Delikatna czy niebezpieczna jak pitbull?
Pochodzi z małopolskiej Muszynki - a znają ją kinomani na całym świecie. Joanna Kulig to jedna z najlepszych polskich aktorek. Ostatnio zagrała w „Pitbullu: Niebezpiecznych kobietach”. Nam opowiada o swojej karierze i dużym sentymencie do rodzinnych stron. Przypomina także, że pierwszy w życiu wywiad przeprowadziła z nią „Gazeta Krakowska”.
„Pitbull: Niebezpieczne kobiety” okazał się największym przebojem w polskich kinach w mijającym roku. Dlatego, że zagrały w nim największe kobiece gwiazdy polskiego filmu?
(śmiech) Miło słyszeć, że zalicza mnie pan do tego grona. Ale faktycznie jest ogromny sukces. Niedawno dostałam SMS-a od Patryka Vegi, że „Pitbulla” obejrzało w siedemnaście dni 2 mln 130 tys. osób. Nie brałam jeszcze do tej pory udziału w filmie, który miałby taką oglądalność.
Jesteście wszystkie dla siebie konkurencją. Nie wywoływało to napięć na planie?
Ależ skąd. Każda z granych przez nas postaci miała inny wydźwięk i inną historię. Ponieważ przygotowując się do filmu brałyśmy udział w prawdziwych interwencjach policyjnych, opowiadałyśmy sobie o swoich doświadczeniach. Praca była więc partnerska i nie odczułam żadnej rywalizacji. Nawet mi to przez myśl nie przeszło.
Gra Pani policjantkę po raz drugi w swej karierze. Odnajduje Pani w sobie jakieś cechy, które predestynowałyby Panią do takiego zawodu?
Podziwiam policjantki. Charakterologicznie chyba jednak nie nadawałabym się do takiego zawodu. Kiedy opowiadałam jednemu z policjantów, jak przeżywałam wyjazdy na patrole, mówił mi, że tak nie można podchodzić do tej pracy. Ważna jest bowiem ogromna odporność na stres, umiejętność szybkiego myślenia i rozmawiania z ludźmi. A najważniejsze - nie przenosić emocji z pracy do domu. Trzeba się umieć odciąć - i nie analizować policyjnych akcji w nieskończoność. Ja bym tego nie potrafiła.
Niektórzy mówią to samo o aktorach: że muszą posiąść zdolność oddzielania pracy od życia prywatnego.
Często mówi się, że aktorzy, lekarze i policjanci są zawodami najbardziej obciążającymi psychicznie. Ale jednak film to coś, gdzie się udaje. A lekarz czy policjant naprawdę ratują ludziom życie. Mało tego - policjant potem musi udokumentować swoją decyzję w sądzie. Od naszej pracy zależy, czy ktoś pójdzie do kina czy nie, a od pracy lekarza i policjanta - czyjeś życie. Zupełnie inna odpowiedzialność. Czasem narzekamy, że jest nam trudno - a tymczasem dopiero ci ludzie mają tak ciężką pracę, że trudno sobie wyobrazić.
Nie sposób nie nawiązać do tytułu filmu: kiedy Pani bywa niebezpieczną kobietą?
(śmiech) Patryk Vega mówi, że dla niego niebezpieczna kobieta to delikatna kobieta. Bo ten tytuł jest trochę przewrotny. Kobiety są bardzo emocjonalne, nie są constans i ta sinusoidalność ich nastrojów rodzi pewnego rodzaju niebezpieczeństwo, a zarazem nieprzewidywalność i siłę. W kontekście „Pitbulla” zobaczyłam to na przykładzie policjantki, która była prototypem mojej postaci. Byłam z nią w pracy, potem mieszkałam przez jakiś czas w jej domu i widziałam, jak niesamowicie jest inną osobą w tych dwóch miejscach. Nawet zmieniał się jej tembr głosu: na interwencjach był zdecydowany i twardy, a w domu - czuły i subtelny.
W Pani przypadku może to polegać na tym, że przyjmuje Pani „niebezpieczne” role. Taką najbardziej „niebezpieczną” rolą była chyba w Pani dorobku ta w „Sponsoringu”.
Po przeczytaniu scenariusza długo się zastanawiałam. Ale przeważyły dwie kwestie: była to bardzo ciekawa rola i miałam ją zagrać w wyjątkowo ciekawym towarzystwie. Nie co dzień dostaje się przecież propozycję zagrania u boku tak wybitnej aktorki kina światowego, jak Juliette Binoche i na dodatek w języku, którego wtedy nie znałam. Casting był skomplikowany, musiałam przejść wiele etapów. Denerwowałam się bardzo, bo ta rola rzeczywiście wymagała sporo odwagi. Ale warto było. Byłam z tym filmem na festiwalach na całym świecie i dostałam za niego prestiżowe nagrody, które przełożyły się na ciekawe propozycje w kraju i za granicą. To w „Sponsoringu” zobaczyła mnie francuska reżyserka Anne Fontaine i zostałam zaproszona do filmu „Niewinne”. Dzięki tej roli wystąpiłam też niedawno w koreańskim filmie, gdzie zagrałam kobietę osadzoną w żeńskim więzieniu. To było dla mnie superdoświadczenie, bo w Korei pracuje się zupełnie inaczej niż w Europie.
