Czytanie to podróżowanie – mówi Marcin Okoniewski, czyli Okoń w sieci
Wychodzę z założenia, że w życiu każdego z nas przychodzi moment, w którym pojawia się potrzeba obcowania z literaturą – mówi Marcin Okoniewski, znany z książkowego kanału Okoń w sieci.
Z Marcinem Okoniewskim rozmawia Lena Szuster
Media alarmują: czytelnictwo spada, książki nie mają przyszłości, prawdziwa literatura umiera, tymczasem ty… Z sukcesami zachęcasz innych do czytania. Jak to robisz?
Łatwiej powiedzieć, czego nie robię (śmiech). Przede wszystkim nie przypominam szkolnych traum, nie zmuszam. Ale szkoła to dopiero początek. W dorosłym życiu dopuszczamy się czegoś znacznie gorszego – klasyfikujemy, tworzymy podziały, generalizujemy. Jakiś czas temu na łamach prasy ogólnopolskiej zawrzało. Posprzeczali się panowie literaci, jak to z tym czytaniem jest i dlaczego nie jest tak, jak być powinno. Odniosłem się do przywoływanych przez nich argumentów na swoim Facebooku, ale w wielkim skrócie chodziło o fetyszyzowanie czytania. Niektórzy czytający we wpisach w mediach społecznościowych nazywają nieczytających cymbałami, a ci odpłacają się wiązankami w stylu: „ale z was nadęci, zarozumiali bufoni”. W taki sposób zamiast czytelników mnożyć, dzielimy.
Często też słyszy się, że jedyną wartościową literaturą jest ta wysoka. Z kolei pozycje rozrywkowe, gatunkowe, na przykład książki fantastyczne czy kryminalne są po prostu niepoważne, nie warte uwagi. Spotkałeś się z takimi opiniami?
Jasne. „Jesteś rasistą, bo pokazujesz Sienkiewicza” – to chyba najbardziej skrajny komentarz, jaki przeczytałem na swój temat. Idąc tą drogą, jestem również psychopatą i mordercą, bo czytam dużo kryminałów. W sumie nigdy nie wiadomo (śmiech). Może faktycznie hasło dietetyków: „jesteś tym, co jesz”, można odnieść do czytelników i ich lektur.
A na serio – Agata Passent w programie „Xsięgarnia” wygłosiła interesującą tezę, jakoby literatura fantasy przeznaczona była dla mężczyzn, którzy mają problemy z dojrzałością. Promowanie takich postaw w mediach mainstreamowych przedłuża życie podobnych stereotypów. Do tego jeszcze bardziej hermetyzuje środowiska skupiające miłośników tzw. literatury wyższych lotów, którzy otwarcie gardzą każdym, kto w kolekcji posiada książkę choćby Remigiusza Mroza. Mamy niestety skłonność do moralizowania innych i podnoszenia własnej samooceny przez tworzenie podziałów. Obcowanie z klasyką i literaturą piękną jest powodem do dumy, ale tylko do momentu, kiedy nie przeradza się w pychę oraz zarozumialstwo. Wielu czytelnikom brakuje dystansu i empatii, które tak naprawdę powinny ich cechować.
Myślisz, że takie snobistyczne podejście zniechęca innych do czytania?
Z czytelnictwem jest trochę jak z porażkami reprezentacji polski w piłce nożnej na mistrzostwach – wpływa na to wiele czynników. Statystyki pokazują, że od 2006 roku następuje regres czytelnictwa. To poniekąd skutki globalizacji, która zmieniła nasze życia i pojęcie czasu. Samotne wieczory w domowym zaciszu zamieniliśmy na wyjścia ze znajomymi. Łatwiej pogadać nam o ostatnio obejrzanym filmie niż o książce. Nie twierdzę, że mamy mniej czasu, ale po prostu pożytkujemy go inaczej. Mniej zobowiązująco. Książki, nawet literatura rozrywkowa, to wciąż dużo wyższy próg wejścia. Jako społeczeństwo jesteśmy reprezentantami kultury wysokiego kontekstu. Łatwo wdajemy się w konflikty z powodu błahostek, rozpamiętujemy, zadręczamy się, generujemy problemy i bierzemy sobie do głowy masę zbędnych rzeczy. Z takim obciążeniem psychicznym posiedzenie z książką może być nie tyle nieprzyjemne, co po prostu niewykonalne.
Łatwiej włączyć Netflixa. Ale czy oglądanie filmów i seriali rzeczywiście zmniejsza apetyt na czytanie?
