Stanisław Święcicki z żoną Walentyną i synkiem Jankiem oraz rodzicami mieszka w Czarnej Białostockiej. Są repatriantami z Kazachstanu. I choć na początku spotkanie z macierzą nie było usłane różami, a i teraz nie brakuje trosk, to są zadowoleni, że mogą żyć w Polsce.
To będą dziesiąte święta Bożego Narodzenia rodziny Święcickich w Polsce. Łamiąc się opłatkiem przy wigilijnym stole, podziękują jak co roku za powrót do domu. W dalekim Kazachstanie także starali się dbać o polską tradycję. Za oknem był siarczysty mróz, a oni śpiewali kolędy. A o północy całą rodziną szli na pasterkę. Padał śnieg, skrzypiało pod butami. Od kościoła dzieliły ich dwa kilometry.
- Wtedy było najważniejsze, że mogliśmy być razem. Po mszy Polacy się witali, składali sobie świąteczne życzenia - opowiada Stanisław Święcicki.
- Mieszkaliśmy w Kokczetawie. W połowie lat 90. wybudowano tu polski kościół. Była to taka namiastka Polski, o której przedtem mogliśmy tylko śnić. Wcześniej długo obchodziliśmy święta po kryjomu - zamyśla się pani Anna, matka Stanisława, urodzona w Kazachstanie w 1947 roku.
Święciccy są potomkami Polaków mieszkających przed wojną w rejonie Kamieńca Podolskiego (południowo-zachodnia cześć Ukrainy). Po konflikcie polsko-bolszewickim w 1920 roku miasto znalazło się na terenie radzieckiej Ukrainy. W latach trzydziestych Polacy stali się ofiarami kolektywizacji rolnictwa i straszliwego głodu oraz represji stalinowskiego terroru.
Wśród prześladowanych znaleźli się też przodkowie pana Stanisława. Najpierw w 1929 roku roku jego pradziadek Władysław Witwicki został aresztowany. Był wykształcony, wykładał język polski. I to wystarczyło, by uznać go za wroga systemu. W końcu zesłano go do Archangielska.
- Na początku przychodziły listy do rodziny. Potem ślad po pradziadku zaginął - mówi Stanisław Święcicki.
W 1936 roku rodzinę znów spotkała tragedia. Prababcię z dwiema córkami załadowano do bydlęcych wagonów i tak jak wielu Polaków wywieziono do Kazachstanu. Odtąd na tej nieludzkiej ziemi mieli żyć i mieszkać. Babcia pana Stanisława miała 10 lat, zaś jej siostra zalewie 5 lat. Ciężka praca, po dwanaście godzin dziennie, nawet kiedy mróz sięgał minus 40 stopni. Głód, choroby. Umierali starsi, młodsi. Siostra po siostrze, brat po bracie.
Po wojnie nie mieli szans na powrót do Polski.
- Mieszkaliśmy na północy Kazachstanu. Tato, Polak z Ukrainy, przyjechał tu pod koniec lat 70. do pracy. Ożenił się z mamą. Ja urodziłem się w 1983 roku - opowiada pan Stanisław.
Dzieciństwo, jak opowiada, miał spokojne. Mama pracowała w mleczarni, ojciec na budowie. Dostęp do języka polskiego był jednak ograniczony. W szkole wciąż obowiązywał język rosyjski. Jednak, jak wspomina pani Anna, jej matka, która była nauczycielką, mówiła i pisała w ojczystym języku.
Śnili o Polsce
Święciccy byli dumni, że są Polakami. Chcieli wrócić do kraju swoich dziadków, bo Polska była ich domem, ojczyzną, o której marzyli przez lata. Ale nie było to możliwe.
Nadzieja powróciła, kiedy w 1991 roku rozpadł się Związek Radziecki. Do Kazachstanu zaczęli przyjeżdżać polscy księża i nauczyciele. Pan Stanisław pamięta, gdy jako dziecka uczęszczał na lekcje języka polskiego. Odbywały się one z inicjatywy Stowarzyszenia Wspólnota Polska.
