Synodalność nie oznacza demokratycznego systemu zarządzania Kościołem. A jednak niesie w sobie pewne elementy nadzoru nad władającymi. Lud uczestniczy nawet w wypracowywaniu decyzji strategicznych.
Tyle teoria. A w praktyce?
Papież Franciszek zaprosił wszystkich do uczestnictwa w synodzie. Powiedział, że należy wysłuchać głosu każdego, także tych, którzy wydają się być daleko od centrum Kościoła, a są jego cenną częścią wg logiki ewangelicznej, czyli „uważnej” na ostatnich i najsłabszych. Ale tak naprawdę: Kto z nas poczuł się zaproszony? Kto wie, gdzie może zostać wysłuchany i przez kogo? Kto postanowił odpowiedzieć na to zaproszenie?
Praktyka zależy od tych, do których do tej pory należy władza, czyli od kleru. To księża decydują o tym, na ile owo zaproszenie dotrze do ludzi. Boimy się, że to będzie kolejna „ściema”. Że będzie ładnie wyglądać tylko na papierze. I… na tym się skończy. Ta obawa jednak nie wynika tylko z przekonania o czyjejś złej woli lub kunktatorstwie. My (w większości) po prostu nie wierzymy w zmianę.
Wielu księży (i wiernych) uważa, że szkoda czasu na gadanie. Trzeba brać się do roboty. Oni (bez słuchania) wiedzą lepiej, co i jak.
Tymczasem synodalność to długie procesy wypracowywania decyzji. Wysłuchiwanie różnorodnych opinii. Szukanie rozwiązań, poznawanie ich, ocenianie, a nie narzucanie już uprzednio przygotowanych. Dlatego synodalność dotyka jądra działalności Kościoła. Jego sukces nie mierzy się skutecznością działania. Kościół to nie wojsko czy korporacja. Kościół to dom i stół, gdzie każdy jest zaproszony do bycia jak Maria, a nie jak Marta. Potrzeba tylko jednego, a my troszczymy się o wiele i dlatego boimy się synodalności jako przeszkody w naszym zabieganiu. Gorliwie pracujemy i brakuje nam czasu, a tutaj trzeba jeszcze dać czas i uwagę tylu osobom. Tylko, że Kościół ma być miejscem spotkania i modlitwy jako dialogu, a więc nie chodzi o to, by: „Gadał dziad do obrazu, a obraz ani razu”.
Debata parlamentarna należy do serca demokracji. Wszystkie strony powinny być wysłuchane. Paraliżowanie jej, pomijanie konsultacji, odbieranie głosu to kpina z demokracji. Podobnie Kościół zbyt zhierarchizowany staje się swoją karykaturą.
A jednak głównym hamulcowym synodalności wcale nie musi być kler. Gdy 30 lat temu organizowano samorządy, biskupi wystawiali poręczenia dla urzędników, by proboszczowie pomagali im dotrzeć do ludzi, których warto namówić na kandydowanie. Niełatwo było znaleźć odpowiednich samorządowców.
A czy my jesteśmy gotowi na „dobrodziejstwa” synodalności? Chcemy zgłosić nasze postulaty, czy wolimy tylko narzekać?