Doktor Karolina od ptaków
Jest w Krakowie takie miejsce, gdzie można zawieźć rannego ptaka, jeża a nawet chorą łasicę. To Ośrodek Rehabilitacji Dzikich Zwierząt, który prowadzi nasza rozmówczyni, doktor weterynarii Karolina Ptak
Kiedyś do domu moich rodziców wpadła kawka - przez komin. Pamiętam, że zabraliśmy ją do weterynarza, a w końcu puściliśmy wolno. Dobrze zrobiliśmy?
Dobrze! Zawsze w takich sytuacjach najlepiej jest się skontaktować z ośrodkiem, który specjalizuje się w leczeniu dzikich zwierząt. W każdym większym mieście taki jest. Nie wolno zajmować się takim ptakiem na własną rękę, bo często chcąc pomóc, możemy wyrządzić mu dużo krzywdy.
Ale mamy jakoś go obejrzeć, sprawdzić?
Tak, patrzymy czy ma rany, czy jest osłabiony. Ale tak czy inaczej lepiej go zawieźć do weterynarza - czasami ptak się szamocze, ucieka i wszystko się potem źle kończy. Więc wsadzamy ptaka do pudełka kartonowego z otworkami i wieziemy do specjalisty. Tak jest najbezpiecznej.
I ludzie przyjeżdżają? Przywożą Pani ranne ptaki?
Ludzie są coraz bardziej wrażliwi, dostrzegają, reagują, dzwonią z pytaniami. Jest taka zasada, że jak przywiozą zwierzaka do nas, to on musi zostać. Jest dziki, więc nikt nie ma do niego prawa. Zresztą lepiej, żeby zajmował się nimi specjalista, bo zwykły człowiek może nieumyślnie zrobić im krzywdę. To szczególnie ważne u osesków i piskląt - u nich łatwo o błędy, które prowadzą do ciężkich wad rozwojowych.
Ile rocznie przyjmujecie dzikich zwierząt?
W zeszłym roku mieliśmy około 1100 dzikich zwierząt. I to nie jest nasza zasługa, to nie wynika z faktu, że działamy już od kilku lat i ludzie się o nas dowiadują. Raczej chodzi o to, że więcej ludzi wie, że zwierzęta też cierpią i potrzebują pomocy. Oczywiście, wciąż jest mnóstwo złych zachowań, a niektóre zwierzaki są okrutnie traktowane. Na przykład gołębie mają u nas bardzo słaby PR i nie są szanowane. A to wspaniałe ptaki! Mamy szczęście, że możemy obcować z dzikimi zwierzętami, powinniśmy to doceniać. Trzeba w gołębiach zobaczyć ptaka, który kiedyś mieszkał na klifach skalnych - to, że teraz przebywa mieście, to wina człowieka. To my się do tego przyczyniliśmy, rzucając im kawałki obwarzanków. Gdybyśmy tego nie robili, tłum gołębi nie siedziałby na Rynku w Krakowie. Gołębie są bardzo inteligentne, nie stanowią żadnego zagrożenia, nie przenoszą chorób. Większym zagrożeniem niż one dla nas jesteśmy my dla nich. Mówię głównie o ptakach, bo to one są naszymi najczęstszymi pacjentami. Ale przyjmujemy też masę innych zwierząt.
Co na przykład?
Nietoperze, jeże, zające, kuny, łasice, myszki… Ale jednak 70 procent stanowią ptaki. Niedługo zaczyna się sezon na pisklęta, więc już zaczynamy się denerwować. W tym okresie mamy najwięcej pracy, bo ludzie często znajdują podloty szpaczków, kwiczołów czy drozdów i przywożą do nas. Podlot to jest taki etap w życiu ptaka, kiedy wychodzi już z gniazda, nie jest pisklakiem, ale nie jest też dorosły. Próbuje sobie sam radzić, a rodzice go dokarmiają. Podloty kicają sobie po krzaczkach, chcą zacząć latać. To jest moment, kiedy trzeba trochę studzić dobroć ludzi, którzy myślą, że ptakom dzieje się krzywda. Jeśli nie leży na boku, nie jest ranny, tylko sobie dziarsko kica - nie trzeba go ratować. Można ewentualnie przenieść gdzieś wyżej, żeby nie zainteresował się nim biegający po trawniku pies. Dlatego część naszej pracy polega na rozmowie z ludźmi, którym chcemy wyjaśnić, że ptaka nie możemy zamknąć w szklanej bańce.
