Danuta Huzarska. Świadek historii Białegostoku
Była wielką patriotką Białegostoku. Niezwykła pamięć pozwalała jej na odtwarzanie zdarzeń z dwudziestolecia międzywojennego, czasu wojny, jak i lat odbudowy. Chętnie rozmawiała z dziennikarzami, współpracowała z Centrum im. Ludwika Zamenhofa. 21 marca minie rok od śmierci Danuty Huzarskiej. Rozpoczynamy dziś druk jej wspomnień udostępnionych nam przez syna Jana Huzarskiego. To niezwykły zapis historii.
Danuta Huzarska urodziła się 16 marca 1923 r. Jej ojciec Ludwik Rymiński (urzędnik bankowy) zmarł, kiedy miała dwa lata. Matka Bronisława była bardzo odważną i przedsiębiorczą kobietą. W 1912 r. ukończyła z wynikiem celującym cieszącą się renomą Szkołę Kroju i Szycia Eufemii Pilniakowskiej. Wyjechała do Sankt Petersburga i tu, jak opowiada dzieje rodziny Jan Huzarski, jego babcia wraz z przyjaciółką założyła firmę krawiecką, obszywającą największe elegantki. A kiedy firma została przeniesiona do Moskwy, niedaleko Kremla, na Cwietnom Bulwarie, zatrudniała setkę krawcowych!
Wspaniałą przyszłość przerwała rewolucja. Bronisława musiała ukrywać się, zaznała głodu, biedy. W 1921 r., po podpisaniu Pokoju Ryskiego, udało jej się, jako działaczce Komitetu Pomocy Polakom (lub podobnie brzmiącej, powstałej tam organizacji), dotrzeć wraz z przyjaciółką do Dzierżyńskiego. Krwawy Feliks, o dziwo wydał im zgodę na wyjazd do Polski. Zdobyte doświadczenia zawodowe przydały się bardzo Bronisławie, gdy jako wdowa musiała sama sobie radzić w życiu. Danuta Huzarska z sentymentem pisze o wspaniałej pracowni krawieckiej w ich domu.
- Mieszkaliśmy przy ul. Jurowieckiej 1, w śródmieściu Białegostoku. W tej dzielnicy znajdowały się różne fabryki i zakłady przemysłowe. Było tam gęste zaludnienie, panował gwar i tłok. W naszym domu było 7 pokoi (5 na dole i 2 na górze) i kuchnia. W dwóch pokojach mama prowadziła pracownię krawiecką. W jednym z pokoi pracownice szyły, a drugi, elegancki salon, służył jako przymierzalnia toalet. Mama miała eleganckie i bogate klientki. Pamiętam jak zajeżdżały powozami i dorożkami, jakie to były piękne i wykwintne panie. Wśród nich była też Nora Ney.
Ten nasz dom miał wielu spadkobierców. Jak mi mówiono, nabył go mój pradziadek Władysław Wiśniewski, który za pomoc powstańcom z 1863 r. musiał opuścić Warszawę i przenieść się do Białegostoku. Jedną ze spadkobierczyń była siostra mojej babci ze strony ojca Maria Wiśniewska-Tarasiuk. Zajmowała drugą połowę domu - dwa pokoje z kuchnią. Mąż jej był ogrodnikiem i dzierżawił duży plac od mego dziadka Józefa Rymińskiego. Prowadził tam duży ogród, w którym zatrudniał pracowników.
Z wczesnego dzieciństwa pamiętam też moich dziadków - Julię i Józefa Rymińskich, rodziców mego ojca i stryja Stanisława - ojca Małgosi i Tadeusza. To były bardzo dawne wspomnienia, jak również i te, że w domu przy ul. Jurowieckiej 1 były częste pogrzeby i stypy. A ja tam byłam jedna, nie miałam towarzystwa dzieci, zaś starsi byli całymi dniami zajęci. Pamiętam, jak często odwożono mnie do domu stryja Stanisława, gdzie mieszkało moje stryjeczne rodzeństwo - Małgosia i Tadzio i ich mama, kochana ciocia Tozia. Jak przez mgłę pamiętam, że przyjeżdżała do niej z Warszawy jej siostra wraz z drugą siostrą Jadzią. Przed południem kilka godzin spędzałam, wraz z kompletem dzieci u freblanki, a potem przeważnie szłam do swojego stryjecznego rodzeństwa. Oni wyjechali jednak do Wilna. Nie miałam jeszcze 6 lat, gdy mi ich zabrakło. Czułam się wówczas bardzo samotna, ale wkrótce poszłam do szkoły, gdzie zawarłam nowe przyjaźnie i znajomości.
