Doktor Maciej Socha. Pierwszy rzuci jajami, by żyć bez kłamstwa
Dr Maciej Socha, specjalista położnictwa i ginekologii, ginekologii onkologicznej, perinatologii, adiunkt w Collegium Medicum UMK w Bydgoszczy, kierownik Oddziału Położniczo-Ginekologicznego Szpitala Św. Wojciecha w Gdańsku oraz jego partner, Mateusz Wartęga, także lekarz. Ci dwaj, którzy nie przeszli obojętnie obok baneru z kłamliwymi hasłami anty-LGBT fundacji Pro-Prawo do życia.
Choćby po komentarzach w sieci widać, że pacjentki pana uwielbiają. A nie jest łatwo uwielbiać swojego ginekologa. Jak pan to robi?
Maciej Socha: Mnie się wydaje, że nie aż tak trudno. Mam jedną prostą zasadę. No może dwie. Gdy przychodzi do mnie tzw. trudna pacjentka, która jest agresywna w rozmowie i roszczeniowa, za czym prawdopodobnie stoi jakaś historia: może jest w żałobie, w ostrej reakcji na stres, przerażona i zamartwiająca się o własne zdrowie i życie, to, wiem, że jestem w gabinecie od tego, żeby się nią zająć. Nie fochuję się i nie spinam. Moim obowiązkiem jest zachować się tak i użyć takiego języka, by do niej dotrzeć, by jej po prostu pomóc. To moje zadanie, żeby dogadać się z każdą pacjentką i pacjentem. Nawet z tymi, z którymi prywatnie może nie miałbym ochoty wyjść na kawę. Jest tylko jeden warunek w pracy. Bardzo szanuję moje pacjentki i pacjentów, a w zamian wymagam szacunku od nich. Wiem co potrafię, wiem, jak pracuję i wiem, że w gabinecie nic poza profesjonalnym podejściem do pacjentki nie ma znaczenia. Nie mam przyjemności pracować z tymi osobami, które tego rzeczowego, opartego na szacunku podejścia nie chcą odwzajemnić. Odchodzą z własnej woli albo proszę, żeby poszukali innego lekarza, bo ja tak nie umiem pracować i im pomóc. Tak, to druga grupa wypisujących oceny o mnie w sieci. Pacjentka z tej pierwszej pisze: uwielbiam. Z drugiej: nadęty gnojek. Kolejna zasada (tę szczególnie staram się wpoić moim studentom i rezydentom), brzmi tak: nigdy nie wolno „porzucać” swojej pacjentki, nie pomagać jej, kiedy pojawiają się kłopoty i trudności. Trzeba być z nią od początku do końca. Kiedy są powikłania, porażka w trakcie leczenia, albo kiedy specjalista, do którego ją wysłaliśmy, zlekceważył ją. Trzeba zostać, nawet, gdy jest ciężko. A czasem jest bardzo ciężko. Czasem słyszę od pacjentki po takim trudnym doświadczeniu, że byłem chłodny, do bólu zasadniczy. Profesjonalny i… bardzo pomocny. Pękam wtedy z dumy.
Ostatnio jedna z pacjentek opowiedziała mi, że jej koleżanka zapowiedziała, że do Sochy więcej już nie przyjdzie. Kiedy ta zapytała, dlaczego, była już pacjentka odparowała: „nie wiedziałaś?! On jest gejem!” - I co jej pani na to powiedziała? - chciałem wiedzieć. „Żeby się…”. No to ja bardzo dziękuję. Może żyję w ułudzie, w swojej bańce, ale czuję, że dla pacjentek liczy się to, czy lekarz lub lekarka są zaangażowani, czy umieją leczyć, a nie jakiej są płci albo jakie praktyki seksualne ich kręcą.
Dla pacjentek nie ma znaczenia pana orientacja seksualna?
