Dlaczego rzeczny pancernik „Kraków” został zatopiony dwa razy?

Czytaj dalej
Fot. NAC
Mateusz Drożdż

Dlaczego rzeczny pancernik „Kraków” został zatopiony dwa razy?

Mateusz Drożdż

21 września 1939 r. polska załoga posłała na dno swoją opancerzoną jednostkę. Potem marynarze dotarli lądem do oddziałów gen. Kleeberga i przetrwali z nim do 5 października.

Był monitorem, czyli silnie uzbrojonym okrętem, małym „pancernikiem” do służby patrolowej na rzekach i jeziorach. Wraz z pięcioma innymi monitorami oraz szeregiem mniejszych uzbrojonych jednostek o małym zanurzeniu operować miał na tzw. morzu pińskim - w dorzeczu Piny i Prypeci na Polesiu. Lasy, poprzecinane rzekami, usiane jeziorami, moczarami, mokradłami i bagnami, pokrywały prawie dwie trzecie tego terenu. Tworzyły tzw. poleską dżunglę, pełną komarów, meszek i gzów. Dróg i szlaków kolejowych było tam niewiele, za to sieć kanałów łączyła się z Dnieprem na wschodzie, Bugiem na zachodzie i Niemnem na północy.

Administracyjnym centrum i „najdostojniejszą stolicą świata”, przynajmniej dla Poleszuków, było miasto powiatowe Pińsk z górującą nad nim jezuicką kolegiatą. Położony 200 km na wschód od Brześcia nad Bugiem i obecnej polskiej granicy ośrodek w końcu lat 30. XX wieku stanowił powiatową mieścinę, liczącą 36 tys. mieszkańców - Polaków, Żydów i Białorusinów. Co jakiś czas przeżywał najazd ludności w związku z targami na wodzie, na których handel odbywał się wprost z łodzi. Miejscowi oferowali produkty rolne, leśne, grzyby, ryby, zwierzęta hodowlane, owoce i warzywa, wyroby z drewna i wikliny.

Na co dzień w miasteczku dominowały mundury żołnierzy i habity kleryków. Działało seminarium duchowne, stacjonował garnizon wojskowy, był też port wojenny. Magazyny, warsztaty, stocznie, hangary i centrum logistyczne rozciągały się wzdłuż półkilometrowego nabrzeża. Flotylla pińska liczyła kilkadziesiąt jednostek bojowych - monitorów, kanonierek, uzbrojonych kutrów, statków i motorówek. Powstała w czasie walk z bolszewikami w 1919 r. W latach 20. wzmocniono jej siłę bojową zamawiając w Gdańsku i Krakowie sześć dobrze opancerzonych i silnie uzbrojonych monitorów. Dwa z nich wybudowano w Krakowie, w Polskich Fabrykach Maszyn i Wagonów L. Zieleniewskiego Sp. Akc., posiadających własną stocznię nad Wisłą. Monitory krakowskiej produkcji były zresztą pierwszymi okrętami wojennymi zbudowanymi w Polsce. Miały po 90 ton wyporności, 35 metrów długości, 6 metrów szerokości i zaledwie 39 centymetrów zanurzenia. Jednostkom nadano nazwy ORP „Kraków” i ORP „Wilno”. 31 października 1926 r. w Warszawie, w obecności prezydenta Ignacego Mościckiego i biskupa polowego WP Stanisława Galla, uroczyście podniesiono na nich bandery. Potem popłynęły do Pińska.

Każdy monitor, oprócz niewysokiej kabiny, miał na pokładzie dwie wieże z trzema działami i czterema karabinami maszynowymi. Pokład był drewniany, a burty, wieże i ściany opancerzone. Dwa polskie silniki mogły rozpędzić jednostkę do 13 km/h, a zapas ropy wystarczał na 72 godziny rejsu i przepłynięcie 600 km. Wyposażenie uzupełniały składane maszty, agregat, radiostacja i reflektor. Na każdej jednostce służyło 25 marynarzy i trzech oficerów. Monitory, podzielone na trzy dywizjony po dwie jednostki, miały wspierać oddziały lądowe, gdyby Polakom przyszło walczyć z wrogiem w rejonie poleskich rzek. Z racji uzbrojenia radziły sobie z innymi okrętami rzecznymi, mogły blokować drogi, niszczyć czołgi, wspierać desanty własnych wojsk i stawiać miny.

„Nasze monitory rzeczne są dla wroga niebezpieczne”

- mawiali z dumą pływający na nich marynarze.

