Dlaczego Paweł Gabara musiał odejść z Gliwickiego Teatru Muzycznego?
Zdaniem wielu urzędników dobry teatr to taki, który nie działa, bo wtedy nie generuje kosztów. Swoją historię opowiada Paweł Gabara, były już dyrektor Gliwickiego Teatru Muzycznego. Przeczytaj, dlaczego musiał odejść.
Nie tak zamierzał pan żegnać się z Gliwickim Teatrem Muzycznym…
Dyrektorzy przychodzą i odchodzą, to naturalne. Miałem pomysł na pożegnanie - za rok, gdy wygasał kontrakt. Nie spodziewałem się natomiast, że odbędzie się to tak gwałtownie, w tak niejasnych dla mnie okolicznościach i za taką cenę.
Oficjalnie złożył pan rezygnację, to klarowna sytuacja.
Złożyłem, bo nie dano mi wyboru. A raczej dano wybór-ultimatum: albo zrezygnuję i wtedy uzyskam pozwolenie na doprowadzenie do polskiej premiery "Rodziny Addamsów" (od której dzieliło nas kilka tygodni), albo niemal "od jutra" nie mam wstępu do teatru, bo przestaję być jego dyrektorem. Wybrałem premierę. Bałem się, że inaczej pójdzie na marne ogromny wysiłek, włożony w ten spektakl przez cały zespół. Zaangażowanie, czas i pomysły - realizatorów, wykonawców, ale i ekipy technicznej - to było coś niesamowitego. Zasłużyli na to, żebym był z nimi do końca.
"Rodzina Addamsów", w reżyserii Jacka Mikołajczyka, odniosła ogólnopolski sukces. Zdobyła też, cenioną w środowisku, Teatralną Nagrodę Muzyczną im. Jana Kiepury i to w dwóch kategoriach - za najlepszy spektakl i za scenografię dla Grzegorza Policińskiego. Dla pana to osiągnięcie miało chyba jednak gorzki smak.
Gorzkawy... Bo nie mam wątpliwości, że "Rodzina Addamsów" była ukoronowaniem nurtu musicalowego, jaki konsekwentnie realizowałem z artystami GTM od wielu lat. Więc to także moja satysfakcja. I mój sukces, dzięki któremu odchodziłem z teatru z podniesioną głową. Z drugiej strony świadomość, że dziś nie mogę sobie tego przedstawienia obejrzeć, jest zwyczajnie przykra.
Ma pan szlaban, wyraźny zakaz?
Jestem po prostu niemile widziany przez obecne kierownictwo; persona non grata. Trudno mi się pogodzić z tym, że uznano mnie za kogoś, kto przestał istnieć. Choć przecież nie tylko nie umarłem, ale nawet powinienem mieć prawo uczestniczenia w próbach wznowieniowych przedstawień, które realizowałem. Takiego prawa nie mam. Ba, "naganne" są wszelkie ze mną kontakty ludzi z zespołu. A przecież tam wciąż pracują moje koleżanki i koledzy… Do odejścia zmusiły mnie miejskie władze, nie artyści! Proszę się nie obawiać, ja niczego w teatrze "nie popsuję" i nie jestem frustratem, który chce odzyskać stanowisko. Odszedłem definitywnie i ani mi w głowie walczyć o powrót.
Pana rezygnacja - jak zresztą zwał, tak zwał - wywołała zdumienie widzów i środowiska teatralnego, które domyślało się, że coś tu nie gra. I nie chodziło już nawet o pana odejście w ogóle (choć przede wszystkim), tylko o to, że stało się to nagle, na trzy miesiące przed końcem sezonu. W atmosferze niedomówień, a nawet plotek. Pan się jednak do nas, dziennikarzy, prawie nie odzywał, nie wyjaśniał, nie protestował. Dlaczego więc teraz, kiedy już wszystko jest pozamykane, odpowiedział pan na moją kolejną prośbę o wywiad?
Właśnie dlatego, że wszystko jest pozamykane, a ja nie będę posądzany o osobiste kalkulacje czy chęć powrotu na stanowisko. Zgodziłem się jednak na rozmowę przede wszystkim dlatego, że odpryski "afery", związanej z moją osobą, zaczynają niesprawiedliwie uderzać w cały zespół Gliwickiego Teatru Muzycznego. A przecież odejściem chciałem ten zespół ochronić przed zamętem... Teraz, nagle mówi się i pisze o siedemnastoletniej zapaści artystycznej, o konieczności przywrócenia zaufania widzów, o nietrafionym repertuarze itd. To czysta nieprawda. Rozumiem, że można mnie osobiście nie lubić i nie akceptować na stanowisku dyrektora, ale nie wolno poprzez niechęć do mnie oceniać całego teatru! To prawda, że nie wszystkie spektakle okazały się hitami, to nie zdarza się na żadnej scenie, ale mieliśmy także dużo wymiernych sukcesów, których nie da się - ot, tak po prostu - wygumować! Teatr szedł do przodu, czasem eksperymentując, czasem bazując na sprawdzonych pozycjach, ale zawsze przygotowanych z artystyczną starannością. Wiele przedstawień cieszyło się ogromnym zainteresowaniem widzów i krytyków, co łatwo sprawdzić, śledząc frekwencję na poszczególnych tytułach i popremierowe recenzje. Skąd więc ta nagła potrzeba "odzyskania zaufania do instytucji i troska o przywrócenie rangi artystycznej teatru"? To krzywdzące opinie, fałszujące fakty i rzeczywistość!
