Dlaczego Jerzy Hoffman zakochał się w Chęcinach...
W latach 1967 – 68 w Chęcinach kręcono film „Pan Wołodyjowski”. Rozmawiamy z jego reżyserem Jerzym Hoffmanem, który został w środę Honorowym Obywatelem Chęcin.
Dlaczego wybrał Pan akurat Chęciny do kręcenia scen obrony Kamieńca Podolskiego przed Turkami? Przecież w Polsce jest wiele świetniejszych zamków, wreszcie sama twierdza w Kamieńcu Podolskim na Ukrainie jest w stosunkowo dobrym stanie.
Przede wszystkim Kamieniec Podolski był w tamtym czasie nie do ugryzienia. Otoczony olbrzymią ilością słupów telefonicznych, telegraficznych, oświetleniowych, jakichś baraków, chat i tak dalej. Dzisiaj można by to wszystko wykasować komputerowo, ale wtedy nie było o tym mowy. Zresztą te zamki są podobne. Obydwa zbudowano z kamienia, nie z cegły. Obydwa stoją też na skale. Jak się później okazało, i tak musieliśmy skonstruować osobną dekorację, ponieważ ruiny były w takim stanie, że ich konserwacja i odbudowanie pochłonęłoby jedną trzecią budżetu. Tak naprawdę przesądziło ukształtowanie terenu. Po¬zwalało przy pomocy trzech tysięcy ludzi stworzyć wrażenie, jakby było ich dziesięć razy więcej. Duże znaczenie miała też bliskość dużego miasta, Kielc, gdzie można było stworzyć bazę noclegową dla aktorów i ekipy.
Wie Pan, że statyści nazywali pana „hetmanem Hoffmanem”? Wielu z nich wspomina, że z murów zamku krzyczał Pan „Hałła” po tatarsku.
To była wspaniała współpraca. Byli zdyscyplinowani. Proszę pamiętać, że to były niebezpieczne zdjęcia. Wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z pirotechniką, jest zagrożenie. Każde złamanie dyscypliny może spowodować nieszczęście. Ale, szczęśliwie, ta młodzież szkolna była bardzo usłuchana. Miało być wojsko, ale, niestety, w ostatniej chwili zabrali wszystkich żołnierzy do Czechosłowacji na interwencję w obronie socjalizmu. I tylko jeden żołnierz wojsk obrony terytorialnej, największa łajza, jaką można było sobie wyobrazić, wlazł na wybuch. Zapalił się i musieliśmy go gasić. Trzeba go było transportować helikopterem do szpitala. Z młodych ludzi nikomu nic się nie stało. Zresztą, młodzież była bardzo chętna do pracy. Stosunek mieszkańców do nas był niesłychanie przychylny. A ja byłem młody i kręciłem swój pierwszy wielki film. I to było wspaniałe.
Czym dla Pana było dzisiejsze nadanie honorowego obywatelstwa Chęcin?
Muszę powiedzieć, że jestem zaszczycony. Im dalej od „góry”, tym wspanialsi ludzie. Bardzo dziękuję za to wyróżnienie.
Co Pan czuje, kiedy ogląda Pan sceny z „Pana Wołodyjowskiego” kręcone w Chęcinach?
Ja jestem trochę już znieczulony, bo musiałem oglądać swoje filmy. Dla mnie film jest mój tak długo, jak go robię. Przestaje być mój, kiedy idzie na ekrany i zaczyna oglądać go widz. Wtedy kończy się dla mnie niesłychanie rodzinna więź. Miałem jednak to szczęście, że kręciłem w okresie, kiedy żyła cała plejada wspaniałego aktorstwa polskiego. Łomnicki, Hańcza, Holoubek, Jasiukiewicz, nie mówiąc już o młodym Olbrychskim, Zawadzkiej, Perepeczce. Tych, którzy ze mną film robili i brali udział w zdjęciach, jest coraz mniej. A ja? Póki widz będzie oglądał moje filmy, będę żył.
Jak Pan wspomina współpracę z operatorem Jerzym Lipmanem?
To był jeden z najwybitniejszych ludzi w swoim fachu. Potem musiał wyjechać. Mnie też proponowano wyjazd do Rzymu, a po „Potopie” pracę w Hollywood. Nie pojechałem. Niektórzy się do emigracji nadają, inni nie.
Szkoda, że w Chęcinach nie nakręcił Pan jeszcze obrony Zbaraża z „Ogniem i mieczem”.
Niestety, jak wróciłem tu w latach 90. wszystko było zarośnięte. Miejsce nie nadawało się do zdjęć. Nikt nie pozwoliłby mi wyciąć tych badyli, bo las to był żaden.