Do zasypanych trzeba dotrzeć jak najszybciej. Trwa wyścig z czasem
To najbardziej śmiercionośne trzęsienie ziemi na świecie od ponad dekady. Polscy ratownicy wyciągają spod gruzów kolejnych żywych ludzi. „Turcy nigdy nie zapomną waszej pomocy”, „Nie możemy znaleźć sposobu na to, by spłacić taki dług. Niech Bóg będzie z wami”- piszą tureccy internauci
Te obrazki widział cały świat: dziewczynka osłaniająca ramieniem leżącego obok brata, oboje przysypani gruzami, jakby zdziwieni widokiem ratowników. Młoda kobieta na noszach, jeszcze brudna, jeszcze zmarznięta, ale już bezpieczna, ocalona.
We wtorek polscy strażacy wydobyli spod gruzów pięć żywych osób: nastolatkę i 4-osobową rodzinę. Niedługo potem 13-letnią dziewczynę.
- Jesteśmy pozytywnie nastawieni do dalszych działań. Z dużym optymizmem zaczęliśmy nowy dzień. Ruszają kolejne trzy oddziały, więc mamy nadzieję, że będziemy odnajdywać kolejne osoby - mówił w środę dowódca grupy bryg. Grzegorz Borowiec.
Nie ukrywał, że „sytuacja jest bardzo, bardzo trudna”.
- Brakuje wszystkiego, brakuje ludzi do pomocy. Nie ma rąk do pracy, tyle, ile potrzeba. Brakuje ciężkiego sprzętu, który posłużyłby do ratowania ludzi uwięzionych pod gruzami - tłumaczył. Dodał, że „służby lokalne nie wyrabiają”. Polskich ratowników w Besni wspomagają mieszkańcy miasta. Kto może dźwiga ciężkie kawałki gruzu, żeby pomóc w dotarciu do przysypanych przez ściany zawalonych budynków. - Skala zniszczeń w wyniku dwóch trzęsień ziemi jest niewyobrażalna. Świadczą o tym liczby ofiar i uratowanych osób - mówił bryg. Grzegorz Borowiec.
Ale to pozytywne nastawienie przyniosło efekty. W środę, tuż przed godz. 12.00 czasu polskiego z Turcji napłynęła kolejna dobra informacja. Ratownicy wydostali dziesiątą żywą osobę.
„Mamy 10. uratowaną osobę - młoda kobieta. Działamy dalej... Brawo” - napisał komendant główny Państwowej Straży Pożarnej Andrzej Bartkowiak. W komentarzach pod wpisem tureccy internauci dziękowali za pomoc. Wzruszające słowa. „Dziękuję w imieniu mojego narodu”, „Naprawdę nie możemy znaleźć sposobu na to, by spłacić taki dług. Niech Bóg będzie z wami”, „Turcy nigdy nie zapomną waszej pomocy”, „Ci ludzie to bohaterowie i na zawsze będą zapamiętani w sercach mieszkańców Turcji!” - pisali użytkownicy po angielsku lub w polskim tłumaczeniu. W czwartek Polakom udało się wyciągnąć spod gruzów kolejną, jedenastą już osobę.
Grupa naszych strażaków HUSAR Poland w Turcji wylądowała w nocy z poniedziałku na wtorek - siedemdziesięciu sześciu ratowników Państwowej Straży Pożarnej i osiem wyszkolonych psów. Z grupą pojechało pięciu członków Zespołu Pomocy Humanitarno-Medycznej (anestezjolog, pielęgniarz i trzech ratowników medycznych).
W ramach polskiej grupy HUSAR Poland, we wtorek do godz. 24.00 czasu polskiego pracowały cztery zespoły - Alfa, Bravo, Charlie, Delta, każdy po 15 ratowników.
- Ze względu na potrzebę odpoczynku część ratowników jest wycofywana i będzie pracować w systemie zmianowym - mówił rzecznik KG PSP bryg. Karol Kierzkowski. Jak przekazał, dowódca polskiej grupy informuje o bardzo dużych problemach z paliwem, gubernator przekazuje wszystkie możliwe rezerwy paliw, aby dostarczyć je ratownikom.
