Miasto więcej wybacza, góry nie. Bo kiedy jesteś tam, wysoko, każdy błąd może kosztować życie. Od decyzji, wyboru, oceny ryzyka, intuicji zależy los twój i twoich kolegów. To nie jest proste do uniesienia - mówi Aleksandra Dzik, himalaistka mieszkająca w Krakowie.
- Uciekasz?
- Nie, to raczej potrzeba oderwania się.
- Od czego?
- Od tego, co tutaj bywa złe.
- Od stabilizacji też?
- Nie wiem nawet, co to słowo znaczy. Pracuję w górach, prowadzę w nie turystów, zdobywam kolejne szczyty, tak więc ani to bezpieczne, ani stabilne zajęcie. Przynajmniej dla większości tak zwanych normalnych ludzi.
- Nie chciałaś być po prostu księgową?
- Przewidywalność i powtarzalność by mnie zabiła.
- Potrzebujesz kosmosu?
- Odczucie łączności z kosmosem można mieć na pustych i nieznanych szczytach, którym trochę brakuje do magicznego ośmiotysięcznika. Albo na tych trudniejszych, ale nie w pełnym sezonie. Wtedy, kiedy jeszcze nie ma tłumów.
- Na K2 nie ma chyba mas?
- Zimą może i nie, ale latem zdarzały się sytuacje, że polscy wspinacze musieli omijać kolejkę ludzi, którzy jeden za drugim wdzierają się na szczyt z tlenem.
- To Cię wkurza?
- Może nie tyle wkurza, ile nie chcę w tym uczestniczyć. Jeśli ktoś wchodzi na szczyty z tlenem w butli, niech wchodzi. Moi klienci też czasami korzystają z kolejek czy ratraków przez część trasy. Dla niektórych to jedyna szansa osiągnięcia wierzchołka. Ale szczególnie cieszy mnie, gdy uda mi się komuś wpoić to, że styl wejścia jest czymś ważnym. Kiedy słyszę; „Ola, my mamy na to pieniądze, ale chcemy wyjść jak studenci. Wnieść te ciężkie plecaki na plecach i pokonać tę górę od samego dołu”.
I to jest to, czego ja w górach szukam, co cenię najbardziej i powód, dla którego wciąż wracam. Nic nie poradzę na to, że nie podobają mi się ludzie, którzy traktują szczyty jak kolejne zaliczone zadanie, może podnoszące prestiż, na pewno wzbogacające facebookową galerię zdjęć. Dlatego, gdy mam wybór, wolę pojechać na zadupie, na górę, która i może zamiast magicznej ósemki z przodu ma tylko siódemkę, ale za to da mi to oderwanie. Nie będzie w niej przepełnionej głośnej bazy, kilkudziesięciu agencji, które organizują tam pikniki, turystów. Będzie za to wolna, bezkresna przestrzeń, w której często ciężko nawiązać kontakt nawet z ratownikami.
- To Cię nie przeraża?
- Nie, choć wpływa na kalkulację ryzyka. Gdy idziemy małą grupą w góry, w których jesteśmy zdani wyłącznie na siebie, musimy sobie ufać. Ja muszę znać moich kumpli i ich możliwości, oni muszą znać mnie. Nie godzę się wówczas na osoby przypadkowe, polecone, podrzucone. To nie jest egoizm, ale nabyte przez lata doświadczenie. Dużo widziałam.
- Nie jest przecież tak, że każdego w górę wciągają szerpowie.
- Pewnie. Nie jest tak, że Mount Everest zdobywają same cieniasy, zatargani tam na plecach. Dla człowieka, który na co dzień gra na giełdzie, wejście z tlenem tak wysoko jest oczywiście wyczynem. Ale skoro mam wybór, wolę w tym nie uczestniczyć.
- W książce „Himalaistki” podkreślasz, że miasto więcej wybacza, góry już nie.
- Bo w górach każdy błąd może kosztować życie. Od decyzji, oceny ryzyka, intuicji zależy los twój i twoich kolegów. To nie jest proste do uniesienia.
- Z drugiej strony mówisz jednak, że kobiecie „na dole jest jednak trudniej niż na górze”. Dyskryminacja w tak zwanym normalnym twoim życiu bywa dotkliwsza?
- Tak, bo na dole wymaga się ode mnie więcej. Dopasowania do norm społecznych, wchodzenia w rolę żony, matki i tak dalej.
- W górach nigdy niczego nie starałaś się udowadniać, robić więcej?
- Na samym początku musiałam pokazać, że dorównuję facetom wytrzymałością.
- Musiałaś?