ORP „Kraków” służył spokojnie do 31 sierpnia 1939 r. Tego dnia flotyllę w Pińsku postawiono w stan gotowości, a dzień później jej jednostki wysłano w różne obszary Polesia dla ochrony mostów i przepraw. Okręty miały współpracować z Samodzielną Grupą Operacyjną „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga. ORP „Kraków” trafił na wschód od Pińska w rejon Mostów Wolańskich i Horodyszcza, choć dopłynął tam z wielkimi problemami. Lato było upalne, a rzeki tak płytkie, że nawet jednostki o małym zanurzeniu osiadały na mieliznach.

9 września, wraz z niemieckim nalotem, wojna dotarła do Pińska. Samoloty wroga nie poczyniły dużych szkód, a jeden z nich zestrzeliła obrona przeciwlotnicza. Wkrótce na stosunkowo spokojne Polesie zaczęli docierać coraz liczniejsi uciekinierzy z Polski centralnej. Sytuacja zmieniła się całkowicie 17 września, gdy wschodnią granicę Rzeczpospolitej przekroczyły jednostki Armii Czerwonej. Tego samego dnia nad Pińsk nadleciały samoloty sowieckie. Część bomb spadła na domy mieszkalne, byli zabici i ranni. Do pińskich marynarzy dotarł tymczasem rozkaz naczelnego wodza marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, by z Rosjanami nie walczyć i „traktować wojsko sowieckie jako sprzymierzone”, a odpowiadać ogniem jedynie w wypadku ataku lub próby rozbrojenia. Bardziej racjonalny rozkaz wydał zwierzchnik flotylli, gen. Kleeberg. Nakazał jednostkom odwrót na zachód, by nie wpadły w ręce Rosjan oraz zniszczenie tych, które z uwagi na niski stan wody nie były się w stanie ewakuować. W takim przypadku załogi miały zatopić okręt na głębokiej wodzie, uszkadzając go tylko tak, by w przyszłości - po wydobyciu na powierzchnię i remoncie - dało się wcielić jednostkę do służby. Żeby wcześniej nie skorzystał z niej wróg, zamki dział miały być wyrzucone do wody lub zakopane, broń zabrana, a mechanizmy i urządzenia potłuczone młotami.

Jednostki flotylli rozpoczęły odwrót. ORP „Kraków” ruszył w kierunku Pińska, by - jak wspominał jego dowódca kpt. art. Jerzy Wojciechowski - „nie kończyć wojny bez strzału”. Po drodze marynarze przekazali maszerującemu brzegiem oddziałowi Korpusu Ochrony Pogranicza amunicję przeciwpancerną i granaty ręczne. Przepłynęli też obok zatopionej na mieliźnie bliźniaczej jednostki ORP „Wilno”, której załoga doprowadziła do eksplozji amunicji.

„Widok straszny, jedna kupa rozszarpanego żelastwa z tak pięknej jednostki”

- smucił się dowódca „Krakowa”.

Do Pińska dopłynęli 20 września rano. „Port wita nas entuzjastycznie. Nic dziwnego, przecież [ORP „Kraków”] to ostatnia duża jednostka bojowa [flotylli pińskiej]. Po okrzykach na cześć Okrętu Rzeczypospolitej Polskiej, mnie oraz załogi w porcie następuje cisza i… rozlega się hymn narodowy grany na harmonii i śpiewany przez zebranych marynarzy i tłumy ludzi (…). Ten moment zapamiętałem na całe życie i nie mogę wspomnieć go bez łzy w oczach” - pisał kpt. Wojciechowski.

Tego samego dnia po południu, po uzupełnieniu paliwa, monitor opuścił Pińsk, płynąc za mniejszymi jednostkami flotylli. Zaraz potem do miasta wkroczyły oddziały Armii Czerwonej. Wjeżdżające czołgi witali miejscowi komuniści, głównie Żydzi. Po zmroku polskich marynarzy żegnały płonące wieże pińskiej kolegiaty, ostrzelanej z dział przez pijanych czerwonoarmistów. Opierała się dość długo sowieckim armatom. Pociski odbijały się od grubych murów, dziurawiąc jedynie tynk. Czerwonoarmiści następnego dnia ostrzelali i podpalili sobór prawosławny, a w mieście i okolicy zaczęły się nowe porządki - głównie rabunki, rozboje oraz inne formy wprowadzania „sprawiedliwości ludowej”. Entuzjazm wobec najeźdźców spadł nawet u miejscowych żydowskich komunistów, bo i ich potraktowano jak burżujów, rabując im sklepy i warsztaty.