Trzęsienie ziemi o sile 7,7 w skali Richtera wstrząsnęło w poniedziałek wczesnym rankiem obszarem na pograniczu Turcji i Syrii. Kolejne wstrząsy o sile 7,5 stopnia wystąpiły ponownie na tym samym obszarze w południe. Liczba ofiar śmiertelnych sięga już prawie 16 tys. i rośnie z każdą godziną, kilkadziesiąt tysięcy osób jest rannych. To najbardziej śmiercionośne trzęsienie ziemi na świecie od ponad dekady.
- Wydawało się, że to się nigdy nie skończy - mówił w rozmowie ze stacją Eyad Kourdi, dziennikarz, który mieszka w mieście Gaziantep. Kiedy trzęsienie ustało, razem z rodzicami wyszedł na ulicę. Wszyscy byli w piżamach.
Mieszkaniec miasta Adana był przekonany, że zginie pod gruzami z całą rodziną.
- Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego. (...) Powiedziałem: „To trzęsienie ziemi, przynajmniej umrzemy razem, w tym samym miejscu”. To była jedyna rzecz, która przyszła mi do głowy - mówił stacji BBC. Kiedy wstrząsy ustały, wyszedł na ulicę. Nie mógł niczego ze sobą zabrać, stał na zewnątrz w samych kapciach na nogach.
- Dwóch moich synów wciąż leży w gruzach, czekam na nich - opowiadała cytowana przez Reutersa, kobieta ze złamaną ręką i obrażeniami twarzy.
- Jest bardzo zimno i właśnie pada śnieg. Wszyscy są na ulicach, ludzie są zdezorientowani. Nie wiedzą, co robić. Na naszych oczach okna budynku eksplodowały w czasie wstrząsów wtórnych - relacjonował Ozgul Konakci, 25-latek mieszkający w Malatya. Na ulicach zrobiło się tłoczno, Turcy desperacko próbowali oddalić się od budynków, które w każdej chwili mogły się zawalić.
Ci, którym nie udało się uciec, walczyli o przetrwanie.
„Osoby uwięzione pod gruzami budynków, które zawaliły się w wyniku trzęsienia ziemi, piszą tweety i zamieszczają relacje na żywo w mediach społecznościowych, aby nakierować ratowników w czasie, gdy linie alarmowe w Turcji są przeciążone” - informował turecki dziennik „Hurriyet”.
Mężczyzna w południowo-zachodniej tureckiej prowincji Adiyaman opublikował na Twitterze nagranie wideo spod gruzów, podając swój adres. „Nie mogę się wydostać. Pomóżcie mi” - powiedział, prosząc o modlitwę.
Inny człowiek w prowincji Antakya pokazał na Instagramie swoją sypialnię, do sąsiedniego pokoju, w którym spała matka, nie mógł się dostać. Krzyczał, prosząc o sprawdzenie, czy kobieta żyje.
Turecka policja przekazała, że władze monitorują internet i zgłaszają odnalezione w mediach społecznościowych prośby o pomoc.
W obu krajach, Turcji i Syrii, cały czas trwa akcja poszukiwawczo-ratunkowa. Wcześniej tureckie władze informowały, że spod gruzów udało się uratować ponad 8 tys. osób, a w całym kraju zawaliło się 5775 budynków. W prace ratunkowe zaangażowanych jest ponad 79 tys. osób, w tym 3,2 tys. z 65 państw świata, które wysłały na pomoc swoje ekipy ratunkowe.
Prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan ogłosił we wtorek wprowadzenie trzymiesięcznego stanu wyjątkowego w dziesięciu prowincjach kraju, doświadczonych przez trzęsienie ziemi.
„Do Turcji ruszają polscy ratownicy górniczy. Skala tragedii jest tak ogromna, że potrzebna jest każda pomoc” - poinformował we wtorek premier Mateusz Morawiecki.
Wiadomo, liczy się czas. Ważna jest każda minuta. Korespondent telewizji Sky News Alistair Bunkall stwierdził, że „problem, który na pewno dotyczy Turcji, ale również Syrii, to to, że istnieje 72-godzinne okienko, w czasie którego osoby, które nadal żyją, mogą zostać uratowane”.
- Każdy, kto zostanie wyciągnięty spod gruzów w ciągu pierwszych minut po trzęsieniu albo 24 godziny później, będzie stanowić wielką zachętę dla drużyn ratowników pracujących nad uwolnieniem kolejnych osób - dodał dziennikarz.
Według ekspertów, ratownicy i ochotnicy mają zaledwie kilka godzin na to, by móc odnaleźć żywe osoby. Cytowany przez portal BBC doktor Richard Edward Moon tłumaczył, że brak wody i tlenu są krytycznymi przeszkodami dla przetrwania. Tymczasem w ciągu jednego dnia osoba dorosła traci do 1,2 l wody.
„To mocz, wydychane powietrze, para wodna i pot, jeśli występuje. W momencie utraty około 8 litrów człowiek staje się śmiertelnie zagrożony” - wyjaśnił dr Moon. W dodatku, mroźna zima w Turcji i Syrii również nie sprzyja przetrwaniu. Przeciętny dorosły człowiek może tolerować temperatury do ok. 21 st. Celsjusza bez utraty zdolności organizmu do utrzymywania ciepła. Kiedy robi się chłodniej, organizm reaguje inaczej.
„Wówczas temperatura ciała zasadniczo podąża za temperaturą otoczenia. A tempo, w jakim może to nastąpić, zależy od izolacji termicznej, jaką ma dana osoba, albo od tego, ile może mieć schronienia pod ziemią. Jednak ostatecznie wielu z tych nieszczęsnych ludzi może zapaść w hipotermię” - powiedział dr Moon.
Może dlatego, według Światowej Organizacji Zdrowia, liczba zabitych w trzęsieniach może przekroczyć 20 tysięcy.
Ratownicy na miejscu pracują bez przerwy. Nocami w Turcji i Syrii robi się bardzo zimno.
Grzegorz Borowiec, dowódca grupy HUSAR Poland opowiadał w TVN24BIS, jak pracują polscy ratownicy.
- Część grupy, kilka osób, zostało wydelegowanych, żeby sprawdzać potencjalne miejsca, gdzie mogą jeszcze znajdować się osoby poszkodowane. I takie budynki są przez nich priorytetyzowane. Czyli każdy budynek jest rozpoznany, szukamy oznak przebywania żywych osób, nadajemy priorytet w zależności od tego, czy szanse na przeżycie są wysokie czy niskie. Następna część grupy analizuje wszystkie te dane, zebrane przez grupę rozpoznania, przypisuje do każdego budynku z wysokim priorytetem. Potem grupa ratownicza z naszego HUSAR-u jedzie na miejsce, szuka osoby i próbuje ją wydostać - mówił.
Strażak opowiedział także o swoich odczuciach w związku z misją w Turcji.
- To, co się dzieje, to jest coś naprawdę szokującego. Nie pamiętam, żeby tak duża liczba ofiar nam się tak szybko generowała. [...] To chyba porównywalne byłoby do trzęsienia ziemi w Haiti. Na pewno duży wpływ na liczby ofiar, liczby poszkodowanych, miało to, że to się działo późno w nocy. Ludzie spali. Jest zimno, więc raczej przebywali w domach i zostali zaskoczeni przez trzęsienie ziemi, które uwięziło ich w budynkach - powiedział.
Co czeka polskich strażaków w najbliższych dniach?
- Takie działania trwają maksymalnie do tygodnia. Po tygodniu znalezienie żywych osób, zwłaszcza w warunkach trudnych, czyli niskiej temperatury... No, praktycznie już się nie zdarza, żeby trafić na osobę żywą. Więc kończymy tę fazę „rescue” [z ang. „ratunek”], przechodzimy do fazy działań humanitarnych, która będzie trwała jeszcze miesiące. Tym będą już zajmować się zupełnie inne ekipy. [...] Tutaj na pewno zakwaterowanie straciły setki, o ile nie tysiące ludzi, więc tych ludzi trzeba gdzieś zakwaterować. Nawet tutaj koło nas, w tej bazie operacji, mamy zaplecze sanitarne klubu sportowego i tam też są zakwaterowane osoby, które straciły mieszkania - podsumował Borowiec.
Wśród wysłanych do Turcji są strażacy z Małopolski: pracownicy Szkoły Aspirantów PSP w Krakowie i funkcjonariusze z Komendy Miejskiej PSP w Nowym Sączu, z nimi cztery wyszkolone psy służące w nowosądeckiej jednostce.
Mirosław Pulit, emerytowany funkcjonariusz Państwowej Straży Pożarnej z Nowego Sącza, weteran wojenny, zna tych chłopaków. Miał pierwszego w Polsce psa wyszkolonego do szukania ludzi pod gruzami.
To był jego prywatny owczarek niemiecki, wabił się Jak. Sam go szkolił, jeździł w góry, do TOPR-owców i GOPR-owców, bo ci mieli już wtedy psy do szukania ludzi przysypanych lawinami, wiele wskazówek udzielali mu także niemieccy koledzy.
Pierwsza jego akcja? 17 kwietnia 1995 rok, wielkanocny poniedziałek, wybuch gazu w wieżowcu w Gdańsku. Około godz. 5.50 budynkiem przy al. Wojska Polskiego 39 wstrząsnęła potężna eksplozja. W jednej chwili masywny dziesięciopiętrowiec skurczył się o kilka kondygnacji.
Lokatorzy, którzy przeżyli wybuch, w pierwszej chwili nie wiedzieli, co się stało. Byli w szoku. Wokół zalegała cisza.
Odnalezienie poszkodowanych było największym wyzwaniem dla ratowników. Lokale na najniższych kondygnacjach przestały istnieć, wyżej też nie było wiadomo, gdzie są ludzie. Siła eksplozji i przesunięcie budynku było tak duże, że osoby uwięzione w gruzach najczęściej znajdowały się w innych miejscach niż te, które wskazywali krewni czy znajomi, którym udało się wydostać wcześniej. Ostatecznie stwierdzono śmierć 22 osób, zaś 12 zostało rannych.
Potem akcje po tragicznych trzęsieniach ziemi w Turcji (1998 i 1999 r.), Indiach (2001 r.), Iranie (2003 r.), Pakistanie (2005 r.) oraz na Haiti (2010 r.). Był też na misjach w Albanii, Kosowie, Węgrzech i Rumunii. Pomagał tam między innymi po powodziach.
- Najważniejsze są pierwsze godziny, dni po wybuchu - przyznaje Mirosław Pulit. - W tym wypadku wrogiem jest także temperatura, która w nocy spada do około 0 stopni - dodaje.
Opowiada, że czasami z biegu stawiali się w sektorze, w którym przyszło im działać. Wysiedli z samolotu, podjechali najbliżej, jak się da pod zawalony budynek i ruszali do pracy. Na początku na gruzowisko wchodzą przewodnicy z psami poszukiwawczymi i operatorzy urządzeń lokalizujących. W tym czasie pozostała część grupy buduje obóz. Gdy ten jest gotowy, do pracy na gruzowisku wysyła się wszystkich strażaków, którzy pracują w trybie rotacyjnym. Gdy jedni poszukują zasypanych, inni odpoczywają.
- Psy pracują w systemie trójkowym. Co to znaczy? Wpierw gruzowisko przeszukuje pierwszy pies, jeśli zaczyna szczekać, znaczy, że w konkretnym miejscu wyczuł po gruzami żywego człowieka, ale czasami tylko się kręci, wącha. Wtedy na gruzy wychodzi kolejny pies i jeszcze następny - opowiada Mirosław Pulit. - Kiedy już zlokalizuje się człowieka pod gruzem, przychodzi moment ciszy radiowej. Nawołujemy taką osobę, próbujemy ją zlokalizować. Nie zawsze jednak przysypany człowiek jest przytomny - tłumaczy emerytowany strażak.