Według mnie Netflix i inne platformy streamingowe nie stanowią poważnego zagrożenie dla czytelnictwa. Skoro po sukcesie ekranizacji „Gambitu królowej” sprzedaż szachów wzrosła o tysiąc procent, to wręcz dostrzegam bardzo korzystną dla literatury korelację. Przykładów nie trzeba szukać daleko. Serialowy „Wiedźmin” w miesiącu premiery wyniósł na szczyty sprzedaży sagę Andrzeja Sapkowskiego (i to na zagranicznym Amazonie!). „Opowieść podręcznej” na Netflixie tchnęła drugie życie w powieść Margaret Atwood. Nie starczy czasu, żeby wymieniać ekranizacje, których w każdym roku pojawia się coraz więcej. Filmy i seriale mogą więc zachęcać do czytania.
Dodatkowo raporty Biblioteki Narodowej wciąż mają problem z właściwym pomiarem czytelnictwa w tzw. drugim obiegu. Optymizmem napawa fakt, że platformy do e-booków i audiobooków zanotowały w minionym roku gigantyczne wzrosty. Dobrze ma się również literatura młodzieżowa
Kiedy przeglądam YouTube’a i Instagrama widzę mnóstwo fantastycznych, młodych osób, które czytają i interesują się literaturą, choć nie koniecznie tą z listy lektur…
Literatura młodzieżowa dwoi się i troi, żeby zainteresować młodych czytelników, niestety dopóki w sukurs nie ruszy system edukacji, nie przyniesie to zadowalających efektów. Ciekawie pod tym względem wypadła akcja promocji literatury przeprowadzona w Skandynawii. W jednej z tamtejszych szkół poproszono nauczycieli wychowania fizycznego, żeby w każdej wolnej chwili czytali książki. Wuefiści mają poważanie wśród uczniów, są autorytetami, słusznie więc założono, że młodzi ludzie będą naśladować ich sposób funkcjonowania. U nas nie ma nawet metody kija i marchewki, jest tylko przymus, a nauczyciele od lat bezradnie rozkładają ręce. Bo jak krzewić miłość do literatury, trzymając w ręku „Krzyżaków” i „Nad Niemnem”? Albo twierdząc, że „Harry’ego Pottera” winno się palić na stosie?
A w jakim wieku są twoi odbiorcy? Wszyscy czytają?
Bardzo różnie. Początkowo wśród moich widzów dominowały młode kobiety, z czasem te dysproporcje zaczęły się wyrównywać. Można powiedzieć, że razem dojrzewaliśmy. Kiedy zacząłem publikować więcej poważnych przemyśleń, zdobyłem uwagę osób powyżej dwudziestego czwartego roku życia. To niesłychanie oddane, ale też bardzo wymagające grono odbiorców. Co ciekawe, nie wszyscy moi widzowie czytają książki, czerpią za to satysfakcję z warstwy wizualnej moich filmów i głupich żartów.
Wychodzę jednak z założenia, że w życiu każdego z nas przychodzi taki moment, w którym pojawia się potrzeba obcowania z literaturą.
A kiedy ten moment przyszedł dla ciebie? Do czytania zachęcił cię jakiś szczególny autor?
Od ponad dekady jestem ze Stephenem Kingiem. Kiedy widzowie mówią mi, że fajnie, że jest taki kanał o książkach, jak Okoń w sieci, to z podziękowaniami mogę ich odesłać do Bangor w stanie Maine. Tam na pewno każdy bez problemu wskaże drogę do domu mistrza. Choć czasem między nami zgrzyta (King potrafi przedobrzyć w ostatnim rozdziale), to uwielbiam jego styl, inteligencję i sposób kreowania bohaterów. Miałem szczęście, że zacząłem właśnie od Kinga.
Drugim takim autorem jest Mario Puzo, który rozpalił mnie genialnym „Ojcem Chrzestnym”. Jego „Rodzinę Borgiów” i „Sycylijczyka”
także umiejscawiam na szczytach moich list. Dalej mam już problem, ponieważ chęć poznawania nowych autorów sprawia, że nie zatrzymuję się na długo przy jednym nazwisku. Orbitowski, Sanderson, McCarthy – w nich widzę potencjał na dłuższą przyjaźń.
Poleciłbyś też naszym czytelnikom jakichś polskich autorów? Na przykład z regionu?
Toruń na całą Polskę rozsławiła zgraja kryminalistów (śmiech). Robert Małecki depcze po piętach Remigiuszowi Mrozowi. Przemek Semczuk nieustannie znajduje jakieś kryminalne historie w archiwach biblioteki UMK. Marcel Woźniak to spec od Tyrmanda i autor serii umiejscowionej w samym sercu Torunia. Piotr Głuchowski nie obawia się wtykać kija w mrowisko, czyniąc bohaterami swoich książek znanych polityków. Warto też zwrócić uwagę na kobiecy głos – Aneta Jadowska w kryminale obyczajowym niczym nie ustępuje doświadczonym autorom gatunku.
