Dla naszego bezpieczeństwa jest niezbędne wypchnięcie Rosji daleko na wschód
Zachód nie zna Rosji i w związku z tym nieustannie wpada w rozliczne pułapki przez nią zastawiane. My (podobno) wiemy, a Zachód (podobno) nie, że polityka zagraniczna i wewnętrzna Rosji cechuje się autorytaryzmem, jeśli nie totalitaryzmem, jest pełna okrucieństwa, podstępu i zdrady. Kłopot w tym, że praktyka nie potwierdza takiego postrzegania i oceny Rosji.
Zacznijmy od roku 1920, w którym odnieśliśmy wielkie nad Rosją zwycięstwo. Niestety, patrząc z dzisiejszej perspektywy wiktoria ta została całkowicie zmarnowana tak jak tyle poprzednich.
Po Cudzie nad Wisłą bolszewicy zostali odrzuceni na wschód, ale Armia Czerwona nie została rozgromiona. Ten fakt nastąpił dopiero w wyniku dalszych zmagań, szczególnie Operacji Niemeńskiej, ataku, w wyniku którego cały sowiecki Północny Front został zepchnięty w Bagna Poleskie. Droga na wschód stała otworem, tym bardziej że w południowej części frontu Polacy też odnosili wielkie sukcesy i szybko spychali Rosjan. Trzeba dodać, że w owym czasie na Krymie i na obszarze dzisiejszej południowej Ukrainy operowały liczące kilkaset tysięcy żołnierzy oddziały Białych pod wodzą gen. Piotra Wrangla, który uznawał prawo Polski i Ukrainy do niepodległości.
Przed Polską otwierały się możliwości zepchnięcia Rosji poza linię Dźwina-Dniepr, a przynajmniej poza linię Dźwina-Berezyna-Dniepr. Rysowała się nawet możliwość powstania konkurencyjnego państwa rosyjskiego z bazą na Krymie. Potrzebne było kontynuowanie ofensywy przez kilka tygodni, aby dobić resztki Armii Czerwonej i wyprzeć Sowiety na rubież zapewniającą Polsce kontakt z Białymi i tym samym dużo wyższy poziom bezpieczeństwa w porównaniu do granicy ryskiej.
I cóż robi polski establishment (wbrew protestom sfer wojskowych na czele z J. Piłsudskim)? Podpisuje rozejm, w wyniku którego wojsko polskie musi oddać na przykład właśnie zajęty Mińsk Litewski (dziś Białoruski) i Kamieniec Podolski. Czy tak postępuje ktoś, kto jest świadom, że ma do czynienia z przeciwnikiem, który od wieków rozszerza swój stan posiadania nie cofając się przed użyciem najbardziej zbrodniczych metod?
Czego nie rozumieli rodzimi „znawcy” naszej części Europy, doskonale rozumieli bolszewicy. Negocjacje w Rydze były prowadzone nie pomiędzy Polską i Rosją (ZSRR jeszcze wówczas nie istniał), ale pomiędzy Polską a rosyjską, białoruską i ukraińską Republikami Sowieckimi. To Moskwa budowała uzależnione od siebie protektoraty oddzielające ją od Polski, a nie na odwrót.
Gdy pisze się na temat Traktatu Ryskiego to na ogół jest to robione w kontekście utraconych majątków, ostatnio także w kontekście masowych mordów dokonanych na ludności polskiej pozostającej po drugiej strony granicy i zsyłkach. Ale nie pisze się o najważniejszym, że nasza strategiczna pozycja w stosunku do Rosji (a pośrednio i Niemiec) byłaby bez porównania mocniejsza, gdyby Rosja Sowiecka kończyła się na Dnieprze i Dźwinie (nie mówiąc o istnieniu także „drugiej” Rosji na Krymie). Na rzecz komunizmu nie pracowałoby kilkanaście, a może i nawet ponad 20 milionów ludzi, a zatem sowiecki potencjał byłby daleko słabszy. Poza tym, czy w sierpniu 1939 r. byłyby możliwe negocjacje pomiędzy ministrami Ribbentropem i Mołotowem, gdyby pomiędzy Polską i ZSRR były niepodległe Białoruś i Ukraina? A wiadomo, że bez tego paktu Niemcy nie uderzyliby na Polskę w 1939 r. Ziarna klęski wrześniowej zostały zasiane właśnie w Rydze.
