Dogonił marzenia… na krańcu świata!
Damian Dukiewicz pochodzi ze Świebodzina. Ciekawy świata, przygody i adrenaliny. Monotonia zabija, dlatego nieustanne podejmował się różnych wyzwań: nurkowania, hodowania zwierząt egzotycznych, morsowania, skoków z komina oraz samolotu ze spadochronem. Z wykształcenia informatyk, chociaż ze stereotypowo pojmowanym informatykiem nie ma nic wspólnego. Pracuje jako alpinista przemysłowy. Dodatkowy zawód… młodszy marynarz. Z dnia na dzień zawiesił swoją działalność, porzucił unormowane życie i udowodnił prawdziwość motto „nie ma rzeczy niemożliwych”, wybierając się w wyprawę rowerową Jedwabnym Szlakiem do Filipin. Wyjechał 1 maja 2015, wrócił w rok po starcie. Fenomen, wzór chciałoby się rzec, jednak dla niego nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Po prostu spełnił marzenia!
Pokonałeś blisko 47156km łącznie, 21950km samolotami, pozostałe środki komunikacji 6206km, a 19 tys. km na samym rowerze. Do Polski wróciłeś po roku. Dogniłeś marzenia. Dosłownie na krańcu świata. Co się czuje w momencie powrotu?
- Żałowałem, że nie zrobiłem tego od razu po maturze, że odłożyłem marzenia na później. Taka wyprawa to szkoła życia – daje możliwość poznania kultur, pokonania własnych bariery, kształtowania charakteru. Ukazuje, że wszystko jest możliwe, a bariery są wyłącznie w naszej głowie. Moment powrotu, to ogromna satysfakcja, ale i żal, że wspaniała przygoda już się skończyła. Ten rok minął zdecydowanie za szybko.
Jak na Twój wyjazd, ale i powrót zareagowali najbliżsi?
- Nie brali tego poważnie, myśleli, że to żart. Pierwsze spotkanie z rodziną po powrocie też wyglądało komicznie. Kompletnie nikt nie wiedział, że wróciłem. Utrzymywałem, że jestem na Filipinach, była to wielka tajemnica. Mój tata obchodził wtedy 50 urodziny. Pamiętam, jak namawiałem rodzinę, żeby zorganizowali mu imprezę urodzinową. Bałem się, że się domyślą, że wracam. Wszedłem do domu w trakcie rodzinnej fety. Krzyknąłem „niespodzianka” i cisza. Zero reakcji. Myślałem już, że pomyliłem domy. Po prostu mnie nie rozpoznali. Nie spodziewali się, że nagle zobaczą zarośniętego gościa, w czapce na głowie, z kamerą… A jak już zaskoczyli, to radości nie było końca.
Dodajmy, że to nie Twoja pierwsza podróż…
- Cztery lata temu udałem się w samotną podróż na południe Europy. Przez Czechy, Austrię, Słowenię i Chorwację do Włoch, ale poprzedni wyjazd mogę uznać za trening przed podróżą do dalekiej Azji.
Zwiedziłeś około 20 krajów. Wśród nich jest ten, który przyciągnąłby Ciebie – wiecznego podróżnika - na stałe?
- Może zszokuję wszystkich, ale najmilej wspominam Iran, gdzie dominuje islam. Przepiękny kraj, kultura, podejście do życia. Ludzie cudowni, mili i życzliwi. Z pewnością tam wrócę, ale nie na stałe. Urzekła mnie Tajlandia, Wietnam, ale raczej też nie zamieszkałbym tam na zawsze. Jeśli chodzi o piękne zakątki świata, to po wyprawie zauważyłem, że ich magię i urok niszczą turyści i cała komercyjna sfera. Najpiękniejsze nie były miejsca promowane na całym świecie, ale właśnie te, których nikt nie zna i o których się nie mówi.
Przygotowania do podróży trwały 3 miesiące. Planowana trasa została odtworzona w stu procentach?
- Nie, zupełnie nie. Plany i ustalenia pokonała codzienność, ale mimo wszystko, z perspektywy czasu sam jestem pełen podziwu, że udało się wyjechać. To jest tak, że nie można się zastanawiać, myśleć, szukać wymówek, tylko wdrożyć realizację pomysłu. Trasa zmieniała się na bieżąco, zwłaszcza z uwagi na trudności w zdobyciu wiz. Wtedy musiałem wybierać inną drogę albo też zmieniać środek lokomocji: samolot, motocykl, rower, autobus, łódź, autostop…
Mimo wszystko dojechałeś na tym samym rowerze! Ile razy zmagałeś się z pękniętą dętką?
- W trakcie całej wyprawy blisko 30 razy. Średnio 1 dętka na 1000 kilometrów, natomiast rower sprawdził się w podróży, mimo zróżnicowanych nawierzchni, ukształtowań terenu.
Niezbędne rzeczy podczas takiej podróży?
- Telefon, pełniący wiele funkcji: odtwarzacza muzyki, przelicznika walut, mapy, nawigacji. Drugą rzeczą był mój ukochany scyzoryk, który niestety zabrali mi na lotnisku na Filipinach i mój pamiętnik, w którym miałem masę notatek oraz spisany każdy dzień wyprawy.
W Twoim przepięknym opowiadaniu nie ma żadnych negatywów. Były chwile zwątpienia, trudne momenty?
- W zasadzie wiele dała mi wcześniejsza wyprawa, wiedziałem, z czym nie powinienem się rozstawać, choć nie zawsze mi się to udawało. Gdy miałem do pokonania kilkaset kilometrów pustyni zabrakło mi wody. Uratował mnie przejezdny. Trudno powiedzieć, co było najgorszą sytuacją. Chociaż… jednak - psy, kundle, ich całe watahy, które mnie wiecznie atakowały. Jeździłem z metalową pałką przyklejoną do ramy i dosłownie toczyłem walki z nimi. Na drugim miejscu były wszechobecne mrówki, które w Azji są dosłownie wszędzie i przegryzą wszystko.
I naprawdę nie zdarzył się moment, w którym chciałeś złapać pierwszy lepszy samolot do kraju?
- Takie myśli nachodziły mnie jeszcze podczas podróży po Europie. To był najmniej owocny i monotonny czas. Kilka tygodni jechałem w deszczu, było zimno, wszystko było mokre, a ludzie nie byli przyjaźnie nastawieni. Europa mnie rozczarowała, za to dalsze kraje zrekompensowały chwile zwątpienia.
Ile kilometrów dziennie pokonywałeś? Jak wyglądały Twoje noclegi?
- W Europie głównie nocowaliśmy w namiocie. Po przejechaniu naszej średniej odległości, czyli 100 kilometrów, szukaliśmy miejsca odpowiedniego na nocleg. Europejczycy nie byli skorzy, by przygarnąć podróżnych pod swój dach. W porównaniu do innych narodowości naprawdę są bardzo zamknięci na nowe osoby. W kolejnych państwach byli tak życzliwi ludzie, że mogłem porzucić namiot. Od jednej rodziny trafiałem do drugiej. Mimo biedy przyjmowali mnie jak króla, z wielką życzliwością.
Nie było Cię rok, a mówisz o tym tak zwyczajnie…
- Najpiękniejszym, co wyniosłem z tej przygody, to wiedza o tym, jak żyją ludzie. Świetnym przykładem są Azja, Filipiny, gdzie ludzie są biedni jak mysz kościelna, mieszkają w ubóstwie, nie mają nic, a są szczęśliwi, uśmiechnięci od ucha do ucha – zarazili mnie tym! Gdy przyleciałem do Polski, to uśmiech nie schodził mi z twarzy, ale po kilku dniach dopadła mnie polska mentalność, bo ludzie patrzyli na mnie jak na wariata. Na Filipinach nie mają żadnych nowoczesnych urządzeń, maszyn, ułatwień. Im mniej się ma, tym bardziej jest się szczęśliwym. Sam to odczułem. Startując miałem 70-kilogramowy balast. Gdy kończyłem było to już mniej niż 40 kg. Po drodze pozbywałem się urządzeń, ubrań, śpiwora, porzuciłem też nawigację, bez której początkowo nie wyobrażałem sobie podróży i byłem szczęśliwszy, w pełni mogłem przeżyć moją przygodę.
Wróciłeś do szarej rzeczywistości. Jakie są Twoje dalsze plany?
- Rok minął tak szybko. Za krótko… Już szykuję się do kolejnej wyprawy! Ta podróż otworzyła mi oczy na świat. Uzmysłowiła, co jest w życiu ważne. Nie liczą się dobra materialne, wyścig szczurów, kariera, pieniądze. Po roku nieobecności nagle odkryłem, że znajomi są zaręczeni, inni wzięli ślub, mają dzieci, kupili mieszkanie. To oczywiście piękne, ale na świecie jest tak dużo do zobaczenia. Póki nie mam rodziny, nic mnie tu nie trzyma. Za 3 miesiące chciałbym wyruszyć do Australii, później Ameryki Południowej, ale tym razem motorem. Niestety do Australii wydaje się około 200 wiz rocznie, a już mamy połowę roku. Jeśli się nie uda, to popracuję jakiś czas w zawodzie, jako alpinista przemysłowy, a potem ruszam dalej.
Dogoniłeś marzenia na krańcu świata?
- Tak. Nawet nie sądziłem, że uda mi się zrealizować ich aż tyle, ale dzięki tej podróży powstały nowe. Załapałem bakcyla, zakochałem się w podróżowaniu! Życie jest zbyt krótkie, dlatego trzeba spełniać swoje marzenia. To było najlepsza decyzja w moim życiu.