Jeśli wiadomo, że pod gruzami jest człowiek - do pracy wchodzi grupa techniczna, która próbuje do niego dotrzeć. Robi się wtedy specjalne odwierty, usuwa gruz rękami. W tym samym czasie jedna, dwie osoby, tak zwani oficerowie bezpieczeństwa obserwują teren. Trzeba ustabilizować gruzowisko, bo często ziemia ucieka spod nóg, jest ruchoma niczym galareta, czasami dochodzi do trzęsień wtórnych, wszystko drży. Trzeba więc kontrolować, czy gruzowisko nie opada.
- Praca grupy technicznej musi być przede wszystkim bezpieczna. Czasami ludzie zastanawiają się, dlaczego ratownicy nie wbiegają na gruzowisko i wszyscy razem nie rzucają się do szukania - właśnie dlatego, żeby zapewnić bezpieczeństwo sobie i tym, do których próbują dotrzeć. Po znalezieniu żywej osoby trzeba ją zabezpieczyć, ustabilizować, dopiero potem wyciągać na powierzchnię - tłumaczy Mirosław Pulit. I dodaje, że bardzo ważna jest współpraca z miejscowymi. Ich pomoc mobilizuje, ale nie tylko.
- Doskonale wiedzą, gdzie kto mieszkał, gdzie warto szukać. Ich pomoc jest bardzo wartościowa, ułatwia nam pracę - mówi.
Każda z misji, w których brał udział, była inna. Bo tak jest z poszukiwaniami - nie wiadomo, co będzie za godzinę, czy dwie. Pamięta swój pierwszy wyjazd, może dlatego, że to był dla niego bardzo intensywny rok. W domu przesiedział niewiele ponad siedemdziesiąt dni. Nie ukrywa, obrazki, które widział, czasami dziesiątki martwych ciał, wciąż ma przed oczami. I ten zapach, znają go wszyscy, którzy znaleźli się choć raz obok rozkładających się zwłok. Trudno sobie z tym poradzić.
- Słyszałem o przypadkach, kiedy ktoś przeżywał zakopany nawet tydzień. Wszystko zależy od tego, jaki budynek się zawalił oraz gdzie była w chwili jego upadku dana osoba - mówi Mirosław Pulit. - Statystycznie największe szanse na przeżycie pod gruzami mają ludzie mieszkający na najwyższych piętrach. Ich ciała dociska bowiem relatywnie najmniejszy ciężar. Ludzie mieszkający na parterach mają mniejsze szanse, bo spada na nich cały budynek. To jednak też nie zawsze jest regułą. Czasem ludzie przeżywają pod gruzami, bo schronią się pod jakimś meblem czy gruzy tak się ułożą, że tworzy się luka na człowieka. Dlatego z pełnym zaangażowaniem szuka się poszkodowanych pod gruzami przez dobrych kilka dni. Zawsze jest nadzieja, że jest tam ktoś żywy - dodaje.
Jego ekipie udało się odnaleźć pod gruzami żywego człowieka po pięciu dniach. To był młody chłopak. Obok leżał jego brat, już nie żył.
- Jakie to uczucie? To tak, jakby brać udział w narodzinach, bo masz świadomość, że dajesz komuś drugie życie - wzrusza ramionami Mirosław Pulit.
Nie ma reguły - żywych szuka się pod gruzami tydzień, dziesięć dni. Na miejscu jest specjalny sztab, który analizuje, jakie są szansę, aby jeszcze do kogoś dotrzeć.
- Dobrze, że chłopcy wciąż znajdują żywych. To daje niesamowitego kopa, mobilizuje do działania. Radość jest ogromna, trudno ją nawet opisać - mówi. I dodaje, że od poniedziałku razem z innymi emerytowanymi ratownikami „wiszą” na telefonach, śledzą, co się dzieje. Ratowanie ma się po prostu we krwi. On, kiedy w środowe południe usłyszał, że polscy ratownicy dotarli do tej młodej kobiety, miał w oczach łzy.
- To się nie wzięło znikąd. To 25 lat pracy i szkoleń, coraz lepszy sprzęt - tłumaczy.
W Turcji polscy ratownicy podarowali drugie życie już jedenastu osobom. I wciąż wierzą, że to nie koniec, że wydobędą spod gruzów kolejnych żywych ludzi.