Demotywacja
3 maja 2019 r., podczas wielkiej defilady na warszawskiej Wisłostradzie, stałem z tyłu trybuny A i słuchałem transmisji wykładu, który Donald Tusk wygłaszał na Uniwersytecie Warszawskim. Wydarzenie, z którego generalnie wszyscy pamiętają support. Konkretnie radykalną w swoim antyklerykalizmie przemowę Leszka Jażdżewskiego.
Czołgi przejeżdżały, wojsko maszerowało, a ja słuchałem przez słuchawki. Właściwie przez jedną. Prawą. Gdyż lewą pożyczyłem ministrowi Kolarskiemu.
Cała Polska czekała na ten wykład. Kolejka przed Uniwersytetem. Tłum prowadzący Tuska z placu Zamkowego. Wszyscy przekonani, że padną jakieś rewolucyjne słowa. Prawie wszyscy, bo mnie, wcześniej Paweł Graś powiedział, że nie padną. I nie padły.
Był to całkiem niezły wykład. I to poniekąd był problem, gdyż lud (a przynajmniej jego zaangażowana część) łaknął wiecowej przemowy, zaś Tusk mówił o przyszłości Europy, używał słów: entropia, hegemonia, metafizyka, dominacja. Mówił o zagrożeniach, o klimacie, o dyktacie wielkich technologicznych korporacji. O braku wyrafinowanych debat. Były wśród tych trudnych słów również polityczne bon moty. W znośnej dawce. Tusk mówił, nade mną latały samoloty. I polskie. I amerykańskie. Śmigłowce. Kiedy skończył, zebrany przed Uniwersytetem naród krzyknął: zostań z nami. Nie został. Wrócił do Brukseli. Przyjechał później.
Trzy lata później, z kwartalnym okładem trzy lata, słuchałem Donalda Tuska w Krośnie Odrzańskim. Krosno to dla mnie jedno z bardziej depresyjnych miejsc w Lubuskiem. Tysiąc lat historii przerwanej w 1945 roku. 70 procent zniszczeń. Dziwny wybrukowany plac przed kościołem. Plac, który był kiedyś rynkiem. Dziś stoi przy nim tylko pomnik z napisem „byliśmy, jesteśmy, będziemy”.
Donald Tusk przemawiał do zgromadzonych nad Odrą stu pięćdziesięciu osób. Przez ostatnie lata naoglądałem się podobnych politycznych spotkań. Zapomniałem już o tym, że mogą się odbywać bez akompaniamentu gwizdków, bębnów i tych dziwnych trąbek, które do do polskiego dyskursu politycznego zaimportowano z południowoamerykańskich stadionów. Nikt Tuskowi nie przeszkadzał. Ci, którzy zwykle w politycznych spotkaniach przeszkadzają, tym razem siedzieli na widowni. Tusk przemawiał. Tym razem nie jeździły czołgi, tylko samochody po przygotowywanym do remontu moście. Spotkanie transmitował TVN24, uwagę musiałem więc dzielić między słowa pana przewodniczącego, a odpisywanie na SMS-y z pytaniami. Czy to ty jesteś na Tusku? Tak, to ja. Słucham. Nie, nie zapisałem się jeszcze do PO. Jak będą chcieli bić, zacznę uciekać.
Tusk przemawiał. Im dłużej przemawiał, tym narastało we mnie przekonanie, że coś jest nie tak. Różnie można było oceniać jego brukselską działalność, można się nabijać z tytułu „prezydenta Europy”, ale liga w której Tusk grał, nawet jeżeli większość czasu spędzał na ławce, to nie była okręgówka. Tusk przemawiał. Sposób, w jaki mówił o ekologicznej katastrofie, przypominał mi zupełnie kogoś innego, mówiącego o zupełnie innej katastrofie: nie poznamy prawdy, ukrywają prawdę przed nami, nie pozwolą nam jej poznać.
Tusk idąc w ślady Aleksandra Kwaśniewskiego mógł objeżdżać z wykładami świat. Tu musiał wspierać panią marszałek Polak, w próbach wykręcenia się z nieszczęsnej rtęci. Zamiast zajmować się geopolityką (geopolitycznie pozwolił sobie na jedno dość odważnie w dzisiejszych czasach brzmiące zdanie: Wiatraki są ważniejsze niż czołgi) musiał wić się, gdy przedstawiciele ruchów ekologicznych żądali od niego deklaracji, że gdy przejmie władzę, zablokuje inwestycje w żeglowność Odry. Musiał słuchać dyskusji czy wały przy Krośnie są dobre, czy złe. Czy medialne zaangażowanie PZW w sprawę Odry bierze się z konfliktu związku z Wodami Polskimi. A najbardziej chyba dotkliwe była konieczność wygrzebywania się z kanałów w jakie wpuścili go organizatorzy. Ofiara żrącej wody, miała być w szpitalu, a cudownie ozdrowiona pojawiła się na spotkaniu. Specjalnie przywieziony profesor od ekosystemów nie potwierdził, że życie w Odrze wymarło na amen. Tusk przemawiał. A im dłużej przemawiał, tym bardziej mi go było - tak po chrześcijańsku - żal. Trzy lata temu, wyczekiwany przez tłumy, jak - nieprzymierzając - generał Anders, miał przyjechać na białym koniu i uwolnić Polskę od PiS-u, wpadał na chwilę do Warszawy, by błysnąć i szybko wrócić do brukselskich luksusów. A dziś jeździ po Polsce i spotyka się z ludźmi, których zostawił w 2014 roku. On się zmienił. Oni też.