Dla Krzysztofa Antkowiaka wiara to codzienna praca nad sobą
Kiedy był „cudownym dzieckiem” polskiej piosenki, wszyscy go kochali. Potem szybko o nim zapomniano. Dlatego uwikłał się w nałogi. Pomogło mu dopiero nawrócenie.
Wszyscy pamiętamy jego „Zakazany owoc”, którym zachwycił widzów opolskiego festiwalu w 1988 roku. Dla niektórych na zawsze pozostał tym „cudownym dzieckiem”, jakim był w tamtym momencie. A on już dawno dorósł i jest niemal nieprzerwanie aktywny na muzycznej scenie od ponad trzech dekad. Nie interesują się nim tylko media, dla których jego obecna twórczość jest za mało komercyjna. Tymczasem w zeszłym roku jego płyta „Zostanie mi muzyka” z tekstami ks. Piotra Pawlukiewicza pokryła się platyną.
- Jestem nie tylko wokalistą, ale przede wszystkim pianistą i kompozytorem. Muzyka była dla mnie wielką pasją już od dziecka. A ona wiele zabiera, ale jeszcze więcej daje. Ta energia, którą się zużywa na śpiewanie i granie, zawsze wraca potem do człowieka. I to właśnie dlatego, choć czasem jest fajnie, a czasem niefajnie, trwam ciągle przy tym – mówi w Onecie.
Cudowne dziecko piosenki
Urodził się w muzycznej rodzinie. Jego ojciec był współtwórcą Duetu Egzotycznego (który później przerodził się w sławny Tercet Egzotyczny). W domu stało więc pianino, nie brakowało też nowych płyt, na których mały Krzyś... sypiał z upodobaniem. Kiedy chłopczyk miał pięć lat, ojciec zabrał go na swój koncert i zaprosił na scenę. Maluch zaśpiewał razem z nim i bardzo mu się to spodobało. Dlatego choć potem zachwycił się też sportem, muzyka pozostała jego największą pasją.
- Wychowywanie się w domu, w którym rodzice wykonują daną profesję - są na przykład lekarzami czy prawnikami, wpływa na dzieci. U mnie było tak samo. Miałem muzykalny dom, w pokoju zawsze stało pianino i płyty winylowe. Dzięki temu, muzyka była obecna w moim życiu od najmłodszych lat. Rodzice zobaczyli, że ciągnie mnie do pianina. Podśpiewuję sobie melodię – tłumaczy w „Magazynie Lubelskim”.
Widząc zainteresowania syna, rodzice posłali go do szkoły muzycznej. Chłopiec uczył się gry na pianinie, ale ciągnęło go również do śpiewania. Dlatego zaczął jeździć na różne konkursy wokalne dla dzieci. Kiedy pojawił się na festiwalu w Koninie w 1986 roku, jednym z jurorów był tam ceniony kompozytor Krzesimir Dębski. Młody wokalista tam mu się spodobał, że postanowił stworzyć dla niego z Jackiem Cyganem repertuar. Dwa lata później para autorów wysłała piętnastoletniego chłopca z piosenką „Zakazany owoc” na festiwal w Opolu.
- Doskonale pamiętam te emocje, a właściwie jedną. Radość. Radość z tego, że mogę pośpiewać w bardzo fajnym miejscu. Nie odczuwałem tremy, którą ma się, będąc doświadczonym artystą - może dlatego, że byłem młodym chłopakiem. Lubiłem to, co robiłem. W takim miejscu, jakim jest amfiteatr w Opolu, powinienem być spięty i odczuwać stres, natomiast ja czułem się bardzo dobrze – opowiada w „Magazynie Lubelskim”.
Weekendowy pijak
Widzowie od razu pokochali młodego śpiewaka. Zaczęły się więc koncerty i nagrania. Krzysztof nie był jednak przygotowany na popularność, jaka na niego spadła. Choć dziewczyny wieszały sobie jego plakaty nad łóżkami, to chłopaki z zazdrością spoglądali na jego sukcesy. Najgorzej reagowali nauczyciele. „Nasza gwiazda wróciła, posłuchajmy, co nam teraz powie” – usłyszał chłopak, kiedy zjawił się w szkole. Wszystko to źle podziałało na jego psychikę.