Rankiem 21 września resztki flotylli, ubezpieczane od tyłu przez ORP „Kraków”, dotarły do Kanału Królewskiego, łączącego Pinę z Bugiem. Dalszy rejs był niemożliwy. Niedaleko Kuźliczyna szlak zablokowały przęsła mostu kolejowego, wysadzonego kilkanaście godzin wcześniej przez polskich saperów. Nie było wyjścia. Trzy trałowce, 14 kutrów i ślizgaczy oraz pięć kryp zatopiono, wysadzono w powietrze lub spalono. Na końcu marynarze „Krakowa” zdekompletowali maszyny, rozbili zegary, zatopili zamki dział i amunicję, zabrali broń maszynową i granaty. Potem otwarli zawory denne i zrobili dziury w kadłubie. Zapewne towarzyszyła temu atmosfera, jak podczas niszczenia okrętu sztabowego flotylli, zatopionego już 17 września:

„Powoli bandera (…) spłynęła na dół, załoga na lądzie zamarła w postawie na baczność (…). Padła komenda: »Czapki zdejm« i (…) rozniósł się po poleskiej głuszy hymn narodowy (…). Łza się zakręciła w niejednym oku, kiedy kadłub z wolna chylił się na prawą burtę”.

O godz. 14.10 ORP „Kraków”, jako ostatnia jednostka grupy, osiadł na dnie. Na wodzie unosiły się koce, zapasowe mundury, bielizna, naczynia kuchenne i stołowe. Sterczące nad taflą nadbudówki i maszty dopełniały obrazu przygnębiającego cmentarzyska na brunatnych wodach kanału. Marynarze ruszyli tymczasem piechotą, kierując się na południowy zachód do Kamienia Koszyrskiego. Co jakiś czas na niebie pojawiały się sowieckie samoloty, a jak wspominał jeden z Polaków „prawie za każdą grupą marynarzy szły w pewnym oddaleniu wrogie bandy. Kto pozostawał w tyle - ginął”.

W końcu pińscy marynarze dotarli do oddziałów gen. Kleeberga. Ten zezwolił na opuszczenie szeregów wszystkim tym, którzy nie czuli się Polakami, zwątpili w słuszność dalszej walki albo chcieli dołączyć do swoich rodzin na Polesiu. Z szeregów ubyło 50 spośród 1500 marynarzy. Reszta stała się zwykłą piechotą, a załoga „Krakowa” weszła w skład 1. Kompanii Batalionu Marynarki 182. Pułku Piechoty 60. Dywizji Piechoty Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie”. Walczyli z wojskami obu agresorów. Odważnie i z fasonem wzięli udział w ostatniej wielkiej bitwie wojny obronnej pod Kockiem.

„Straszliwa prawda zaczyna zaglądać nam w oczy. Brak amunicji. Ostatnie nasze natarcie skończyło się późnym wieczorem 5 października. Wycofani do tyłu, na skraj wsi Ofiara, zmęczeni, mokrzy i diabelnie głodni, zasnęliśmy z niepokojem, co przyniesie jutro. (...) Następny ranek przyniósł ze sobą kapitulację”

- wspominał pewien oficer z Pińska.

To był koniec walk dla załogi „Krakowa” i innych pińskich jednostek. W ostatnim rozkazie za okazane męstwo podziękował im gen. Kleeberg: „Z dalekiego Polesia (...) zebrałem Was pod swoją komendę, by walczyć do końca. (...) Wykazaliście hart i odwagę w czasie zwątpień i dochowaliście wierności Ojczyźnie do końca. Dziś jesteśmy otoczeni, a amunicja i żywność są na wyczerpaniu. Dalsza walka nie rokuje nadziei, a tylko rozleje krew żołnierską, która jeszcze przydać się może. (...) Dziękuję Wam za Wasze męstwo i Waszą karność, wiem, że staniecie, gdy będziecie potrzebni. Jeszcze Polska nie zginęła i nie zginie!”.

ORP „Kraków” nie oddał w wojnie obronnej ani jednego strzału. Stał się radzieckim łupem. Z czterema innymi monitorami został podniesiony z dna, wyremontowany i wcielony do floty agresora. Pod nazwą „Smoleńsk” służył we flotylli dnieprzańskiej, a potem w sowieckiej pińskiej flotylli wojennej. W 1941 r. „Smoleńsk” uszkodziły bomby lotnicze i ogień niemieckiej artylerii. 15 września 1941 r. radziecka załoga okrętu zatopiła go na Desnie w pobliżu miejscowości Ładynka, 100 km na północ od Kijowa.

Mateusz Drożdż

Korzystałem m.in. z książki Tadeusza Kondrackiego i Jana Tarczyńskiego „Monitory flotylli pińskiej”.

Mateusz Drożdż

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.