- Tak mi się wydawało. Chciałam. Bo myślałam, że nie przyjmą mnie do grupy, odrzucą, gdy pokażę jakąś słabość. Szybko mi to przeszło. Wtedy, na Piku Ismaila Samaniego, daliśmy się z kolegą zrobić w konia. Parliśmy na oślep, torowaliśmy drogę, podczas gdy rosyjscy alpiniści siedzieli w bazie, pili wódkę i czekali aż zrobimy najgorszą robotę. I tak kilka dni z rzędu. Kiedy przeszliśmy żebro Borodkina, wstali, otrzepali się, spakowali i poszli. I to oni zdobyli górę, a nie my. To była ważna lekcja.
- Czułaś się słabsza, bo jesteś kobietą?
- Nie mam potrzeby robienia czegokolwiek w imieniu płci. I to nie dlatego, że nie chcę, ale dlatego, że kobiety już to zrobiły. Od lat są obecne w wysokich górach, wywalczyły sobie mocną pozycję. Dziś nie myśli się o nas jak o paprotkach, które co najwyżej mogą pograć w tenisa i poćwiczyć z szarfą. Pierwsze przejścia alpejskie kobiet miały miejsce w XIX wieku. Stąd też później, już w XX-leciu międzywojennym, traktowano nas jak partnerki.
- Wanda Rutkiewicz jakoś się żaliła...
- Bo dominacja istnieje, ale nie ma wokół kobiet w górach niezdrowych emocji. Wanda była lepsza od wielu facetów, to musiało ich boleć. Może się mścili. To były też trochę inne czasy niż obecnie, myślę, że sporo się zmieniło.
- Na ile góry zmieniają, na ile eksponują to, z czym w nie idziesz?
- Jedno i drugie. Zmieniają twoje podejście do przyrody, ryzyka, uczą czujności. Ale jeśli myślisz, że dobrze ukryją to, co nie bardzo chcesz pokazać czy obnosić się, będziesz rozczarowany. Góry to nie jest dobre miejsce, by sobie coś przepracować. Sytuacje graniczne sprawiają, że stajemy wobec nich bez kamuflażu. Czasami wychodzą z nas rzeczy najpodlejsze, czasami zaskakująco dobre. Kiedy nagle ktoś odkryje w sobie dar poświęcenia się, dodatkową motywację, siłę. I wtedy faktycznie schodzi się na niziny nieco innym człowiekiem. Łatwiej się wówczas rozgranicza rzeczy ważne od pierdół. Już wtedy się wie, że dopóki nie ma trupa, nikt nie jest połamany, nic tak naprawdę złego się nie dzieje. Nie są to dramaty ostateczne.
- Czego dowiedziałaś się o sobie?
- Nie przeżyłam w górach momentu przełomowego; za to każda kolejna wyprawa potwierdzała i umacniała mnie w tym, że to jest to, co chcę robić i nieźle mi idzie. Że moje reakcje są prawidłowe. Wynikało to pewnie z tego, że niezależnie od wysokości i metrów nad poziomem morza, nie potrafię żyć w zakłamaniu. Bardzo trzeźwo oceniam siebie we wszechświecie zdarzeń i interakcji. Wiem, co mi sprawia przyjemność, a co jest absolutnie nieprzyjemne.
- Jak chodzenie po górach zimą?
- Tak, działanie na dużych wysokościach zimą to jest zwyczajny masochizm. Tym większy, że szansa na zdobycie góry jest minimalna. Byłam zimą raz na siedmiotysięczniku i to było wystarczająco trudne doświadczenie, abym się przekonała, że na osiem tysięcy zimą się nie nadaję. Dodatkowo będąc kobietą masz praktycznie zerowe szanse być w tym zespole, który zaliczy szczyt.
- Ściganie w górach Cię interesuje?
- Coraz mniej, choć nie mogę zaprzeczyć, że to zawsze przyjemne zrobić coś lepiej, mądrzej od innych. Tyle że nie pociągało mnie nigdy kolekcjonerstwo, zawsze ważniejszy był styl. Nawet gdy nie jest to nigdzie odnotowane, nie przyznają mi za to medali, jest to dla mnie istotne.
- Czyli jednak pociąga Cię bycie w elicie?
- Dla mnie etos jest ważny. Komuna trochę tę elitarność przeorała, organizując alpiniady, kursy taternictwa. Później zaczęto się z tej masowości wycofywać, ale poszło. Przekrój grupy się zmienił, dziś wspinaczem może być i profesor, i robotnik.
- To chyba dobrze?
- O tak, o ile zachowują w górach klasę, zasady, etykę. Kiedy szukają, chcą się rozwijać, szanują innych i cenią wolność. Bo to chyba nas łączy? Otwiera na nowe.
- Twój świat jest bardziej poziomy czy pionowy?