Kryminały, thrillery, groza, fantastyka, klasyka – sięgasz po bardzo różnorodne pozycje. Czy jest coś, czego nie przeczytasz? Albo co bardzo zniechęca cię do książek?
Reaguję alergicznie na wszelkie przejawy banalności i infantylności. Szczególnie w wątkach miłosnych, które wielu pisarzom wychodzą niestety bardzo koślawo. Kiedy podczas czytania na mojej twarzy pojawia się grymas zażenowania, wysoce prawdopodobne, że porzucę lekturę. Usprawiedliwiam wtedy autora, że wcale nie miał mnie za głupka, tylko po prostu wybrałem złą książkę.
Nie lubię też pisarzy, którzy dają się ponieść własnemu ego. Za mocno udziela im się potęga narratora wszechwiedzącego i próbują wtłaczać swój światopogląd w bohaterów, moralizować czytelnika. Nie zaprotestuję tylko wtedy, kiedy zrobią to wystarczająco subtelnie.
I jeszcze jedna rzecz – drodzy pisarze, wiem, że kochacie swoich bohaterów, ale czasem przychodzi moment, w którym muszą
umrzeć z godnością (lub bez). No chyba że mówimy o komiksach z superbohaterami w roli głównej – wtedy taka nieśmiertelność jakoś się obroni. W innym wypadku dostajemy książkową wersję „Mody na sukces”, w której bohater nieudolnie spada ze schodów przez trzy kolejne tomy (śmiech).
Z drugiej strony – co cię do książek przyciąga? Dlaczego warto czytać?
Dla mnie czytanie to podróżowanie z pozycji domowego fotela. W trakcie tych wypraw zostałem sprowokowany do zadania sobie wielu pytań, a rozmyślania nad odpowiedziami poszerzyły moje horyzonty. Skutkiem ubocznym jest wejście na dość niebezpieczny w obliczu panujących trendów poziom wrażliwości i empatii.
Innym „skutkiem ubocznym” czytania jest twoja działalność na booktubie i bookstagramie. Może wyjaśnijmy, co właściwie
oznaczają te pojęcia?
Obie nazwy to nowe twory językowe. Kiedyś zapytałem o nie profesora Bralczyka, który dyplomatycznie odpowiedział, że jeżeli jakieś słowo faktycznie ułatwia określenie danej rzeczy, to nie ma co się obruszać i szukać polskich odpowiedników, których może nie uda się znaleźć. Bookstagrama i booktube’a spaja słowo book (z angielskiego: książka). Jedno łączy się z serwisem Instagram, drugie z YouTube’em. To definiuje osoby publikujące w tych mediach treści związane z książkami.
Załóżmy, że nigdy wcześniej nie zetknęłam się z booktube’em. Od czego poleciłbyś mi zacząć?
No jak to?! Od wpisania w wyszukiwarkę YouTube hasła: Okoń w sieci.
A jak już zajrzę do Okonia w sieci, co znajdę?
Filmowe recenzje książek i różne serie tematyczne, takie jak na przykład Niezłe Zbooki i Światura. Pierwsza – stricte rozrywkowa. Druga – bardziej wytworna. Niezłe Zbooki miały przełamywać wszystkie stereotypy, które towarzyszą treściom książkowym. Wyszukiwałem informacje humorystyczne, kontrowersyjne i serwowałem je w komediowej formie. Natomiast Światura to seria o klasyce literatury. To była dla mnie i moich widzów najlepsza motywacja do przeczytania wielu światowych arcydzieł. Zanim rozbiła nas pandemia, spotykaliśmy się dodatkowo w księgarni Kafka i spółka w Toruniu (Ewo, Pawle – ściskam Was). Czasem wykład przy herbatce kończył się bardzo ożywioną dyskusją.
Pociągnę ten wątek – jak pandemia wpłynęła na twoją działalność?
Chyba wszyscy odczuliśmy jej skutki. Pamiętam pierwsze momenty. Strach w obliczu niewiadomego. Wydawcy zamrozili druk oraz budżety marketingowe. Odwołano spotkania i warsztaty, które miałem prowadzić. Tryb skoszarowany i praca zdalna to dla mnie żadna nowość, ale kiedy wszyscy znaleźli się w tym stanie, zrobiło się jakoś dziwne. Wydawać by się mogło, że to idealny moment na nadrabianie zaległości książkowych, ale ja w tym czasie byłem w nie najlepszej kondycji psychicznej. Przez trzy miesiące nawet nie otworzyłem książki. Zawsze szukam rozwiązań, wtedy jednak po prostu totalnie opadłem z sił. Dopiero letnie promienie słońca tchnęły we mnie trochę pozytywnej energii. No i pojawiła się Ola. To dzięki niej moja przyszłość przestała być mglista.