MS: Należałoby uznać, że nie powinna. Choć nazbierałem już mnóstwo różnych doświadczeń związanych z uprzedzeniami. Jako młody lekarz słyszałem od niektórych pacjentek, że mam za mało lat, żeby coś umieć. Innym przeszkadzała po prostu moja płeć. W ramach życia w heteromatrix, większość zakładała, że mam żonę lub chociaż dziewczynę. Inne się krępowały, bo według nich byłem za przystojny. Pamiętam, jak pierwszy raz przyszedłem do poradni, w której pracowałem i zobaczyły mnie pacjentki. Z pełnej poczekalni została jedna starsza pani, która niedosłyszała, kiedy ktoś powiedział. że „tak, ten chłopiec, w krótkich spodenkach to lekarz”. Ale miałem dla niej trzy godziny, pomogłem, a ona mnie pokochała i przyprowadziła koleżanki z chóru parafialnego. Wielki „romans” przeżywałem też wtedy z Romkami. Pierwsza była nieufna, ale po tym, jak z szacunkiem podszedłem do pewnych różnic kulturowych, polubiliśmy się. Za nią przyszły kolejne Romki. Po pomoc, o którą nie prosiły od lat. Są jednak takie sytuacje, kiedy dystans między lekarzem a pacjentką ulega skróceniu. Jesteśmy tylko ludźmi i mamy też swoje doświadczenia, a pacjentki już nie chcą lekarzy - bogów, ale właśnie lekarzy - ludzi. Nie mam oporów, by powiedzieć pacjentce onkologicznej: rozumiem, co pani czuje, kiedy umierała moja mama było tak i tak… Choć w gabinecie raczej nie pozwalam pacjentkom uciekać w rozmowach na boczne tory (skupmy się na tym, co mamy do zrobienia), bywa, że po prostu pojawia się small talk: „odpoczął pan doktor przez weekend?”. Odpowiadam: „miło spędziłem czas z moim narzeczonym”. Nie cenzuruję się. Ostatnio jedna z pacjentek opowiedziała mi, że jej koleżanka zapowiedziała, że do Sochy więcej już nie przyjdzie. Kiedy ta zapytała, dlaczego, była już pacjentka odparowała: „nie wiedziałaś?! On jest gejem!” - I co jej pani na to powiedziała? - chciałem wiedzieć. „Żeby się…”. No to ja bardzo dziękuję. Może żyję w ułudzie, w swojej bańce, ale czuję, że dla pacjentek liczy się to, czy lekarz lub lekarka są zaangażowani, czy umieją leczyć, a nie jakiej są płci albo jakie praktyki seksualne ich kręcą.
„Ceniony bydgoski ginekolog i położnik został wylegitymowany przez policję i ukarany 850-złotowym mandatem po tym, jak obrzucił jajkami baner z kłamliwymi hasłami anty-LGBT fundacji Pro-Prawo do życia” - informowały w weekend media. Rzucał pan jajami jako lekarz, który nie godzi się na podważanie wiedzy naukowej czy jako gej, który poczuł się obrażony nienawistnymi, kłamliwymi hasłami?