- Bardziej pionowy, bo przecież pracuję i żyję z gór. Tam lubię być. Tyle że dziś nie można żyć pionowo bez funkcjonowania w internecie, prowadzenia strony, reklamy. Dlatego często już na wyprawie, tuż przed wyruszeniem w góry, siedzę w kafejce internetowej, wysyłam maila, pracuję nad stroną. Tych gór oczywiście jest nadal więcej niż pracy logistycznej, ale uczę się to godzić.
- Własne wyprawy stały się luksusem?
- Tak, zwłaszcza kiedy jadę gdzieś na koniec świata, w całkiem obce miejsce, gdzie ze względów bezpieczeństwa nie informuję o tym na Facebooku, nie chwalę się, którędy będę przejeżdżać, np. do Afganistanu czy Pakistanu.
- Sponsorzy przeszkadzają w luksusie? Swobodzie bycia sam na sam z górą.
- Nigdy nie ma w umowie, że muszę wejść na szczyt, ale czasami czuje się tę presję. Zaobserwowałam kiedyś, że wpływa to nawet na moje decyzje.
- Więcej ryzykujesz, by pokazać na górze logo sponsora?
- Bywało i to mnie przeraziło. Powiedziałam sobie „Stop, Olka, jak ważne jest dla ciebie to, czy zginiesz za tysiąc, czy za pięć tysięcy złotych”.
- Mówiłaś w książce, że uciekałaś w góry przed próżnością świata. Tak było?
- Ucieczka jest o tyle złym słowem, że zwykle ucieka się od problemów w rodzinie, relacji między ludźmi, czasami od siebie. To nie tak. Dla mnie był to wybór, dość prosty zresztą. Nie podobało mi się to życie, tu na nizinach, wybrałam góry. Bardziej odpowiadała mi autentyczność i wewnętrzna zgoda z tym co robię.
- Lubisz się męczyć?
- Lubię, adrenalinę też, do pewnego momentu. Nie lubię przewidywalności. Nie chcę wiedzieć, gdzie będę za dwa miesiące. Nie cierpię nudy, co nie znaczy od razu, że chciałabym uprawiać np. base jumping. To nie ta granica ryzyka. W górach mogę zgubić raki i przeżyć; skacząc ze spadochronem z półki skalnej trzeba się liczyć z tym, że każdy skok może być ostatni. To tak jak wychodzenie solo, bez asekuracji, na szczyt. Nie robię tego. Kocham góry, ale nie jest to miłość zabójcza. Wiem, że gdy wpadnę do szczeliny, ktoś mnie wyciągnie, o ile pójdę na linie i będę przestrzegać zasad. Tak już się zdarzało.
- Jakie to uczucie tracić grunt pod nogami?
- Nie zdążysz pomyśleć, ani nawet się przestraszyć, bo już zaczynasz kombinować, co zrobić, jak się wydostać, co krzyknąć do tych, którzy są na górze. Refleksja przychodzi później. Czasami pojawia się strach.
- Widzisz go także w oczach klientów?
- Widzę, i wtedy wiem, po co z nimi jestem. Nie jest wyczynem wejść na górę przy dobrej pogodzie, kiedy wszystko idzie jak po maśle. Sztuką jest zachować zimną krew, kiedy coś się dzieje złego. Jeden uczestnik wyprawy powiedział mi kiedyś: „Wiem, po co ty jesteś”. Po to, by mu powiedzieć, kiedy się cofnąć. Nie jak wejść na szczyt, bo to by umiał. Tyle że mógłby już z niego nie zejść.
- Kiedy góry przestały być dla Ciebie świętym miejscem?
- Pytasz pewnie o atak terrorystyczny pod Nanga Parbat w 2013 roku? Nie tylko ja myślałam, że góry są miejscem wolnym od przemocy, sferą sacrum. Od czasów Petrarki stanowiły przestrzeń niemalże doskonałą, transcendentną. W symbolicznym wymiarze. I ten terroryzm wkroczył nagle z taką brutalnością do miejsca, które dla wspinaczy zawsze było strefą bezpieczeństwa, czyli do bazy (4200 m). Górska przestrzeń w wielu kulturach uznawana jest za świętą, m.in. Nepalczycy nie zabijają w niej zwierząt, bo to naruszałoby świętość miejsca.
- Zginęło 11 osób. Mogły zginąć w metrze.
- Wiem, że wystarczy się znaleźć w nieodpowiednim miejscu czy czasie, by coś złego ci się stało. Tyle że góry w tamtym momencie straciły niewinność. Tego się nie da już odzyskać, choć przecież z drugiej strony, te same góry mnie uratowały. Terroryści chcieli iść dalej, one ich nie puściły. Nie mieli raków, nie mogli się wspiąć. Dlatego wiem, że to nie góry nas oszukały, ale ludzie.
WIDEO: Mówimy po krakosku - odcinek 2. Czym jest nakastlik?
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto