- Kajaków było sześć, może osiem. Pilnował ich jeden mężczyzna. Z kajaka można było skorzystać za darmo - wspomina Kazimierz Frątczak. Tak było dawno temu w parku Róż w Gorzowie. Do tego orkiestra, zabawy...
Pierwsze wspomnienie z Gorzowa, jakie mam, to palące się budynki. Przyjechałem tutaj razem z moim tatą na dachu wagonu w 1945 roku. Miałem wtedy 12 lat. Mimo że przeżyłem wojnę, a w Gorzowie zastaliśmy zgliszcza, rosyjskie wojska i szabrowników na każdym rogu, to moje dzieciństwo dobrze wspominam - uśmiecha się pan Kazimierz. Chcąc przybliżyć nam swoją historię, zabrał mnie na spacer po mieście. Zaczęliśmy od parku Róż, od wejścia od ul. Sikorskiego.
A tam konie! Wszędzie konie!
- Tutaj po prawej stronie była Wenecja. Wspaniały lokal. Zabawy były świetne. I wspominam to nie tylko z czasów, kiedy byłem już starszy. Wenecja była kultowym miejscem dla gorzowian, z grającą na żywo orkiestrą. Teraz żal patrzeć, że tego już nie ma... - opowiada pan Kazimierz. Mówi, że park Róż był sercem miasta. Tutaj każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Na środku parku rozkładała się orkiestra, ludzie tańczyli. Bawili się w centrum miasta. - I nikt na nikogo się nie oglądał. Często przychodziliśmy tu z kolegami, żeby sobie popatrzeć - przyznaje pan Kazimierz.
Ale największą atrakcją były kajaki. - Kajaków było sześć, może osiem... Pilnował ich jeden mężczyzna. Z kajaka można było skorzystać za darmo. Ale był jeden szkopuł: konieczna była karta pływacka! Raz przyszliśmy z kolegami i myśleliśmy, że będziemy mogli się przepłynąć. Ale sprawa była jasna: nie macie karty, nie przepłyniecie się! - podkreśla pan Kazimierz.
W parku były też zwierzęta, między innymi kozy, których pilnował prawdopodobnie "stary Niemiec". Nie tylko tu, ale i w samym centrum miasta można było zobaczyć piękne skwery obsadzone kwiatami i altany z przepięknymi kopułami.
Gdy wychodzi się z parku, jest kantor, a kiedyś był dworzec PKS. - Nasłuchiwanie odjazdów i przyjazdów też było dla nas jakąś zabawą - przyznaje pan Kazimierz.
Idziemy w stronę Arsenału i ul. Hawelańskiej. Mój rozmówca pokazuje kolejne miejsca, które nie wyglądały tak jak dziś. - Tutaj był mały targ i stały dorożki. Nie było taksówek, więc ludzie radzili sobie w ten sposób - wyjaśnia pan Kazimierz. Okazuje się też, że jednej z głównych ulic w Gorzowie wtedy nie było. Był po prostu piach. - Może trudno w to uwierzyć, ale grałem tutaj w piłkę z chłopakami. Mimo że rodzice nam stanowczo zabraniali, czasami przeszukiwaliśmy gruzy w tych okolicach. Zawsze znaleźliśmy jakieś skarby. Chociażby zdobione sprzączki od pasków do spodni - zdradza pan Kazimierz.
Ścisłe centrum. Idziemy w stronę Warszawskiej. Mój przewodnik pokazuje, które budynki się paliły, a których w 1945 roku nie było. Opowiada, jak wyglądało wtedy centrum, skąd dokąd kursował tramwaj (nie tramwaje, jak teraz) i jak ludzie radzili sobie bez mostu, którego odbudowa trwała kilka lat. Ale najciekawsze zostawił na koniec...
- Proszę sobie wyobrazić, że tutaj, w piwnicach urzędu miasta, Wojsko Polskie (które tu stacjonowało) trzymało swoje... konie! W jednych pomieszczeniach były konie, a w innych siano - relacjonuje pan Kazimierz i dodaje, że nie było to jedyne takie miejsce w mieście. - Katedra obstawiona była z każdej strony rosyjskimi wartownikami. Nikt nie wiedział, co tam jest! Ale mój tatuś raz mnie tam zabrał. Przekupił wartowników bimbrem, weszliśmy do środka, a tam... konie! Wszędzie konie!