- Zaczęła mnie przytłaczać rozpoznawalność, która sprawiała, że musiałem się bardzo pilnować, kontrolować zachowanie, odpowiedzialność, bo przecież „wiedzą, jak się nazywasz i co robisz”. Powiesz „kurwa”, od razu cię osądzą: „Antkowiak to zdemoralizowany cham”. Nie reagujesz na zaczepki, to słyszysz: „Ale mu odpaliło”. Kiedy jest się nastolatkiem, taka ilość emocji – poczucia krzywdy z powodu ataków – jest trudna do zniesienia – wspomina w „Vivie”.
Siedemnastoletni Krzysztof zakochał się na zabój. Niestety: choć inne koleżanki wzdychały do niego, ta jedna odrzuciła jego awanse. Młody chłopak bardzo to przeżył i po raz pierwszy w życiu sięgnął po alkohol, żeby ukoić ból nieodwzajemnionej miłości. Krzysztof zrezygnował nawet dla ukochanej ze stypendium w słynnej Berkeley School Of Music w USA, nic to jednak nie pomogło. Zniechęcony do wszystkiego, zawiesił karierę.
Nie zrezygnował jednak ze szkoły: ukończył Akademię Muzyczną w Poznaniu i przeprowadził się do Warszawy. Tam postanowił powrócić na scenę popową. Nawiązał współpracę z Grzegorzem Ciechowskim i pod jego okiem nagrał swoją pierwszą „dorosłą” płytę – „Delfin”. Mimo dobrych recenzji, nie spotkała się ona z większym odzewem ze strony słuchaczy. To załamało Krzysztofa. Pocieszenia postanowił znów poszukać w alkoholu.
- Stałem się takim weekendowym pijakiem, któremu się wydawało, że wszystko jest w porządku, bo są znajomi, jest dobra impreza, można potańczyć. Najgorsze jest to, że nałóg na początku jest nieuświadomiony. Każdy nałogowiec, niezależnie od tego, czy jest alkoholikiem, hazardzistą czy narkomanem, nie uznaje, że w jego życiu pojawił się problem. Uważa, że ma nad tym kontrolę. Ja również przez długi czas oszukiwałem się, że nie mam problemu z alkoholem – wspomina w „Magazynie Lubelskim”.
Wysłuchana modlitwa
Na początku XXI wieku Krzysztof nawiązał współpracę z zespołem Drum Machina. Występował z nim za granicą i w efekcie przez pewien czas pomieszkiwał w Niemczech i w Szwecji. Kiedy wybrał się do USA, mając wracać do Polski, spóźnił się na samolot. Taksówkarz, który wiózł go na lotnisko, zaproponował, że pokaże mu Atlantic City, aby mógł rozerwać się oczekując na kolejny lot. Krzysztof zagrał w ruletkę – i wsiąkł w hazard na dobre.
Gdy wrócił do Polski, zaczął regularnie odwiedzać warszawskie kasyna. Stawiał coraz większe sumy – i nie ważne było czy wygra czy przegra. Liczyła się adrenalina. Potrafił wstawać o czwartej rano, kiedy poczuł głód ryzyka. Hazard trzymał go w swych szponach przez dziesięć lat. Pomogła mu dopiero modlitwa. Kiedy był już bliski samobójstwa, jego ówczesna dziewczyna zamówiła za niego mszę o uwolnienie. I Bóg wysłuchał tej prośby.
- Staram się modlić, rozmawiać z Nim, dziękować Mu, prosić Go. Mój proces nawracania się cały czas trwa. To codzienna praca. Czasami łapię się na tym, że za mało czasu poświęcam na relację z Bogiem, na modlitwę; wtedy mam do siebie żal, że ogarnia mnie lenistwo. Z relacją jest tak jak z podlewaniem kwiatów – jak się o nie nie dba, to więdną. Tak samo jest z każdą relacją – podsumowuje w „Niedzieli”.