Nie bała się Pani pojawić po „Sponsoringu” w rodzinnej Muszynce, gdzie mieszka 300 osób i pewnie wszystkie widziały film?
(śmiech) Nie. W szkole teatralnej zawsze mówiono nam, że zawód aktora to „sacrum i profanum”. Czasem gra się świętą, a kiedy indziej - kogoś z marginesu. Taki jest nasz zawód, trzeba zdawać sobie z tego sprawę i nie bać się niepotrzebnie. Oczywiście po „Sponsoringu” pojawiały się propozycje, w których była nagość tylko dla nagości. Wszystkie jednak odrzuciłam, bo coś takiego mnie nie interesuje.
Wspomniała Pani o castingach: te zachodnie bardzo różnią się od polskich?
Bywa bardzo różnie. Jakiś czas temu uczestniczyłam w castingu do nowego filmu Paula Verhoevena - „Elle”. To było dziwne doświadczenie. Kiedy weszłam do sali, filmowały mnie od samego początku trzy dziewczyny małymi kamerkami. Komunikowałyśmy się po angielsku. Przeczytałam swój tekst, spróbowałam powiedzieć go na głos. I myślałam, że potem przejdziemy do właściwego castingu z reżyserem. Zagram swoją scenę, potem dostanę uwagi, które postaram się zrealizować. A tu się okazało, że po tym pierwszym czytaniu i krótkiej rozmowie wszystko się skończyło. Kiedy wyszłam, byłam strasznie zdenerwowana. „Jakbym wiedziała, że tak będzie, to od początku bardziej bym się starała” - myślałam. Kiedy okazało się, że wygrałam, byłam totalnie zaskoczona. Niestety - nie mogłam ostatecznie zagrać w „Elle”, bo terminy zdjęć pokrywały się z planem „Niewinnych”.
W „Kobiecie z piątej dzielnicy” zagrała Pani u boku Ethana Hawke’a. Jak to było występować u boku hollywoodzkiej gwiazdy?
To był mój pierwszy przyjazd do Paryża. Dlatego byłam mocno zestresowana. Kiedy szłam na pierwsze wspólne zdjęcia z Ethanem, wpadłam na pomysł, żeby zagadać do niego po francusku, a nie po angielsku. I okazało się, że on prawie ani słowa nie potrafi powiedzieć w tym języku (śmiech). To od razu rozładowało napięcie. I potem już fajnie nam się rozmawiało po angielsku, a Ethan okazał się bardzo otwartą osobą. Zresztą reżyserujący film Paweł Pawlikowski mówił mi od początku: „Nie bój się, to taki sam aktor jak ty”.
Jak się Pani spodobał ten wielki świat zachodniego kina?
To wygląda podobnie jak w Polsce. Początkowo trochę się bałam, bo wiadomo: inny język, inni ludzie, inne obyczaje. Z czasem okazało się, że wszystko wygląda podobnie jak u nas. Podczas festiwalu najpierw trzeba się przejść po czerwonym dywanie, potem stanąć na ściance dla fotoreporterów, porozmawiać z dziennikarzami i na końcu spotkać z widzami. W Berlinie były tylko dodatkowe wywiady indywidualne następnego dnia po pokazie, które trwały kilka godzin. Porównując to z naszą Gdynią jest więc prawie tak samo. To już nie te czasy, kiedy polska kinematografia była daleko w tyle za zachodnią.
Mimo zagranicznych sukcesów nie ma Pani nic przeciwko występom w serialach - choćby w popularnym „O mnie się nie martw”.
To zupełnie inna forma. Producent serialu Michał Kwieciński powiedział mi najpierw: „Asia, kiedy zobaczyłem cię na jakimś spotkaniu z publicznością, dostrzegłem, że masz talent komediowy, który do tej pory był niewykorzystany. Dlatego chciałbym cię obsadzić w takiej roli”. I przyznałam mu rację - bo lubię komedie, a w niewielu zagrałam. Ucieszyłam się więc, że będę się mogła zmierzyć z takim repertuarem. Na planie okazało się, że scenarzystki pozwalają aktorom na dużą dozę improwizacji. Do tego cała ekipa składała się z młodych ludzi zaraz po szkole, którym bardzo się chciało pracować. To mnie mobilizowało. Ta świeża energia spowodowała, że publiczność polubiła nasz serial. Wiele osób mówi mi, że lubi go oglądać, bo czują, że „O mnie się nie martw” odstresowuje ich i wprawia w dobry humor.