W okresie przedwojennym stryjostwo Rymińscy prowadzili dla Stowarzyszenia Urzędników Państwowych pensjonat na Wileńszczyźnie, w Burbliszkach. To było coś na podobieństwo późniejszych wczasów. W pięknej miejscowości, wśród lasów, położone były domki, w których wypoczywali urlopowicze. Niedaleko płynęła rzeka Żejmiana. Ciocia Tozia nadzorowała kuchnię. Urządzane były ciekawe wycieczki i potańcówki przy patefonie. Tam spędzałam swoje wakacje i tam poznałam również, mego kuzyna- Stefana. Graliśmy razem w siatkówkę, chodziliśmy na grzyby, wieczorami tańczyliśmy. To był dobry, spokojny okres mego życia, który zakończył się raptownie i tragicznie wybuchem wojny.
Było piękne lato 1939 r. Za Grodnem, koło miejscowości Łumna, wśród wspaniałych lasów, nad ślicznym Niemnem spędzałam z mamą wakacje. Oprócz nas była tam przyjaciółka mamy z dwoma córkami oraz córka drugiej przyjaciółki mamy. Z pobliskiej Fabryki Wyrobów Drzewnych przyjeżdżało do nas w odwiedziny towarzystwo młodzieży. Razem kąpaliśmy się w Niemnie i chodziliśmy na długie spacery. Było beztrosko i radośnie. Wprawdzie dobiegały wieści dość niepokojące ze świata polityki, ale nikt się tym nie przejmował, szczególnie my, młodzież. I nagle stało się jasne, że sytuacja jest niebezpieczna i że trzeba wracać jak najprędzej do domu. A to nie było takie proste. Torami kolejowymi jechały transporty wojska. Dostać się do pociągu było bardzo trudno, a przy tym mieliśmy sporo bagażu. Szczęśliwie na dworcu w Grodnie spotkaliśmy jednego z moich stryjów - zmobilizowanego oficera, który pomógł nam 30 sierpnia w powrocie do domu.
Wybuchła wojna. Piękne i słoneczne były dni wrześniowe, a z głośników radiowych płynęły zatrważające słowa o zbliżającym się wrogu. Zaczął się okres bombardowań. Coraz więcej miejscowości zajmowały wrogie wojska. Ponieważ mieszkaliśmy w śródmieściu, u nas gromadzili się kuzyni i znajomi z dzielnic położonych bliżej torów kolejowych. Razem przeżywaliśmy te straszne chwile. Warszawa jeszcze broniła się, a Niemcy już doszli pod Białystok.
Pamiętam, jak pod naszymi oknami w kierunku frontu jechały chłopskie furmanki. Patrząc na nie płakaliśmy, że jadą naprzeciw lepiej uzbrojonego agresora. Pod miastem, od strony zachodniej, odbyła się bitwa o Białystok. Opowiadał mi o niej później mąż koleżanki, który w randze porucznika brał w niej udział. Zginęło wówczas około 100 żołnierzy, którzy zostali pochowani na cmentarzu św. Rocha. Dotychczas jest tam ich symboliczny grób. Jeszcze przed tą bitwą dobiegła wiadomość, że 17 września wojska radzieckie przekroczyły granicę polską. To był dla wszystkich straszny nóż w plecy. Wspaniale wyposażona armia niemiecka zajęła miasto na tydzień, aby potem, po uroczystym ucztowaniu w hotelu Ritz, przekazać je władzom radzieckim. Do miasta weszły wojska radzieckie. Nie było przy tym żadnych wystąpień zbrojnych, ale były powitania z kwiatami, głównie przez Żydów i część polskich komunistów.