II wojna światowa
Prześledźmy dalszy przebieg stosunków polsko-rosyjskich. Czy przywódcy będący święcie przekonani o tym, że Rosja (szczególnie Czerwona!) jest zdolna do wszelkiej niegodziwości przyjmują za pewnik, że ten śmiertelny wróg będzie spokojnie patrzeć, jak hitlerowskie Niemcy atakują nas od zachodu? A przecież nie ma żadnego śladu, że polskie przywództwo było przygotowane na to, że Sowiety wbiją nam nóż w plecy.
Oczywiście, wojny na dwa fronty nie byliśmy w stanie wygrać, wszak przegraliśmy wojnę na front jeden. Ale to nie znaczy, że nie należało na przykład zabezpieczyć „przyczółka rumuńskiego” celem umożliwienia wycofania się do Rumunii i na Węgry większej liczbie wojsk i dania czasu rządowi i prezydentowi do wydania stosownych rozporządzeń. Tymczasem, nasze przywództwo zachowało się tak, jakby Rosja była krajem co najmniej neutralnym.
Jakie wnioski wyciąga z tej lekcji Rząd Polski w Londynie - żadnych! Szybko podpisujemy porozumienie zwane układem Sikorski-Majski - już sam fakt, że z naszej strony podpisał go Wódz Naczelny i Premier, zaś z sowieckiej ambasador budzi najwyższe zdumienie. Podczas wizyty w Moskwie w grudniu 1941 r., czyli w chwili, gdy Stalin miał nóż na gardle w postaci niemieckich wojsk szturmujących stolicę ZSRR, nie uzyskujemy od Sowietów żadnych gwarancji tyczących się naszych powojennych wschodnich granic. Ponownie, traktujemy sowieckiego przywódcę, jednego z największych zbrodniarzy w dziejach świata, tak jakby był on miłującym pokój i demokrację godnym zaufania politykiem.
Dalsze kroki podejmowane przez Rząd Londyński, jego Delegaturę w kraju i AK dają niezbite dowody tego, że nasza znajomość Rosji nie przełożyła się na działania polityczne i wojskowe. Przecież cały Plan „Burza” opierał się na założeniu, że jakaś współpraca z Armią Czerwoną jest możliwa. Bo przecież zakładając najbardziej optymistyczny rozwój sytuacji, na przykład, że Wilno jest zajęte przez AK przed wkroczeniem tam Sowietów, to jak polskie przywództwo wyobrażało sobie dalszy rozwój sytuacji? Że Stalin uzna nasze pretensje do właśnie zagrabionych przez niego Kresów? Zostawi polską administrację na tyłach swoich wojsk i dalej będzie maszerować na zachód? A przecież już było po odkryciu masowych grobów polskich oficerów w Katyniu (kwiecień 1943 r.) i po konferencji w Teheranie (28 XI do 1 XII 1943 r.), podczas której Stalin i Churchill zgodzili się, że wschodnia granica Polski będzie przebiegać zgodnie z Linią Curzona (czyli mniej więcej tak jak to ostatecznie ustalono w Poczdamie). Zatem, co realnie chciano osiągnąć w ramach Planu „Burza”?
Oczywiście, do identycznego wniosku jak w przypadku Planu „Burza” musimy dojść rozpatrując decyzję o wywołaniu powstania warszawskiego. Jakim sposobem ktokolwiek, kto widzi politykę rosyjską taką jaką ona była i jaką jest, mógł dojść do wniosku innego niż ten, że Stalin zachowa się dokładnie tak, jak się zachował? Że powstaniu żadnej pomocy nie udzieli i spokojnie poczeka, aż Niemcy doszczętnie zniszczą miasto i wymordują jak największą liczbę jego mieszkańców.
Imponderabilia i polityka
Jeśli znamy i rozumiemy Rosję, jakie wnioski wyciągnęliśmy z doświadczeń po powstaniu styczniowym? Ten wspaniały zryw nie miał żadnych szans powodzenia, więc był tym samym, czym był Plan „Burza” - demonstracją.
Powstanie z 1863 r. spowodowało prawdziwą katastrofę w zakresie spraw polskich na Kresach. Zginęło i zostało zesłanych kilkadziesiąt tysięcy ludzi, najlepszych patriotów, skonfiskowano ponad 1600 majątków szlacheckich, wiele innych ograbiono, masowo likwidowano instytucje kościelne. Na przykład w ramach represji w diecezji mińskiej spośród 80 parafii skasowano 28, spośród 37 parafialnych filii zlikwidowano 21, a z 127 kaplic pozostało tylko 48. Planu „Burza”, tak jak i powstanie styczniowe, zamiast podkreślenia przynależności tamtych terenów do Polski stał się kolejnym krokiem na drodze do likwidacji polskości na Kresach.
W 1863 r. jak i w 1944 r. nasze elity „udowadniały” Zachodowi to, że Rosja jest krajem, w którym prowadzi się zbrodniczą politykę, która wszelkie dążenia do wolności i niezależności bezwzględnie niszczy. Ani w XIX w., ani w wieku XX te demonstracje nie zrobiły żadnego wrażenia we Francji, Anglii czy Stanach Zjednoczonych. Żadnej pomocy z Zachodu nie otrzymaliśmy, bo też takiej nikt nam nie obiecywał.
W naszym mniemaniu poprzez zrywy narodowowyzwoleńcze wykazaliśmy „wyższość moralną” nad Rosją i poniekąd nad Zachodem. Tymczasem, na Zachodzie - bez względu na to, czy jest to słuszne, czy nie - nikt nie miesza polityki z etyką. Dla elit Zachodu polityka jest rozumiana jako zdolność osiągania zamierzonych celów i nie ma nic wspólnego z wyższością moralną.
Jako naród zapłaciliśmy ogromną cenę za wierność imponderabiliom, za wykazywanie wyższości moralnej i udowadnianiu Zachodowi nikczemności Rosji. Czy opłaciła się skórka za wyprawkę?
Panuje pogląd, że bez tego „upustu krwi” nie przetrwalibyśmy jako naród. Można mieć co do tego wątpliwości. Na przykład Czesi po 1621 r. przez prawie dwa wieki nie istnieli jako naród. Ich elity zostały zupełnie zniemczone, poza wiejską chatą języka czeskiego w ogóle nie używano i nigdy jakiegoś powstania nie zorganizowali. Mimo to w 1918 r. zrzucili austriackie jarzmo wcześniej niż zrobili to Polacy w Galicji. Tak na marginesie dodajmy, że pierwszą „dzielnicą” polską, która wypowiedziała posłuszeństwo zaborcy był Śląsk Cieszyński, który odpadł od Polski już w średniowieczu i na którego obszarze nigdy nie wybuchło żadne powstanie.
O niepodległość Ukrainy
Trudno jest powiedzieć, że dziś sprawy mają się inaczej. Tak jak w 1920 r. jest okazja, żeby Rosję zepchnąć na wschód. Tym razem już nie za linię Dniepru, ale jeszcze dalej! Możemy mieć udział w wyzwalaniu całej współczesnej lewobrzeżnej Ukrainy włącznie na przykład z Charkowem, czyli dalej niż sięgały granice Korony Polskiej w czasach jej największej świetności. I cóż, my wielcy znawcy Rosji robimy?
20 grudnia odbyło się spotkanie przywódców Trójkąta Lubelskiego. Jest to mało znane przedsięwzięcie, więc dodajmy, że spotkali się prezydenci Litwy, Polski i Ukrainy. Do spotkania doszło z inicjatywy prezydenta Wołodymyra Zełenskiego i na terenie Ukrainy.
Dlaczego „rozwadniamy” nasz udział w wypieraniu Rosji daleko na wschód? Czemu nie odbyło się spotkanie dwustronne, polsko-ukraińskie, z naszej inicjatywy i w Warszawie? Czyż nie byłaby to znakomita okazja do podkreślenia tego, żeby Polska jest aktywna na wschodzie, że sprawy Ukrainy dla nas i naszego bezpieczeństwa mają pierwszorzędne znaczenie?
Dużo mówiące było też wystąpienie naszej Głowy Państwa podczas konferencji prasowej. Wiele było w nim o polskich kłopotach na granicy z Białorusią, zaś mało na temat chyba pierwszorzędny - możliwej napaści Rosji na Ukrainę.
Tak na marginesie, w ramach Trójkąta Lubelskiego została powołana brygada litewsko-polsko-ukraińska. Jeśli ta jednostka istnieje w rzeczywistości, a nie na papierze, to czy nie byłoby stosowne zaprezentowanie przynajmniej jej kompanii honorowej przy takiej okazji? O jakichś wspólnych manewrach (na obszarze Polski, żeby nie zakrawało to na prowokację) już nie wspomnimy.
Dwa dni później minister Zbigniew Rau był honorowym gościem corocznej narady ambasadorów Ukrainy w Iwano-Frankowsku (dawny Stanisławów) i przy tej okazji spotkał się ze swoim ukraińskim odpowiednikiem, Dmytro Kułebą. Minister Rau, podobnie jak wcześniej prezydent Duda, wyraził nasze „poparcie dla niepodległości i integralności terytorialnej Ukrainy w ramach jej międzynarodowo uznanych granic”.
Pięknie, że nas Ukraińcy „zapraszają”, i że udzielamy im „poparcia”, tylko, ponownie, dlaczego nie doszło do spotkania samych ministrów i to w Warszawie? I co konkretnego z tych spotkań wynika?
Tymczasem inni nie zasypiają gruszek w popiele. Na przykład niedawno Estonia - w końcu nie aż tak wielkie mocarstwo - w obliczu rosyjskiego zagrożenia przekazało Ukrainie uzbrojenie. W tej chwili to samo robi Wielka Brytania.
W najbliższych dniach minister spraw zagranicznych Kanady, Melanie Joly, przyleci z wizytą nie do jakiejś karpackiej dziury czy do prowincjonalnego miasta przy granicy z Polską, ale do Kijowa. W wydanym przed wizytą oświadczeniu, minister Joly stwierdziła, że rosyjskie agresywne poczynania muszą spotkać się z twardą odpowiedzią (dosłownie mają być „odstraszone”). Z kolei wiceminister spraw zagranicznych Kanady Marta Morgan rozmawiała z amerykańskim podsekretarzem stanu Wendy R. Sherman i zapewniła swą rozmówczynię o tym, że jej kraj będzie ściśle współpracować z Waszyngtonem celem „odstraszenia” rosyjskich zakusów wobec Ukrainy. Nie jest to czcza gadanina, bo od 2015 r. na Ukrainie przebywa dwustu kanadyjskich wojskowych trenujących swych ukraińskich kolegów.
Na przełomie stycznia i lutego minister Rau ma pójść w ślady minister Joly i odwiedzić Kijów. Tyle że nie będzie on tam występować w roli reprezentanta polskiego państwa, ale jego wizyta odbędzie się w ramach naszego przewodnictwa w Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE). Zaiste, byłoby zaskakujące, gdyby przewodniczący OBWE przeoczył, że na obszarze wchodzącym w skład jego organizacji może dojść do wojny i nie podjął żadnych kroków mających na celu zapobieżenie temu nieszczęściu, aczkolwiek tempo działań raczej nie oszałamia. W takiej samej roli ma on potem udać się do Waszyngtonu, gdzie będzie rozmawiać z sekretarzem Antony’m Blinkenem.
