"Do Domu Katolickiego wszedł urzędnik z nakazem eksmisji"
Na temat Wydarzeń Zielonogórskich rozmawiamy z Tadeuszem Dzwonkowskim, historykiem specjalizującym się w najnowszych dziejach Ziemi Lubuskiej.
Zbliża się kolejna rocznica tzw. wydarzeń zielonogórskich. Dlaczego nie przeszły do historii, tak jak wystąpienia w Świdniku, Nowej Hucie, Toruniu...?
- To rzeczywiście dziwne jeśli popatrzy się na skalę tego wydarzenia, jak i późniejszych represji. Może sprawiło to peryferyjne położenie Zielonej Góry? A może to, że uczestników udało się zastraszyć, żaden z nich nie miał takiej siły przebicia, aby walczyć o sprawiedliwość i... pamięć. Generalnie nie ma materiałów na temat tych wydarzeń. W aktach SB zachował się jedynie instruktaż, jak należy zabezpieczać podobne masowe manifestacje sporządzony na bazie zielonogórskich doświadczeń.
Dlaczego akurat Zielona Góra?
- Z jednej strony funkcjonowało tutaj zorganizowane środowisko katolickie, a z drugiej dążenie władz, a przynajmniej niektórych jej przedstawicieli, do konfrontacji. Wokół księdza Kazimierza Michalskiego wytworzyła się grupa ludzi, którzy tego duchownego mieli za wzór, bohatera otoczonego już legendą nie tylko prześladowanego przez władzę, ale także byłego więźnia obozu koncentracyjnego w Dachau. I nie były to tylko starsze kobiety, jak później starała się przekonywać władza. Napięcie rosło, katecheci nie otrzymywali zgody na nauczanie religii w szkołach i przenosili się do obiektów kościelnych. Jednocześnie ludzie kontestowali zachowanie władzy. W Polsce wieje wiatr odnowy, a w Winnym Grodzie wciąż beton. Nawet gdy rozwiązano Urząd Bezpieczeństwa Publicznego ludzie ci nie poszli w odstawkę, ale zostali urzędnikami.
Dlaczego taką iskrą był Dom Katolicki?
- Według naszych informacji ten poewangelicki budynek został przekazany parafii pod tymczasowy zarząd. Później procedura była prosta, wystarczyło wystąpić do odpowiedniego urzędu w Poznaniu, aby parafia otrzymała obiekt na własność jako porzucone mienie poniemieckie. Czy to zostało zrobione? Trudno mi powiedzieć. Strona rządowa twierdziła, że nie, ksiądz Michalski, że tak. Pod koniec lat 50. władzę zaczął jednak ten budynek w centrum miasta kłuć w oczy. Z wydziału lokalowego nadeszło pismo nakazujące opuszczenie lokalu. Mowa była o salkach katechetycznych. Ksiądz Michalski odwołał się do sądu, parafianie napisali petycję do władz centralnych, czekali... Jednak władza nie chciała czekać. Różni członkowie władz mieli do ugrania własne interesy, jak to politycy... Zresztą liczono się z oporem, opracowano plan zabezpieczenia, żadnej improwizacji.
Wokół księdza Kazimierza Michalskiego wytworzyła się grupa ludzi, którzy tego duchownego mieli za wzór, bohatera otoczonego już legendą
I przyszedł 30 maja 1960 roku
- Rano przyszedł do Domu Katolickiego pracownik wydziału lokalowego z nakazem eksmisji. Towarzyszyło mu kilka osób, które miały zająć się wynoszeniem wyposażenia. Jednak trwała lekcja religii. Postanowili czekać. Najpierw pojawiło się kilka kobiet, później grupka rosła. Nie pozwolono urzędnikowi, jak wówczas mówiono, wykonać czynności. Ten wezwał milicjantów. Rozpoczęła się szarpanina, która zwróciła uwagę ludzi. Wówczas tuż obok, przy ul. Kasprowicza, znajdował się dworzec autobusowy. Hasło „milicja bije kobiety” swoje zrobiło. Nie na wiele zdało się wezwanie posiłków najpierw z całej Zielonej Góry, później z Gorzowa. Tłum zasilali ludzie wychodzący z pracy. Dopiero specjalne oddziały ZOMO z Poznania spacyfikowało wystąpienie, ale trwało ono do późnego wieczora. Byli ranni, zniszczono pojazdy milicyjne, jeden z nich nawet demonstranci opanowali.
Mówi się o 4,5, a nawet 5 tys. demonstrantów.
- I to dowodzi, że nie było to tylko wystąpienie w obronie Domu Katolickiego, ale objaw pewnego buntu, niezadowolenia. I co nieco zabawne... Obu stronom zależało, aby to wydarzenie pokazywać w jak największej skali. Uczestnikom z wiadomych powodów, a siły represyjne udowadniały z jak poważnym wystąpieniem sobie poradziły. To było przedstawiane jako sukces.
Najpierw pojawiło się kilka kobiet, później grupka rosła
Natomiast represje były poważne.
- Nawet absurdalne. Po pierwsze trudno było komukolwiek udowodnić, bodajże poza trzema osobami, zarzut niszczenia mienia. I to także nie były czyny na pięć lat więzienia. Brak dokładnych danych, ale represje dotknęły co najmniej 250 osób. I wysokość wyroków wskazuje ewidentnie na zamówienie polityczne. Prezesi sądów wzięli udział w posiedzeniach komitetu partii i nakazano im stosować najwyższy wymiar kar. Stąd pierwsze wyroki były najbardziej surowe. Później, we wrześniu niższe, a potem kończyło się kolegium. Najgorsze że sporządzono kartoteki, z których wpisy ważyły często na przyszłości ludzi, gdy chodziło o awans, o przydział mieszkania...
Inne efekty?
- Miejscowy szef SB awansował, wyjechał do Warszawy. Komitet wojewódzki dostał nowe etaty do walki ideologicznej. Ale także władza lokalna próbowała coś utargować od centralnej. Nie wiem, to wymaga badań, ale sądzę, że ten skok rozwojowy, który miał miejsce w Zielonej Górze u progu lat 60., to może być jeden z efektów wypadków zielonogórskich. Władza zrozumiała, jak wielki jest potencjał niezadowolonego miasta. Mimo że na prowincji...