Dlaczego Grażyna Bułka postanowiła zagrać swoje życie?
Bohaterka, choć historia zniszczyła jej wszystkich bliskich, wciąż pozostaje uosobieniem siły, wierności i wytrwałości Ślązaków. Tak widzi ją nie tylko nasza rozmówczyni.
Znamy się od prawie 30 lat, ale nigdy nie widziałam pani w takim stanie przedpremierowego napięcia! Nerwy na postronku, płacz pod powiekami, emocje od ściany do ściany… A przecież „Mianujom mie Hanka” według tekstu Alojzego Lyski, to tylko monodram. Trudny, bolesny w treści, w dodatku pisany po śląsku, ale tylko monodram.
No właśnie, bolesny. Już pani to powiedziała, jakby za mnie. To tylko dopowiem. Grałam w życiu bardzo skomplikowane role, wymagające strasznego wysiłku: emocjonalnego albo fizycznego. Nie szukałam ich zresztą, to one mnie znajdowały. Ale nigdy nie mówiłam ze sceny tekstu, który byłby opowieścią również, i to niemal wprost, o mojej rodzinie. I nie wywoływał takiej fali wspomnień… Hanka też mnie zresztą sama znalazła. No, przy niejakim wsparciu Mirosława Neinerta. Wiedział, że po zagraniu monodramu „Poczekalnia” powiedziałam: „nigdy więcej”. Więc tym razem do niczego mnie nie namawiał. Po prostu, któregoś dnia dał tekst i rzucił od niechcenia: „weź i przeczytaj”. To wzięłam i przeczytałam. A jak skończyłam, widziałam, że ja, Grażyna Bułka, urodzona w Świętochłowicach, wychowana na podwórku w Lipinach, skutecznie oduczana w szkole mówienia po śląsku, posiadająca w rodzinie tych, co walczyli w wojsku polskim, i tych, którym przyszło zginąć po niemieckiej stronie, muszę to zagrać.
Budowała pani postać Hanki z własnych doświadczeń?
Też, ale przede wszystkim ze wspomnień moich bliskich, a nawet z dokumentów, jakie się zachowały w naszym domu. Ona urodziła się jednak w początkach XX wieku, ja jestem dopiero po pięćdziesiątce (śmiech).
Ta identyfikacja musi mieć rzeczywiście mocne podstawy, skoro postanowiła pani zagrać w starej sukience swojej mamy…
…i w okularach ojca, który zmarł 28 lat temu, ale oprawki jakoś do dziś się w domu uchowały. Może mi to wszystko razem pomoże opanować emocje?
Mówi się, że takie porządkowanie, czy wręcz przywracanie pamięci, nie tylko własnej, ma moc oczyszczającą. Rozumiem, że to był dla pani priorytet przy podejmowaniu decyzji o zmierzeniu się z tą rolą.
Nie tylko. Chodzi też o dzień dzisiejszy. Chodzi o to, jak mój Śląsk postrzegany jest przez resztę współobywateli mojego kraju. Bo ja jestem Ślązaczką i jestem Polką, w takiej kolejności. Tymczasem traktuje się mnie jak jakiegoś kosmitę, łamanego przez „ukrytą opcję niemiecką”, potencjalnie niebezpiecznego, którego w dodatku powinny pilnować bliżej niezdefiniowane „oddziały obrony terytorialnej”! Dlaczego, Boże kochany? Bo przyznaję się do swoich korzeni? Czy ja sobie na tę pogardę zasłużyłam? Nie, nie zasłużyłam sobie. Tylko jak i gdzie mam o tym mówić? Praktycznie jedynie ze sceny. To mówię. Jako Hanka. I jako ja, Grażyna.
Hanka, po wezwaniu na posterunek policji, po tym, jak jej drugiego męża zabrano do Auschwitz za sprzyjanie Polakom, zbiera się na odwagę i wypala Niemcom w twarz: „My som Ślązoki, szanujcie nos, a niy prześladujcie! Przed wojnom Poloki nos ubijali, teroz wy nos ubijocie. Jak my tu momy żyć…”
A po wojnie, wezwana na weryfikację i pytana o to, czy jest Niemką czy Polką, wypala w twarz polskim komunistom: „My som Ślązoki. Za starej Polski nos ubijali, za Hitlera nos ubijali, to czymu teroz nowo Polska nos ubijo? Za co? Czymu nos nie szanujecie? Czy my som winni tyj wojnie?”. To są dwa najtrudniejsze dla mnie momenty w przedstawieniu.
Chce pani powiedzieć, że koło się zamyka i Hanka znów, gdyby żyła, zadałaby pytanie : „Czymu nos nie szanujecie”?
A nie? Przecież kolejne pokolenie Ślązaków znów traktowane jest nonszalancko i nieufnie. A ja, osobiście, słyszę, że jestem jednak trochę obca, bo moja rodzina ma za sobą wyraźnie „podejrzaną” przeszłość. Jaką podejrzaną?!
Ma taką przeszłość, jaka była możliwa w tym skomplikowanym, śląskim kłębowisku historii. Moja babcia urodziła się w Raciborzu, wtedy mieście stricte niemieckim, była więc wedle procedur stuprocentową Niemką. A mój dziadek był stuprocentowym Polakiem, w czasie II wojny, nosił literę „P”, przymierał głodem i bał się hitlerowców. Oboje czuli się natomiast zawsze i jednakowo Ślązakami… I co, mam ich teraz weryfikować może...? A jeden z moich wujków, siłą wcielony do Wehrmachtu, uciekł do armii Andersa i walczył w Egipcie. To był Polakiem czy nie?