Komediowy talent objawiła Pani też w „Disco polo”. Po raz pierwszy zagrała Pani u swego męża - choć wcześniej twierdziła Pani, że nigdy to nie nastąpi. Warto było zmienić zdanie?
Rzeczywiście powiedziałam tak kiedyś (śmiech), bo faktycznie na początku budziło to we mnie obawy. Kiedy jednak dostałam scenariusz „Disco polo”, bardzo mi się spodobał. Zrobiliśmy więc ten film razem - i okazało się, że fantastycznie się nam pracuje. Może musiałam dojrzeć do tego, żeby oddzielić życie zawodowe od prywatnego? Po dziesięciu latach bycia razem nie jest to już dla mnie problemem.
Udawaliście na planie, że jesteście dla siebie obcymi osobami?
Aż tak to nie (śmiech). Ale faktycznie cały czas trzymałam się bliżej ekipy aktorskiej.
W „Disco polo” mogła sobie Pani wreszcie pośpiewać - bo przecież początkowo chciała Pani być piosenkarką, a nie aktorką.
To prawda. Zaczynałam w „Szansie na sukces” - i kiedy ją wygrałam, pierwszy wywiad w życiu przeprowadziła ze mną właśnie „Gazeta Krakowska”. Uczyłam się wtedy w Krynicy w Technikum Hotelarskim. Kiedy przyjechali dziennikarze, pani dyrektor wzięła mnie z klasy do sekretariatu i tam rozmawialiśmy. Były też zdjęcia. Mama ma do dziś ten egzemplarz gazety.
Próbuje Pani łączyć aktorstwo ze śpiewaniem?
Tak - w Teatrze Ateneum, który ma ogromne tradycje muzyczne. Dwa przedstawienia, w których biorę tam udział - „Niech no tylko zakwitną jabłonie” i „Róbmy swoje” - to w sumie musicale. Uwielbiam pracować z tamtejszym kierownikiem muzycznym, Wojtkiem Borkowskim, który jest bliskim współpracownikiem Magdy Umer i Michała Bajora.
Często Pani bywa w rodzinnej Muszynce?
Ostatnio byłam w maju, ale teraz szykuję się na wspólne święta. Zawsze cieszę się na taką wizytę, bo to w końcu miejsce mojego dzieciństwa.
Jak mieszkańcy Panią przyjmują?
Dumni są ze mnie! Ostatnio byłam w szkole w Muszynce i dzieciaki robiły sobie ze mną zdjęcia. Zresztą nauczyciele zawsze wspominają, że jestem ich absolwentką. W szkolnych czasach należałam w Muszynce do chóru kościelnego. Co ciekawe - zespół nadal istnieje i podtrzymuje tradycję.
Udowadnia Pani, że pochodząc z małego miasteczka można zrobić światową karierę. Co trzeba mieć w sobie, aby odnieść taki sukces?
Poprzez to, że człowiek ciągle się uczy, spotyka z różnymi ludźmi i odwiedza coraz to inne miejsca, widzi, że pochodzenie z małego miasta nie tylko nie przeszkadza, ale może pomóc w karierze. To, że ktoś wychowywał się w tradycyjnej społeczności i w otoczeniu pięknej przyrody, może być cenne. Dla mnie było to ogromnym źródłem pozytywnej energii, kiedy zaczęłam funkcjonować w świecie aktorskim. „Ale ty jesteś naturalna i szczera” - słyszałam w Paryżu. A to właśnie była zasługa mojego dzieciństwa i dorastania w Muszynce. Trzeba tylko być zdeterminowanym - nie zniechęcać się porażkami i ciągle iść do przodu, aby spełniać swoje marzenia.
Podhale jest od wieków związane z chrześcijańską tradycją. To też pomaga w show-biznesie?
Czytałam ostatnio „Potęgę mitu” Campbella. Pisze on, że rytuały z różnych religii są do siebie podobne. To sprawia, że np. mnisi buddyjscy świetnie się dogadują z mnichami chrześcijańskimi. Okazuje się bowiem, że te same rytuały zbliżają do siebie ludzi. W Muszynce życie było zawsze podporządkowane rytmowi chrześcijańskich świąt i obrzędów. Pamiętam, że kiedy ktoś umarł, wszyscy schodzili się do domu jego bliskich i modlili się nad trumną. To pomagało oswoić trudne przeżycia. I wbrew pozorom uczestnictwo w tych rytuałach sprawiło, że jestem otwarta na świat i innych ludzi. W krakowskiej szkole teatralnej miałam panią pedagog, która od dziecka była niewierząca. Ale tak mądrej i uduchowionej osoby nigdy wcześniej nie spotkałam. Chodzi więc o to, aby nie zamykać się na świat, tylko odnaleźć w nim własną drogę i ciągle się rozwijać.