- Takie zajęcia mieliśmy dwa, trzy razy w tygodniu, po dwie godziny. Na początku były problemy ze znalezieniem sali, ale potem Wspólnota Polska miała swoje miejsce - dodaje pan Stanisław
.
Życie Polaków skupiało się także wokół powstających parafii. Tam bowiem odbywała się zabroniona przez lata religia, ale też przychodziły paczki dla potomków deportowanych. Na kurs języka polskiego uczęszczały nie tylko dzieci, ale i dorośli.
Pierwszy raz do Polski Stanisław Święcicki przyjechał ze swoimi polskimi rówieśnikami na kolonie do nadmorskiej miejscowości Jarosławiec. Był 1998 rok. Pan Stanisław miał wtedy 15 lat. Wszystko doskonale pamięta. Podobało mu się, że w Polsce jest tak spokojnie. Zachwyciła go przyroda, ludzie. Wydawało mu się też, że panuje tutaj dobrobyt.
I tak mu się wtedy u nas spodobało, że zapragnął studiować. Najpierw przez rok szlifował język polski w studium w Łodzi.
- Musiałem znać język na poziomie zaawansowanym, a oprócz tego uczyłem się geografii, historii i matematyki. Musiałem się uczyć, by zdać maturę i dostać się na studia. Udało się - opowiada repatriant.
Skierowano go na ekonomię w Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Wreszcie dojrzała w nim też decyzja o zostaniu w Polsce na stałe. Stanisław chciał tu układać swoje dorosłe życie. Zaczął się także starać, by ściągnąć do Polski rodziców, brata, babcię oraz ciocię. Pomocy szukał wszędzie. Nie było to jednak takie proste.
- Rozmawiałem z burmistrzami, prezydentami miast o zaproszeniu naszej rodziny do Polski. Byłem w tej sprawie w ministerstwie spraw wewnętrznych i administracji. Próby trwały do 2005 roku - opowiada
- Cztery lata czekaliśmy na powrót do kraju. To był ogromny stres. Do załatwienia były setki dokumentów - dodaje pani Anna.
Musieli udowodnić swoje pochodzenie, wykazać się znajomością języka i historii ojczyzny. W końcu się udało. Rodzinę zaprosiła malutka podlaska wieś.
Powrót i niełatwe początki
Były wakacje 2005 roku. Stanisław pojechał do Kazachstanu, by pomóc rodzicom spakować się . Była to przecież dla nich podróż w nieznane. Wcześniej Święciccy musieli oddać zajmowane przez lata mieszkanie.
29 lipca 2005 roku - tego dnia rodzina nigdy nie zapomni. Zanim jednak przekroczyli polską granicę podróżowali pociągiem przez cztery doby. Cały swój dobytek zmieścili w kilku walizach.
- Oprócz ubrań, pościeli i różnych potrzebnych rzeczy, zabraliśmy też ze sobą rodzinne pamiątki, jak różaniec, polski modlitewnik, obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, zdjęcia - wymienia pani Anna.
Byli zmęczeni długą podróżą, ale z wielką nadzieją, że wreszcie będą u siebie. Było piękne powitanie chlebem i solą.
- Byliśmy bardzo szczęśliwi. Powrót do kraju to była wzruszająca chwila. Mamusia płakała, kiedy stanęła na polskiej ziemi - podkreśla pani Anna.
Rodzina zamieszkała w Orlikowie koło Jedwabnego, zaś Stanisław w Poznaniu, gdyż tam jeszcze studiował.
Jednak zamiast raju, o którym przez wiele lat marzyli, Święciccy natrafili na wiele problemów. Nie mieli ani pracy, ani pieniędzy na utrzymania się. A i warunki życia bardziej przypominały te kazachstańskie.