Jak trafi do was ranny ptak, wyleczycie go, to co się dzieje potem?
Staramy się przywrócić mu wolność. Zależy jak długo był u nas - ten proces jest albo bardzo prosty albo skomplikowany. Najlepiej jest zwierzaka wypuścić tam, gdzie był znaleziony. W okolicy przychodni mamy Wisłę, dużą przestrzeń z zaroślami, drzewami. Mamy dużo dobrych siedlisk.
A co, jeśli nie da się zwierzaka wyleczyć?
Pierwsze decyzje zapadają już przy przyjęciu zwierzęcia do przychodni. To jest trochę inna sytuacja niż w przypadku psów czy kotów. Zwierząt dzikich nie leczymy za wszelką cenę. Niepełnosprawność wyklucza je z życia w naturalnym środowisku, jeśli zwierzę jest ciężko ranne, skazane na cierpienie - musimy zdecydować się na eutanazję. A jeśli można go leczyć, ale po drodze okazuje się, że jest niepełnosprawne, staramy się mu znaleźć miejsce w specjalnym schronisku. To trudne, bo opieka nad takim zwierzakiem jest dożywotnia. Ośrodki muszą być przygotowane, bo nie każde dzikie zwierze dobrze znosi życie w niewoli.
Skąd u Pani taka pasja?
To się wyklarowało w czasie studiów. Zaczęło się od praktyk u prof. Kruszewicza w Ptasim Azylu w Warszawie, po nich zobaczyłam, że jest niezagospodarowana przestrzeń i nie ma kto dzikim zwierzętom pomagać. One są często skazane na umieranie. Argumentem było moje proekologiczne nastawienie i przeświadczenie, że kłopoty zwierząt wynikają z działalności człowieka. Pomoc zwierzakom jest potrzebna, bo to człowiek im zaszkodził. Spłacam w ten sposób dług. A poza tym to ogromna przyjemność obcować ze zwierzęciem. Normalnie możemy je obserwować, a ja mam przywilej, że takiego szpaka czy myszołowa widzę z bliska, trzymam na ręku. Mało kto ma takie doświadczenia. Oczywiście muszę hamować moją chęć bliskości. Nie ma tu mowy o głaskaniu czy oswajaniu, ale samo bycie obok nich jest wspaniałe.
To nie wolno się ze zwierzakiem zaprzyjaźnić?
Nie może stać się tak, że nasz egoizm przeszkodzi im w odzyskaniu wolności. Wolontariuszy, którzy z nami współpracują, też na to uczulam.
Z jednej strony nie wolno nam się zaprzyjaźnić z jeżem, ale z drugiej wiele osób trzyma w domu egzotyczne zwierzęta. To się nie kłóci?
Kupowanie egzotycznych zwierząt to dzisiaj sytuacja na tak dużą skalę, że już jej nie zatrzymamy. Według mnie - to niedobrze, bo moje podejście do zwierząt opiera się na szacunku do naturalnego życia i nie widzę nic pozytywnego w pozbawianiu zwierząt ich normalnych warunków. Trzymanie w domu egzotycznego zwierzaka jest możliwe tylko wtedy, kiedy odtworzymy mu naturę w miniaturze. Wtedy dobrostan jest zachowany. Ale większość ich problemów wynika ze złej diety i złego przetrzymywania zwierzęcia, a nie ze złych intencji ich właścicieli. Kluczowa jest też opieka weterynaryjna.
Pani ma jakieś zwierzaki?
Tak, mam dwa koty z odzysku. Jeden miał być uśpiony, ale poprosiłam właściciela o zrzeczenie się praw. Drugi był zapchlonym, zakatarzonym kociakiem, który przypałętał się tutaj. Uważam, że nie można być weterynarzem bez powołania. Trzeba kochać zwierzęta. Pomagamy im i uczymy ludzi, jak trzeba je traktować. Chciałabym, żeby ta linia na styku między zwierzętami a ludźmi przebiegała dobrze, prawidłowo.