Takich trudnych pytań, na które nie ma prostych odpowiedzi, jest mnóstwo. Tylko że nikt poza Ślązakami ich sobie nie zadaje. Może jestem naiwna, ale tym monodramem chciałabym jakoś przebić się ze śląskimi dylematami poza nasz region. Coś trzeba wreszcie zacząć rozplątywać.
Jak w skłębionym motku, w którym wystarczy znaleźć i pociągnąć pierwszą nitkę?
Dobre porównanie. Rzecz w tym, że w Polsce nikt jakoś nie chce się na taki wysiłek zdobyć. W końcu prościej jest przeciąć plątaninę nożyczkami i mieć problem z głowy. Tylko jak się nitkę przetnie, to już na zawsze… Proszę zrozumieć, że nam, Ślązakom, nie chodzi o współczucie.
Bo współczucie zakłada jednak nierówność racji: ci „lepsi” współczują tym „gorszym”. A my nie czujemy się gorsi, tylko po prostu inni. Mówmy raczej o empatii. O tym, że warto nas wysłuchać, poznać i w końcu zrozumieć. A przynajmniej próbować zrozumieć, nie traktować z założenia jak nieprzyjaciół.
Ja doskonale to rozumiem, ale wie pani, sytuacja ma i drugą stronę. Opowiem konkretnie, o sobie. Nie jestem Ślązaczką z pochodzenia, mieszkam jednak w Katowicach od 55 lat i czuję się tu po prostu u siebie, w domu. Nigdy też nie byłam członkinią jakieś antyśląskiej bojówki. Dlatego bardzo boleśnie odczuwam stwierdzenia - czasem tylko anonimowe, a czasem kierowane prosto w oczy - że mam stąd spadać, bo to nie moja ziemia, nie moje korzenie i nie moja kultura. Jak nie moja, jak moja?
I ja staję po pani stronie. Też uważam zachowanie w stylu „Śląsk tylko dla Ślązaków” za niemądre. Jak się zatrzaśnie drzwi, to przez te zamknięte drzwi nie przejdzie wprawdzie wróg, ale nie przejdzie też przyjaciel. Zapewniam jednak, że to zdarza się rzadziej, niż się powszechnie sądzi. Mówię to pani ja, Grażyna Bułka, Ślązaczka od pokoleń, zaprzyjaźniona z połową nie tylko śląskiego świata, bo taką mam naturę. Problem jest natomiast inny, nazwałabym go „działaniem zwrotnym”. Jeśli ktoś naprawdę spróbuje nas zrozumieć i wgryźć się w śląską historię, to istnieje szansa na to, że się pościeramy, ale w końcu dogadamy. No, ale trzeba nas wysłuchać, a z tym coraz marniej…
Strasznie nam się temperatura rozmowy podniosła, wróćmy zatem do przedstawienia. Tekst Alojzego Lyski napisany jest wprawdzie po śląsku, ale to nie jest ta odmiana z okolic Świętochłowic, którą pani zna od dziecka, tylko bardziej śpiewny wariant spod Pszczyny, skąd pochodzi główna bohaterka.
Rzeczywiście, trochę czasu zajęło mi przypomnienie sobie tego akcentu, a nawet niektórych słów, na przykład „zawżdy”, bo ja ich nie używam. Z taką odmianą gwary już jednak się spotkałam, w dzieciństwie. Koło naszego domu mieszkała pani Sikorowa, która tak właśnie mówiła, a którą opiekowała się moja mama. Mam dobry słuch, zapamiętałam, wystarczyło przestawić się na nieco inny ton. Ale to był drobiazg, przy emocjach, jakie włożyłam w ten monodram. Gdyby nie pomoc reżyserska Mirka Neinerta, to nie wiem, czy w ogóle dałabym radę ten tekst udźwignąć…
Nie próbowała pani, jak mówimy w teatralnym slangu, zagrać tej roli warsztatem? Po prostu tylko środkami technicznymi. Może by mniej bolało.
Fantastyczne pytanie! Tylko że ja nie umiem na nie odpowiedzieć. Bo ja chyba nigdy w życiu nie zagrałam niczego na zimno, wyłącznie warsztatem. Nie umiem, czy co… Albo mam za duży temperament i za cienką skórę? Ale załóżmy, że bym nawet umiała, to w tym przypadku do głowy by mi to nie przyszło. „Mianujom mie Hanka” to nie jest rola, to jest moje życie. A życia się nie udaje.
Grażyna Bułka jest aktorką Teatru Śląskiego. Na scenie występuje od 1982 roku, najpierw związana była z Teatrem Dzieci Zagłębia w Będzinie, a od 1985 do 2003 z Teatrem Polskim w Bielsku-Białej. Współpracuje z Teatrem Korez w Katowicach, filmem i telewizją. Laureatka dwóch Złotych Masek. Prywatnie fascynuje się sportem, nie tylko jako kibic. Słynie z poczucia humoru i życzliwości.
Premiera monodramu dziś, 21.10, o g. 19, w Teatrze Korez. Tekst Alojzego Lyski „Opowieść górnośląska” zdobył Grand Prix Ogólnopolskiego Konkursu Dziennikarskiego im. Krystyny Bochenek. Reżyser Mirosław Neinert mówi: „Nie zmieniliśmy w nim ani słowa, a tylko za zgodą autora nadaliśmy mu nowy tytuł”.