GTM jest teatrem samorządowym, finansowanym, zarządzanym i kontrolowanym przez władze miejskie. Nie mieliście sygnału z ratusza, że zaczynacie się "źle prowadzić" i coś trzeba zmienić?
Przez długi czas Gliwicki Teatr Muzyczny uważany był za wizytówkę miasta, a jego sukcesy - za powód do dumy. Ta ocena zmieniła się radykalnie trzy lata temu, gdy nastąpiły zmiany personalne w Urzędzie Miasta. Wtedy pojawiły się zarzuty, że teatr jest źle zarządzany, a jego finanse wydawane nierozważnie. Potraktowałem te uwagi bardzo serio, przygotowałem ze służbami finansowymi obszerne analizy. Rzecz w tym, że władze czytały te sprawozdania tak, jakby dotyczyły one przedsiębiorstwa produkcyjnego, a nie instytucji artystycznej, w której nawet godziny pracy są przecież nietypowe!
Może po prostu uprawiał pan samowolkę?
Swoje dyrektorskie pomysły realizowałem na podstawie programu, zaakceptowanego przez samorząd. Najpierw, gdy wygrałem konkurs, potem, gdy przedłużano mi kontrakt. Taki program jest umową i ma rangę dokumentu, a więc z niego powinienem być rozliczany. Tymczasem nikt moich zobowiązań nie analizował i o nich nie dyskutował. Za to oświadczono mi nagle, że teatr nie jest już chlubą miasta. Żeby nie być gołosłownym: powiedział mi to wprost, w obecności radnych, wiceprezydent Gliwic Krystian Tomala. I to w dniu, w którym nasze przedstawienie "Kot w butach", nadawane w telewizyjnym cyklu spektakli dla dzieci, osiągnęło największą frekwencję w historii tego projektu. Wkrótce na naszych premierach przestali bywać miejscy urzędnicy. Za to opinia, że GTM jest artystycznie kiepski, zaczęła być powtarzana, gdzie się dało. Bez dowodów. I bez konstruktywnych rozmów; między innymi o pieniądzach, bez których nie ma szansy powstać nawet czteroosobowe przedstawienie, a co dopiero wielkie widowisko muzyczne. Zarzucano mi różne rzeczy. Że musical "Tarzan" zrealizowałem w koprodukcji z miastem Zabrze (choć w Gliwicach nie było ku temu warunków technicznych). Że zrealizowaliśmy dwa filmy telewizyjne z dodatkowych dotacji (choć przyniosły one wymierny pożytek promocyjny). I tak dalej. Jedną z nielicznych merytorycznych uwag, jakie usłyszałem od władz, było zdanie: "niech pan mniej produkuje, więcej sprowadza, bo impresariat jest tańszy niż własne spektakle". Co zresztą wprowadziłem w życie, gdy kolejny, okrojony budżet nie pozwolił na planowaną liczbę premier. Mam wrażenie, że szło już tylko o usunięcie mnie ze stanowiska. Powtarzam jednak - kontrowersje wokół mojej osoby to jedno, a ocena dorobku teatru i zespołu to drugie. Dlatego proszę władze miasta i niektórych publicystów o ważenie słów w opiniach o minionych siedemnastu latach pracy Gliwickiego Teatru Muzycznego. I o sprawiedliwość.
Jednym z zarzutów było angażowanie artystów z zewnątrz, choć to powszechna praktyka w teatrach muzycznych. Nie wyobrażam sobie, że w musicalu "High School Musical", który był zresztą gigantycznym osiągnięciem GTM, nie wystąpiłaby gromada utalentowanej młodzieży, skoro to opowieść o życiu nastolatków!
A ja "Carmen", którą wystawiliśmy z ogromnym sukcesem w Ruinach Teatru Victoria, bez światowej sławy śpiewaczki - Małgorzaty Walewskiej. I "Hello, Dolly!" bez Grażyny Brodzińskiej. I... Nie przypadkiem zresztą wymieniam te tytuły. To dobry pretekst, żeby przypomnieć, że repertuar GTM oferował, za mojej dyrekcji, pozycje w najróżniejszych gatunkach. Od klasycznej operetki, przez musicale po operę i widowiska baletowe, o spektaklach dla dzieci nie wspominając. Choć właściwie dlaczego nie? Wychowaliśmy sobie już przecież pokolenie własnych widzów, którym szczerze życzę kolejnych, pięknych wrażeń na przedstawieniach Gliwickiego Teatru Muzycznego.