MS: Przede wszystkim: rzucałem jajkami prywatnie. Ale nie żyjemy w próżni, nie ma mnie dwóch. To ja Maciej Socha, ten ginekolog i nauczyciel z Collegium Medicum. Na co dzień haruję jak wół, żeby pomóc parom, które zmagają się z niepłodnością. Mam rzeszę pacjentek, walczę o każde dziecko. Robię wszystko, by się urodziło i mogło godnie żyć. Ale czasem nie pozostaje nic innego, jak zrobić wszystko, by mogło godnie umrzeć. Towarzyszyłem twórcom Hospicjum perinatalnego Św. Łazarza w Bydgoszczy, pierwszego takiego w regionie. Dalej pro bono konsultuję tam pacjentki, które noszą uszkodzone płody. Podobną pracę wykonuję w gdańskich hospicjach. Niekiedy, w granicach obowiązującego prawa, kobieta decyduje się na terminację ciąży (uważam, że powinna mieć prawo do decyzji!), a ja też wtedy jestem przy niej. Tymczasem w mojej Bydgoszczy, przy mojej ulicy stoją jacyś ludzie z transparentem, który mówi o tym „Czego lobby LGBT chce uczyć dzieci?”. Ludzie, którzy wierzą chyba w to, co piszą: że osoby LGBT chcą uczyć 4-latki masturbacji, zgody na seks, a także orgazmów. Za nimi widzę baner ze zdjęciami rozczłonkowanego ciała martwego płodu, a z głośników sączy się narracja o tym, że ginekolodzy mordują dzieci w siódmym miesiącu ciąży. Za chwilę czytam, zdania zrównujące nieheteronormatywność z pedofilią. Jak autorzy tych haseł do tego doszli? Patrząc na tę scenkę, przypomniałem sobie, że Sąd Okręgowy we Wrocławiu w wyroku z 2019 roku uznał, że przedstawianie rozkawałkowanych zwłok płodów „nosi znamiona nieprzyzwoitości”, a dodatkowo jest „narzucaniem prezentowanych treści” innym ludziom i wywołuje lęk, niepokój, przerażenie. Nie wolno więc! Ale stoją. Przypomniałem sobie jeszcze coś: raport Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego. Połowa nastolatków orientacji nieheteronormatywnej ma myśli samobójcze. To prawdziwy społeczny dramat! Drugi raz trafił mnie szlag. Stoję na rondzie. Ubrany jestem w dres, tak samo jak mój narzeczony, Mateusz, który siedzi na fotelu obok. Stoję, patrzę i wiem, że nie mogę zrobić nic. Poza jednym. Jajka z wolnego wybiegu kupiłem w pobliskim sklepie. Wyszło trochę teatralnie, kiedy rzucałem, ale czułem, że muszę. W 45. sekundzie zjawiła się policja. Mandatu nie przyjąłem. Sprawa rozstrzygnie się przed sądem.
Nie można było zareagować inaczej?
MS: Mateusz też to sugerował...
Mateusz Wartęga: Zaproponowałem, by zadzwonić na policję. Mieliśmy argumenty: znaliśmy wspomniany wyrok sądu, czuliśmy się tymi banerami obrażeni, a narzucona treść zdjęcia mnie osobiście przerażała. Ale Maciej był zdania, że policja nie stanie po naszej stronie. I – jak już wiemy – miał rację. Pozostało mi wesprzeć Macieja. Poza tym to była ekspresowa decyzja. Maciej wie, co robi i ma jaja, żeby realizować się życiowo.
Co dobrego przyniosło rzucanie jajkami?
MS: Samo dobro. Zasypały mnie setki wiadomości z pozytywnymi reakcjami. Tylko jedna pani napisała, że będzie się za mnie modlić, choć i tak według niej usmażę się w piekle. Bóg zapłać. Ale budujących, pozytywnych komentarzy, gratulacji, podziękowań było zdecydowanie więcej. Odezwało się też bardzo dużo moich pacjentek. Wysyłają zdjęcia swoich dzieci: cztero-, siedmio-, dziesięciolatków. Piszą, że dzięki mnie są na świecie. Niektórzy komentowali, że jestem superodważny. Trochę się zżymałem na te słowa, ale myślę sobie, że może ludzie potrzebują „bohatera”, kogoś, kto dobitnie pokaże, że potrzeba nam normalności. Kogoś, kto zadziała tu i teraz i pierwszy rzuci jajkiem. Pani Karolina opowiedziała, że zasłaniała córce oczy za każdym razem, gdy przechodziły obok baneru. Ale nie była w stanie zrobić nic ponadto. Kiedy rzucałem jajkami, podszedł do mnie człowiek, stojący z tymi banerami, był agresywny. Ktoś krzyknął: „gdzie z łapami?!”. Odpuścił. Ludzie się zatrzymywali, nagrywali zdarzenie, deklarowali, że w razie czego, mogą zaświadczyć w sądzie. Jestem bardzo dumny z bydgoszczan!