Mój rozmówca opowiada też o grach zespołowych na podwórku i o miłości do sportu - był bokserem w Stali Gorzów, działaczem sportowym, posłem na Sejm PRL dwóch kadencji. O tym, jak spędzał czas w swoim domu przy ul. Warszawskiej, jak bawił się ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi, których tam poznał. O tym, jaki strach wzbudzali Rosjanie i szabrownicy, i jak czasami nie słuchał się rodziców. - Ale mogę powiedzieć z ręką na sercu: byliśmy wtedy szczęśliwi. Bawiliśmy się świetnie. Naprawdę miałem szczęśliwe, dobre dzieciństwo. Do dziś te czasy wspominam z uśmiechem, co zresztą widać - nie ukrywa pan Kazimierz.
Wystarczył trzepak i śmietnik
- Każdy z nas swoje dzieciństwo wspomina inaczej. Każdy też bawił się, organizował sobie czas inaczej. Chociażby w takim parku Wiosny Ludów (park Róż). Starsi pamiętają, jak można było przepłynąć się tam kajakiem, ja pamiętam minizoo, młodsi karmienie kaczek, a najmłodsi drabinki i huśtawki - wylicza Beata Nocoń, rodowita gorzowianka. Ma imponującą kolekcję starych, nawet bardzo starych zabawek. Na sentymentalnej wystawie w Bibliotece Pedagogicznej w Gorzowie większość eksponatów było jej.
- Bawiliśmy się zawsze na podwórku. Chyba że padał deszcz, to wtedy byliśmy w domu, ale to i tak rzadko - wspomina pani Beata. Jakie zabawy były na topie w czasach jej dzieciństwa? Podchody, dwa ognie, skakanie w gumę, państwa miasta, piekło niebo, gra w klasy, stary niedźwiedź mocno śpi, mamo, mamo, ile kroków do domu... - Osoba, która była mamą, odwracała się i mówiła na przykład "pięć". Liczyło się więc: "raz, dwa, trzy...". Kiedy mama powiedziała "stop", należało zastygnąć w miejscu. Komu się to nie udało, odpadał. I tak do skutku - tłumaczy pani Beata.
Ale najważniejszy i tak był trzepak. - Śmietnik i trzepak były centrum podwórka. To tam wszystko się działo. Na trzepaku każda z nas pokazywała swoje akrobacje. Ale to była zabawa dziewczyn - zaznacza pani Beata. A co robili chłopcy?
W latach 60. i 70. najchętniej grali w Wyścig Pokoju. Popularny był wtedy kolarz Ryszard Szurkowski i każdy chciał nim być... na kapslu. Rysowało się tor, start, metę, kapsle oznaczało się postaciami albo państwami i obciążało się je tak, by po pstryknięciu poleciały jak najdalej. - To był właśnie cały szkopuł. Chłopcy mieli swoje techniki obciążania tych kapsli - wyjaśnia pani Beata.
Trzepak - raz, Wyścig Pokoju - dwa, no i śmietnik - trzy. Służył do różnych zabaw, ale najczęściej do zaklepywania i odklepywania.
Bez telefonów i domofonów wszyscy wiedzieli, kiedy wyjść na dwór. Krzyczało się pod oknem albo każdy zerkał przez szybę. W pierwszej klasie do szkoły chodziło się od 8.00 do 13.00, więc było sporo czasu na bieganie. A co z lekcjami? - Lekcje robiliśmy na sam koniec, wieczorem! - śmieje się pani Beata.
Wszyscy cieszyli się też z nadejścia zimy, bo wtedy były święta i sanki. - Kolejki za pomarańczami wspominam do dziś. To był dla mnie smak dzieciństwa. Cała magia świąt zamknięta była w tym aromacie... No i jeszcze jedno. Na święta polska telewizja kupowała od Disneya Kaczora Donalda. Leciał chyba o 9.20... I wszyscy wiedzieli, że leci Donald, bo w tym czasie na podwórku było pusto! - wspomina pani Beata. No i były jeszcze w Peweksie gumy do żucia z Kaczorem Donaldem, z których zbierało się obrazki.
Robiło się także zakładki ze zdjęć z podobiznami gwiazd. A z pocztówek - pudełka. Ubranka dla lalek szyło się samemu. - Wiele uczyliśmy się na zajęciach praktyczno-technicznych. Z pudełka po butach robiło się domek, z pudełka po zapałkach albo lekach meble. W kartonie wycinało się okna i przyczepiało firanki. I zabawa była świetna - przyznaje pani Beata.
- Kiedy wieczorem rodzice wołali swoje dzieci do domów, to było tylko słychać "zaraz!" - śmieje się pani Beata i dodaje, że dzieciństwo miała udane. - Można było się bawić, praktycznie gdzie się tylko chciało. Na ulicach było bezpiecznie, więc biegaliśmy cały dzień po podwórku... Moje dzieciństwo było pełne zabaw i śmiechu.