Szybko też stała się ulubienicą twoich widzów – wprawdzie w samych filmach jej nie ma, ale nawet zza kadru zaraża pozytywną energią. Widać, że Ola bardzo cię wspiera.
Kiedy byliśmy na obronie mojej pracy magisterskiej (notabene z roli retoryki w promocji literatury), to nie zdążył opaść splendor wynikający z wysokiej oceny i wyróżnienia, a już dzwoniłem na Uniwersytet Warszawski, żeby dopytać, czy zdążę na doktorat jeszcze w tym naborze. Gdybyście zobaczyli minę Oli! W takich sytuacjach (mimo urodzenia pod znakiem strzelca) człowiek zdaje sobie sprawę, że musi zachować balans między życiem prywatnym a zaspokajaniem ambicji. Za to właśnie dziękuję Oli – robi wszystko, aby utrzymać mnie w odpowiedniej kondycji psychicznej, dzięki czemu łatwiej jest mi nie pomylić melodii w roli człowieka orkiestry. Czasem aż mi się dziwi, gdzie ja to wszystko w tej małej głowie mieszczę i zaproponowała, że może powinienem wreszcie zacząć pisać książki. Nie dziwcie się, ja naprawdę potrafię wygłaszać tyrady jak Fidel Castro. Na naszych dwudziestu dziewięciu metrach kwadratowych to może być męczące (śmiech).
I przy tym wszystkim jeszcze znajdujesz czas na kręcenie filmów! Ile zajmuje ci przygotowanie jednego?
Dla tych kilkunastu minut efektu końcowego potrzeba minimum trzech pełnych dni pracy. Jeden – czytanie książki i przygotowanie. Drugi – nagrywanie. Trzeci – montaż i publikowanie. Każdy z tych procesów jest tak samo istotny i często generuje spore obciążenie nie tylko psychiczne, ale też fizyczne (szczególnie kiedy trzeba z całym sprzętem przechodzić pół miasta, żeby mieć fajny kadr).
A ja od samego początku przykładałem wagę nie tylko do treści, ale również formy. Chciałem zachwycać obrazem. Pokazać, że filmy o książkach to może być swojego rodzaju sztuka i uczta dla oka.
Udało ci się. Twoje filmy się wyróżniają, każdy ma swój własny, niepowtarzalny klimat, dopasowany do recenzowanej książki.
Scenariusze do moich filmów stanowią książki. To one inspirują mnie do podjęcia takiego lub innego tematu, do nagrania w konkretnym miejscu czy założenia pomarańczowej koszulki, która będzie pasować do okładki. Często mam głupie pomysły, które realizuję – i te racjonalne, które od razu skazuję na porażkę.
A jakie głupie pomysły masz na przyszłość? Co jeszcze chciałbyś nakręcić?
Czuję się dobrze w formach dokumentalnych, reportażowych. W tym roku zajmuję się produkcją cyklu o polskich autorach fantastyki. To będzie bardzo duży projekt, który wymaga mojego pełnego zaangażowania. Poza tym marzy mi się ekranizacja jednego z opowiadań Stephena Kinga, a w przyszłości, kto wie, może nawet pełen metraż, o ile da się go wykonać w pojedynkę. Moją wadą jest to, że cholerny ze mnie indywidualista. Poza tym na kanale na pewno pojawią się nowe serie. Jedna miała premierę w sierpniu. Jeżeli zostanie przyjęta entuzjastycznie, zostanę z nią na długo. Muszę też rozkręcić sklep, bo przez zmagania z pracą magisterską trochę poszedł w odstawkę. Moja ukochana narzeczona zadeklarowała pomoc w tej materii – mówię, żeby w razie czego się nie wyparła!
A prywatnie – Ola namówiła mnie na jeździectwo. Okoń na koniu, dacie wiarę? Sapkowski chyba wymyślił Płotkę pode mnie (śmiech). Mam też ochotę na dalszą edukację. Marzy mi się życie akademickie z tej drugiej perspektywy. No i pisanie. Tu jestem bardzo niezaspokojony i czas wreszcie coś z tym zrobić.
Marcin Okoniewski, czyli Okoń w sieci
Niezależny twórca wideo, promotor czytelnictwa, booktuber, autor kanału Okoń w sieci. Pochodzi z Kowala, obecnie mieszka i pracuje w Warszawie.