Podkreślmy, to nie Polska jako państwo polskie, tylko polski minister jako przewodniczący OBWE zajmuje się sprawami Ukrainy. Jak to jest możliwe, że (podobno) nieznająca Rosji Kanada jest aktywna w tym zakresie, natomiast państwo polskie nie?
Zapewne w ramach przygotowań do tych podróży, nasz minister udzielił wywiadu, w którym stwierdził, że „my w Polsce Rosję znamy i rozumiemy lepiej niż nasi partnerzy, sojusznicy i przyjaciele na Zachodzie. Nawet patrząc z perspektywy historycznej, trudno powiedzieć, żebyśmy my, tu w Polsce, kiedykolwiek co do Rosji się mylili”.
W poprzedniej wypowiedzi („Dziennik Polski” 7 I 2022 r.) szczegółowo opisaliśmy, jak to w ciągu ostatnich trzech dekad „nieznający” Rosji Amerykanie zepchnęli Moskwę do całkowitej defensywy. Dziś St. Petersburg jest w zasięgu rakiet krótkiego zasięgu, zaś utrata Ukrainy oznacza dla Kremla widmo wszelkiego rodzaju infiltracji - granica lądowa pomiędzy tymi krajami wynosi prawie 2000 tys. kilometrów. Z rosyjskiego punktu widzenia Władimir Putin ma (prawie) zupełną rację, gdy mówi, że Rosja już nie ma dokąd się cofać (pozostała jej tylko Białoruś).
Jak z powyższego wynika, jesteśmy znakomitymi teoretykami, choć z praktyką jest chyba trochę gorzej (przynajmniej w porównaniu z Amerykanami). Miejmy nadzieję, że wypowiedź naszego dyplomaty sygnalizuje, iż niebawem nastąpi przełom i nasza praktyka dorówna wyżynom wiedzy teoretycznej.
Może w końcu imponderabilia schowamy do lamusa i zaczniemy prowadzić politykę godną tego miana. Może w końcu przestaniemy ekscytować się tym, że we Lwowie powiewają chorągwie UPA i każą zdejmować lwy z bramy Cmentarza Orląt. To jest w końcu tylko mały wycinek Ukrainy, podczas gdy wśród większości Ukraińców Polska cieszy się uznaniem i szacunkiem. Setki tysięcy Ukraińców, także z Zachodniej Ukrainy, przyjeżdża do naszego kraju nie po to, żeby nam podrzynać gardła, ale żeby ciężko pracować. Miejmy nadzieję, że nasi decydenci zrozumieją, że dla Ukrainy będącej pod wielkim naciskiem rosyjskim konieczne jest zachowanie jedności narodowej i w związku z tym w tej chwili nie jest możliwe załatwienie po naszej myśli sprawy Rzezi Wołyńskiej. Nie mówiąc o tym, że jakimś sposobem zdołaliśmy przejść do porządku dziennego nad dużo większymi zbrodniami dokonanymi na nas przez Niemcy.
Dziś waży się przyszłość Ukrainy i tym samym nasza przyszłość. Dla naszego bezpieczeństwa jest niezbędne wypchnięcie Rosji daleko na wschód i zbudowanie przyjaznych stosunków z niepodległą Ukrainą. O przeszłości nie należy zapominać, niemniej przyszłość jest bez porównania ważniejsza.
Zachód nie zna Rosji i w związku z tym nieustannie wpada w rozliczne pułapki przez nią zastawiane. My (podobno) wiemy, a Zachód (podobno) nie, że polityka zagraniczna i wewnętrzna Rosji cechuje się autorytaryzmem, jeśli nie totalitaryzmem, jest pełna okrucieństwa, podstępu i zdrady. Kłopot w tym, że praktyka nie potwierdza takiego postrzegania i oceny Rosji.