prawdziwa historia obecna jest w „Bardzo długich zaręczynach”, zwłaszcza w naturalistycznych obrazach piekła I wojny światowej. W dziejach osadzony jest też remake rozrywkowego „Fanfana Tulipana”. Reszta filmów to komedie, ekranizacje komiksów, kryminały, przygodówki, sensacja, fantasy i mikstura tych gatunków. Francuzi podbijali świat: „Amelią”, „Mikołajkiem”, „Nietykalnymi”, „Taxi”, „Jeszcze dalej niż północ”, „Przychodzi facet do lekarza”, biografią Coco Chanel. Światowy sukces odniosły też m.in.: „Motyl i skafander”, „Artysta”, „Polisse”, „Prorok”, „Miłość” oraz mocno kontrowersyjne „Życie Adeli”.
Włosi mają w pierwszej setce nieamerykańskich blockbusterów tylko trzy filmy: „Pinokia” oraz „Tygrys i śnieg” Roberta Benigniego, a takżę „Baarię” Giuseppe Tornatore. Ten ostatni przedstawia dzieje trzech pokoleń sycylijskiej rodziny, również podczas II wojny. Żaden z tych obrazów na siebie nie zarobił. Najgłośniejsze włoskie filmy ostatnich lat, jak „Wielkie piękno”, „Habemus papam”, „Jestem miłością”, „Boski”, nie zostały zaprojektowane jako „patriotyczne” czy „narodowe”. Ten ostatni jest demaskatorskim portretem Giulio Andreottiego, który przez dwie dekady sprawował we Włoszech niemal nieograniczoną władzę.
W pierwszej setce jest też 7 filmów japońskich. Większość z nich to kreskówki, czyli manga. Najdroższa - „Księżniczka Kaguya” (2011) kosztowała blisko 50 mln dol., a zarobiła połowę tej kwoty.
Indie reprezentuje tylko jeden film: „Baahubali: Początek” z zeszłego roku. Kosztował 40 mln dol. (zarobił ponad 50). Rekord ten zostanie wkrótce pobity przez „Endhiran 2.0”, superprodukcję z budżetem 60 mln dol. Nie są to filmy historyczne, a patriotyzm przejawia się w ukazaniu piękna natury i oryginalnej kultury. Na listę najdroższych produkcji, z budżetem 40 mln dol., wdarło się też ostatnio kino irańskie, z filmem „Muhammad: The Messenger of God” - czyli biografią proroka Mahometa. Za kamerą stanął wielki Vittorio Storaro, zdobywca trzech Oscarów za zdjęcia m.in. do „Ostatniego cesarza” Bernarda Bertolucciego i „Czasu apokalipsy” F.F. Coppoli.
Rosjanie mają w setce trzy blockbustery: „Cyrulika syberyjskiego” (1998) Nikity Michałkowa, w którym zagrali m.in. Julia Ormond (pamiętna Ginevra z „Rycerza króla Artura”) i Richard Harris (późniejszy Dumbledore z „Harry’ego Pottera”), a w mniejszej roli - Daniel Olbrychski. To opowieść o miłości pięknej Amerykanki i carskiego kadeta w Rosji u schyłku XIX wieku. Najdroższą produkcją w historii rosyjskiego kina (36 mln dol.) jest jednak „Przenicowany świat” Fiodora Bondarczuka, którego akcja toczy się w roku… 2157. Trzeci wysokobudżetowiec z Moskwy to wspomniany „Stalingrad”.
W setce są jeszcze dwie produkcje europejskie: hiszpański „Kapitan Alatriste”, ekranizacja powieści o walczącym w wojnie trzydziestoletniej (XVII w.) z Flamandami dzielnym wojaku oraz szwedzko-duńsko-fińsko-norwesko-niemiecki obraz „Templariusze: Miłość i krew” (oparty na bestsellerowej trylogii). Oba budzą w Polakach nostalgię za takimi dziełami, jak „Krzyżacy”, „Pan Wołodyjowski” i „Czarne chmury”. Ale tylko u osób po pięćdziesiątce. Młodzi mają inny gust.
Setkę najdroższych nieanglojęzycznych produkcji zamykają dwa filmy z Korei Południowej: animowany „Sky Blue” (2003) i „D-War” (2007) - oba fantasy. Ponadto Amerykanie, Francuzi i Hiszpanie zrzucili się (58 mln dol.!) na biografię „Che Guevary” z Benicio Del Toro w roli głównej. Obraz okazał się kiepski (nudna propaganda!) i na siebie nie zarobił. W USA zgarnął 2,5 raza mniej niż „Ida”… I to jest punkt wyjścia do dalszych debat o „narodowym blockbusterze”.
Zbigniew Bartuś