Już wcześniej zrobiło się o panach głośno: kiedy pokazaliście się nago w kalendarzu „Afiszujemy się”, wydanym przez dwumiesięcznik „Replika”, pismo społeczno-kulturalne LGBT. A ta akcja – co dobrego przyniosła?
MS: Samo dobro! Dałem się przekonać do tego zdjęcia, bo miałem nadzieję, że uda mi się pokazać, że geje żyją normalnie, nikogo nie okłamują, nikogo nie krzywdzą. Że mogą odnosić sukcesy zawodowe, nie musząc się niczego wstydzić. Pokazałem się nago. Prawdziwy ja. Nie chcę żyć, ukrywając się ani kłamiąc. Chciałem w ten sposób pomóc zwłaszcza młodym osobom ze środowiska LGBT. I to się udaje. Już po pierwszym wywiadzie telewizyjnym, który dotyczył kalendarza, dostaliśmy wiadomość od młodego chłopaka, lekarza – stażysty. Napisał, że gdyby 10 lat temu mógł zobaczyć, że dwóch mężczyzn, dorosłych ludzi, lekarzy, publicznie mówi o swoim uczuciu, swoim związku, on nie myślałby dzisiaj o śmierci... Posypały się wiadomości w podobnym tonie. Przygniatające. Do bólu szczere. W gabinecie jedna z pacjentek powiedziała: „chcę panu podziękować”. Okazało się, że jej 19-letni syn jest gejem, a ona nie umiała sobie z tym poradzić. Zobaczyła nas w kalendarzu. Poczytała wywiady. I jakaś blokada się u niej zwolniła.
MW: Moja orientacja nie ma chyba żadnego wpływu na moje życie zawodowe. Od bliskich, od przyjaciół słyszę dziś tylko pozytywne komentarze w związku z udziałem w kalendarzu. Ale mam świadomość, że żyję w bańce, że otaczam się otwartymi ludźmi, a poza bańką nie jest już tak bezpiecznie. Mam trochę inne doświadczenia niż Maciej, bo pracuję przede wszystkim z młodymi ludźmi. Im nie trzeba już tłumaczyć, że bycie gejem to nie choroba. Wśród młodych lekarzy jest znacznie mniej osób, które tę prawdę odrzucają niż np. w kadrze profesorskiej i ordynatorskiej, do której należy Maciej.
Już po pierwszym wywiadzie telewizyjnym, który dotyczył kalendarza, dostaliśmy wiadomość od młodego chłopaka, lekarza – stażysty. Napisał, że gdyby 10 lat temu mógł zobaczyć, że dwóch mężczyzn, dorosłych ludzi, lekarzy, publicznie mówi o swoim uczuciu, swoim związku, on nie myślałby dzisiaj o śmierci...
MS: Osobnym tematem jest to, że pokazanie się w kalendarzu nago wywołało dyskusję: co wypada lekarzowi? Czy pokazanie ciała umniejsza mojej fachowości? Czy to nieprofesjonalne? Takie pytania to kwintesencja tego, czego doświadczyłem, gdy zaczynałem pracę w Gdańsku. Zanim jeszcze poznałem zespół, ktoś odszukał moje zdjęcia w mediach społecznościowych – wakacyjne, na których byłem w samych kąpielówkach, i stało się to tematem! Ordynator? Półnagi? Nagość to ciągle temat, którego jako społeczeństwo nie umiemy udźwignąć. Więc samo wywołanie dyskusji, skłonienie do refleksji, odnotowuję na plus. Niestety, rykoszetem oberwali moi pracodawcy. Pewien znany profesor, związany z PiS, napisał do szefa, że moje zachowanie jest obsceniczne, że to ekshibicjonizm. Koleżanki z pediatrii domagały się zwolnienia mnie z pracy! Chciałbym wykorzystać rozgłos, jaki przyniósł udział w kalendarzu, by zająć się edukacją seksualną. Wiele mamy do zrobienia w tej dziedzinie.
Brak edukacji seksualnej to nasz największy problem?