- Rodzicom na początku było bardzo ciężko. By jakoś funkcjonować musieli nauczyć się języka polskiego. Warunki w domu były straszne. Nie było szamba, ani bieżącej wody. Dowiedziałem się potem, że dzień przed naszym przyjazdem strażacy napompowali studnię wodą. Ale po kilku dniach się skończyła. Kiedy przyszła zima, pierwsze mrozy, było jeszcze gorzej. Poza tym brakowało autobusu, by dostać się do miasta. A samochodu też nie mieliśmy. Raz w tygodniu przyjeżdżałem z Poznania, by pomóc. Na szczęście sąsiedzi nie zostawili nas samym sobie - kontynuuje repatriant.
Nie ukrywa, że ma żal do ówczesnych władz Jedwabnego, które skorzystały z pieniędzy programu repatriacyjnego, ale nie zapewniły rodzinie odpowiednich warunków do życia.
Ich los się odmienił, gdy obowiązki burmistrza w 2006 roku zaczął pełnić komisarz Czesław Jakubowicz. Gdy odwiedził Święcickich i zobaczył, w jakich warunkach musi żyć rodzina repatriantów, doznał szoku.
- Pomógł nam od razu. Rodzice przenieśli się do Białegostoku. Tu dostali mieszkanie i pracę - dodaje pan Stanisław.
- Pan Bóg chyba po to mnie wysłał do Jedwabnego, by tej rodzinie pomóc. To było dziwne zrządzenie losu. Każdy, do kogo się zgłaszałem w tej sprawie, pomagał. Ludzie otwierali swoje serca - wspomina Czesław Jakubowicz.
Życie Święcickich w końcu się ułożyło. Pan Stanisław ożenił się z Walentyną, także repatriantką z Kazachstanu. Młodzi poznali się już w Polsce. Mają 4,5-letniego syna Jana.
Kupili mieszkanie w bloku w Czarnej Białostockiej i radzą sobie dobrze. Mężczyzna pracuje w firmie z branży budowlano - chemicznej w Wasilkowie. I co najważniejsze, jest zadowolony z pracy i życia w Polsce.
Od sierpnia tego roku w Czarnej Białostockiej mieszkają także rodzice. Pani Anna jest już na emeryturze. Jest dumna z syna, który pomógł wrócić do Polski kilkunastu rodzinom z Kazachstanu. To także dzięki jego zaangażowaniu ciocia ze strony ojca mieszka w Łodzi, wujek w Krakowie. Z kolei inna kuzynka osiedliła się w Czarnej Białostockiej.
- Dopóki sam sobie nie pomożesz, nie będziesz siebie szanować, nikt ci nie pomoże. Narzekać, prosić, żebrać, to nie na tym polega - uważa Stanisław Święcicki.
Do szczęścia brakuje tylko pracy dla żony Walentyny. Ukończyła stomatologię w Kazachstanie. Jednak nie może znaleźć zatrudnienia w zawodzie. Nie ma uprawnień do jego wykonywania.
- Uczelnia robi problemy z uznaniem dyplomu. Państwo powinno wspomóc takie osoby - nie kryje żalu Stanisław Święcicki.
Prof. Lech Chyczewski, rzecznik Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku przyznaje, że takie są wymogi.
- Ten standard obowiązuje na świecie. To nie jest nasz wymysł. Te dyplomy nie są u nas uznawane, bo programy uczelni są różne. Gdybyśmy tego nie robili bylibyśmy złą uczelnią. Chodzi o zrównanie z naszymi absolwentami. Bylibyśmy nie w porządku wobec nich - tłumaczy prof. Chyczewski.
Święciccy jednak wierzą, że i te problemy uda się pokonać. I są wdzięczni za to, że babcia, którą jako 10-latkę deportowano z Kamieńca do Kazachstanu, mogła cieszyć się Polską przez osiem miesięcy. I że spoczęła w ziemi przodków.