Do reparacji od Niemiec trzeba podchodzić rozważnie
Więcej dyplomacji, mniej manifestacji. Taka myśl przychodzi do głowy kiedy słucha się żądań polskich polityków w sprawie niemieckich odszkodowań za II wojnę światową - pisze historyk dr Mikołaj Mirowski
Sprawa polskich żądań reparacji od Niemiec jest dość skomplikowana. Z jednej strony rację mają ci komentatorzy i historycy, którzy twierdzą, że kwestia ta jest już od dawna zamknięta i odgrzewanie jej teraz służy jedynie wewnętrznemu interesowi politycznemu rządzących. W tym kontekście najczęściej podaje się trzy twarde argumenty. Po pierwsze ustalenia konferencji poczdamskiej z 1945 roku, gdzie zgodnie z postanowieniami pokonane hitlerowskie Niemcy miały zadośćuczynić Polsce za szkody wyrządzone podczas wojny, ale nie bezpośrednio. Otóż, reparacje wojenne miały być wypłacane za pośrednictwem i kontrolą Związku Radzieckiego. Oczywiście stalinowska Polska Ludowa w żaden sposób nie wykorzystała obiecanych reparacji, a większość ruchomego majątku poniemieckiego powędrowała do ZSRR. Ten stan rzeczy wieńczy polska deklaracja z 23 sierpnia 1953 roku, zrzekająca się dalszych reparacji wojennych wobec Niemiec.
Można powiedzieć, że owa nota (jednoznaczna w świetle prawa międzynarodowego) była skierowana tylko wobec NRD, a nie całych Niemiec, niemniej jednak i ten problem z czasem został uregulowany wraz z podpisaniem układu o normalizacji stosunków między PRL a RFN z 1970 roku.
Czy Polacy się zrzekli?
Ostateczne kontrowersje wokół niemieckich reparacji, także wobec Polski, definitywnie powinien zakończyć traktat „2+4”, regulujący zasady i międzynarodowe konsekwencje zjednoczenia Niemiec z 1990 roku. Dokument ten jasno stwierdza, że jego ratyfikowanie „zamyka wszystkie sprawy wynikające z II wojny światowej i jej konsekwencji”. Traktat „2+4” został potwierdzony i podpisany na szczycie Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie w listopadzie 1990 roku przez 34 szefów państw będących członkami KBWE. Polski podpis pod dokumentem złożył wtedy premier Tadeusz Mazowiecki.
Dlaczego więc sprawa jest niejednoznaczna? W 2014 roku politolog, dyplomata i dziennikarz Grzegorz Kostrzewa-Zorbas postanowił sprawdzić czy w Organizacji Narodów Zjednoczonych są materialne ślady ratyfikowania przez Polskę zgody na temat zrzeczenia się reparacji wojennych od Niemiec. Ku ogólnemu zaskoczeniu nic takiego nie znalazł ani a archiwum Ministerstwa Spraw Zagranicznych, ani w archiwach czy bibliotece ONZ. To właśnie ta sytuacja ewentualnie może sprawić, że kwestia reparacji może znów stać się otwarta.
Najpierw analiza, później żądania
Z drugiej strony, jak ostatnio celnie stwierdził dr Tomasz Lachowski z Wydziału Prawa Uniwersytetu Łódzkiego: „zrzeczenie się reparacji w 1953 roku nastąpiło „aktem jednostronnym”, które nie wymagają żadnej ratyfikacji, ani ich rejestrowania w Sekretariacie Generalnym ONZ. To autonomiczne źródło prawa międzynarodowego, które wywołuje skutki prawne i jest czymś innym niż umowa międzynarodowa, gdzie z samej natury muszą być przynajmniej dwie strony czynności prawnej. Dlatego też oświadczenie z 23 sierpnia 1953 roku (Uchwała Rady Ministrów PRL) jest aktem jednostronnym, niewymagającym ratyfikacji ani zgłoszenia go w ONZ - co więcej, jest skuteczne do dziś.”
Znając te zawirowania i trudność materii, przestrzegałbym polski rząd w zgłaszaniu tak jednoznacznych publicznych żądań w sprawie reparacji od Niemiec, zwłaszcza przed wykonaniem dogłębnej i drobiazgowej analizy prawnej. To kwestia ostrożności i wyczucia. Oczywiście kwestia ta może być politycznym argumentem w różnych bilateralnych spawach pomiędzy Polską a RFN.
Kto spojrzałby w oczy ofiarom?
Świetnym tego przykładem niech będzie casus, gdy rząd Niemiec, który do końca ubiegłego wieku stał na stanowisku, że żadne odszkodowania nie należą się robotnikom przymusowym, zmienił zdanie. Tak się stało po odejściu z urzędu kanclerskiego Helmuta Kohla i zmiany koalicji rządowej, a także pod wpływem lobbingu organizacji żydowskich, Stanów Zjednoczonych i Polski. I tak w latach 2001-2007 RFN wypłaciło ok. 1,6 mln ofiar pracy przymusowej odszkodowania na łączną sumę 4,4 mld euro. Do 2007 roku, czyli 60 lat po zakończeniu wojny, żydowskim ofiarom niewolniczej pracy, a także niemałej grupie byłych robotników przymusowych z krajów Europy Środkowo-Wschodniej - finansowo ale i w jakieś mierze symbolicznie - zadośćuczyniono ich cierpieniom. Czy ktoś dziś mógłby powiedzieć, że zaangażowanie się wtedy w tę sprawę także rządu polskiego było błędem? Czy ktoś miałby wtedy odwagę spojrzeć w oczy ofiarom?
Właśnie ten przykład pokazuje, że sprawę reparacji należałoby wpierw wysondować w spokojnych i merytorycznych rozmowach, gdzie górę winien wziąć dyplomatyczny dialog, a nie w publicznie składane ostre żądania. Inaczej problem ten nie będzie potraktowany poważnie i skończy jako kolejny politycznych balon wypuszczony w wewnętrznej polsko-polskiej rozgrywce.