MS: Najpierw potrzeba nam solidnej edukacji, potem zmian kulturowych. Problem w tym, że jeszcze 10 lat temu powiedziałbym, że - aby te zmiany się dokonały - potrzeba wyedukować nowe pokolenie; zajmie to może 10 lat. Teraz cofnęliśmy się o jakieś 20 lat albo i więcej. W mojej ocenie winni temu są rządzący politycy, którzy zrobili z tematu nieheteronormatywności narzędzie walki o władzę. Nawołują wprost do nienawiści. Winni są też duchowni „polskiego Kościoła”, którzy - mówiąc o tęczowej zarazie - sami nie potrafią poradzić sobie z pedofilią... To dobrze, że inni wiedzą, że żyję z mężczyzną. Może dzięki temu niektórzy zauważą, że osoby nieheteronormatywne są między nimi, szczególnie się nie wyróżniają, chodzą tymi samymi ulicami. Bywają nawet lekarzami czy nauczycielami. Wie pani, ja nawet rozumiem tych młodych ludzi, którzy do mnie piszą, że nawet nie mają ochoty opowiadać dziadkom i rodzicom o tym, że kochają inaczej niż ci sobie wyobrażają, że kochać można. Ci ludzie mają często jedno tylko wyobrażenie o gejach: przejaskrawione, takie, jakie kształtuje telewizja, pokazując od czasu do czasu zdjęcia z niemieckiej parady równości. A kiedy jeszcze usłyszą w kościele, że jesteśmy tęczową zarazą, to już trudno ich wyprowadzić z błędu. Wszyscy powinniśmy starać się otwarcie żyć, nie ukrywać tego, jakimi ludźmi jesteśmy i kogo kochamy. Po moim sobotnim proteście jeden ze znajomych powiedział, że zrobiłem to niepotrzebnie – lepiej byłoby, gdybym się nie wychylał, bo teraz będę miał kłopoty. A ja siedzenia cicho mam już dość. To żadna polityczna akcja, nie mam na takie sprawy czasu, nie aspiruję też do bycia aktywistą LGBT. Widząc te nienawistne hasła, musiałem jednak zareagować. Kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą. A osób, które opowiadają kłamstwa o ludziach LGBT, nie brakuje. Ich motywacje są rożne.
- Seksuolodzy skupiają się zwłaszcza na tych, którzy są wrogo nastawieni do ludzi z powodu ich seksualności, a jednocześnie ukrywają swoją własną seksualność i kreują się na stróżów moralności. To osławiony zespół Hoovera.
- Jest też takie pojęcie naukowe jak stres mniejszościowy, które pomaga zrozumieć problemy m.in. osób LGBT. Czujemy się gorsi, bo mamy w pamięci wszystkie wyzwiska, szyderstwa, prześmiewcze komentarze, które usłyszeliśmy i przyjmujemy je jako prawdę. Przez tę internalizację często dochodzi do prób samobójczych i śmierci.
Stres mniejszościowy utrudnia życie. Zaczyna się z pozoru od drobiazgów: nie wyjdę z moim narzeczonym na spacer, trzymając go za rękę. Osobiście mam z tym problem, ale dlatego, że nie chcę narażać siebie i jego na niebezpieczeństwo. Skąd mam wiedzieć, że nikt nie wpadnie na pomysł, by nas pobić? Nie chcemy wiele, chcemy żyć normalnie. Kiedy osoba heteroseksualna powie koledze: „byłem na spacerze z żoną”, nikogo to nie zdziwi, nikt nie powie: afiszujesz się ze swoją heterosekualnością. Lesbijka powie: byłam na spacerze. Zadziała autocenzura ze strachu przed reakcją. Zależało nam z Mateuszem, by wziąć ślub w Polsce, ale nie wierzymy już, że stanie się to szybko możliwe. Przysięgę złożymy sobie w Edynburgu. Będziemy małżeństwem niemal na całym świecie. Tylko w ojczyźnie będziemy traktowani jak obcy sobie ludzie.