Doktor Paweł Grabowski prowadzi jedyne w regionie wiejskie hospicjum
Pochodzi z Krakowa, przez lata pracował w Warszawie, ale cel życia odnalazł na Podlasiu. Doktor Paweł Grabowski prowadzi jedyne w regionie wiejskie hospicjum domowe.
Mieszka pod Michałowem. Stamtąd ma niedaleko do hospicjum w Nowej Woli, które założył prawie pięć lat temu. Razem ze współpracownikami dba, by nieuleczalnie chorzy byli otoczeni troskliwą opieką i mogli spędzić koniec życia w godnych warunkach. Swoich podopiecznych odwiedza w domach, ale marzy o hospicjum stacjonarnym. Fundacja, którą prowadzi, ma już działkę pod Narwią, projekt obiektu, a nawet pozwolenie na budowę. Żeby wystartować z inwestycją brakuje 10 mln zł.
- Ale w końcu się uda - doktor Paweł Grabowski jest tego pewny.
Ma 52 lata. Pochodzi z Krakowa. Urodził się w Nowej Hucie, a poród odebrała słynna położna Jadwiga Beaupre, która w latach 50-tych założyła pierwszą w Polsce szkołę rodzenia. Na medycynę dostał się za drugim razem. Za pierwszym zabrakło mu kilku punktów. Zdobył je, pracując przez rok jako salowy w jednym z krakowskich szpitali. Skończył stomatologię, zrobił specjalizację z chirurgii stomatologicznej, a drugi stopień specjalizacji - z chirurgii twarzowo-szczękowej. Potem poszedł na studia lekarskie. Kariera stała przed nim otworem, choć nie zawsze było łatwo.
- Środowisko lekarskie jest dość specyficzne - Grabowski nie chce wchodzić w szczegóły.
Wyjechał do Warszawy, gdzie specjalizował się pod okiem krajowego konsultanta. Irytuje się, gdy słyszy pytania, dlaczego nie chciał leczyć zębów albo pozostać przy swojej specjalizacji. To przecież dziedziny potrzebne i umożliwiające nawet więcej niż godny byt.
Brakuje czasu na rzeczy ważne, więc trzeba robić najważniejsze
Z pacjentami onkologicznymi spotykał się - jak każdy medyk - już na studiach. Jednak najlepiej zrozumiał ich problemy jako asystent w Klinice Nowotworów Głowy i Szyi w Warszawie.
- To jest specyficzny obszar, którego nie da się ukryć gdzieś pod koszulą - mówi Paweł Grabowski. - To po prostu widać, słychać, także czuć, kiedy ten guz rozpada się, gnije, ropieje. Mimo, że techniki operacyjne bardzo się rozwinęły, rekonstrukcja twarzy nadal jest trudna. Usuwając guz nowotworowy zlokalizowany w tej okolicy, nie da się wziąć z każdej strony po kilka centymetrów zdrowych tkanek, bo albo niedaleko jest oko, albo inny ważny narząd. Dlatego ci chorzy, mimo rozwoju medycyny, wciąż mają średnie szanse na wyleczenie, jeśli mają rozpoznany taki nowotwór.
Myślał o tych pacjentach, zastanawiał się, jak im pomóc w tej niełatwej sytuacji. Zwłaszcza, kiedy choroba okazywała się nieuleczalna. I tak zainteresował się ruchem hospicyjnym. Zaczął pracować jako wolontariusz w hospicjach. Najpierw w dziecięcym, później - dla dorosłych. Nie zgadza się, że praca z nieuleczalnie chorymi dziećmi jest bardziej wyczerpująca emocjonalnie niż z dorosłymi u schyłku życia.
- To stereotyp - komentuje dr Grabowski. - Obie sytuacje są równie trudne. Trzeba jednak pamiętać o tym, że dzieci mają matki, ojców, dziadków i babcie, więc najczęściej są otoczone miłością i troską. A jeżeli człowiek jest stary, chory, bezradny i opiekuje się nim równie stary mąż czy żona, który sam jest słaby, zmęczony, ma np. chory kręgosłup i niewiele już może pomóc, to dopiero jest to wyzwanie.
Był też pewien epizod w życiu doktora, który skłonił go do przewartościowania wszystkiego. O mały włos nie stracił życia. Wówczas zdał sobie sprawę, jak bardzo jest ono kruche.
- Wystarczy moment jak pstryknięcie palcami i może nas nie być - mówi. - kiedy wróciłem do świata żywych, pomyślałem, że oczywiście można dalej gonić za nie wiadomo czym, spędzać fajne wakacje - Seszele, Karaiby i Bóg wie, gdzie jeszcze. Mieszkając w Warszawie, było mnie stać na wszystkie takie rzeczy. Uwielbiałem żeglowanie, więc mogłem zimą popłynąć na Bałtyk, Morze Północne. A jak chciałem ciepła, to popłynąłem na Karaiby. Nie było problemu żeby spełniać swoje różnego rodzaju pasje. Ale gdy widzę, że za chwilę może mnie nie być, to pojawia się pytanie: po co to wszystko?
Doszedł do wniosku, że nie mamy w życiu czasu, żeby robić nawet ważne rzeczy. A skoro tak, trzeba robić tylko te najważniejsze. Był sam, za nikogo nie odpowiadał, mógł więc diametralnie zmienić swoje życie. Zrobić coś, co wielu uznałoby za szaleństwo. Postanowił założyć hospicjum, gdzieś w odległym zakątku Polski.
- Zacząłem układać taki odwrotny biznesplan - opowiada doktor. - Chciałem otworzyć hospicjum tam, gdzie nikt by go nie otworzył. Tam, gdzie na pewno będzie daleko, gdzie na pewno nikomu nie będzie się opłacało. Zrobić to w takim miejscu, gdzie wiadomo, że jest ono potrzebne, ale ktoś kto będzie kalkulował, uzna, że to się nie uda.
Miejsce, do którego jest bardzo daleko
Znajomy duchowny prawosławny z Warszawy opowiedział mu o woj. podlaskim i budynku po szkole w Nowej Woli. I tak gmina Michałowo zyskała nowego mieszkańca.
- Kiedy tutaj przyjechałem, zobaczyłem, że to rzeczywiście bardzo daleko - wspomina. - Że dwadzieścia parę kilometrów dalej jest granica białoruska. Że czasami między jedną wioską a drugą mija się połacie ziemi, gdzie nie ma nic. I próbowałem sobie wyobrazić, jak jedzie tutaj pani pielęgniarka z Białegostoku i zużywa znacznie więcej paliwa niż dostaje honorarium za wizytę. I pomyślałem, że gdybym ja miał tutaj jeździć z Białegostoku, to byłoby to sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Dziwiłem się też, że NFZ zakontraktował coś takiego.
Hospicjum, które prowadzi, do dziś nie ma kontraktu, choć są szanse, że w tym roku to się zmieni. Wcześniej, podczas kolejnych rozmów z urzędnikami z NFZ słyszał to samo: „Nie jesteście tu potrzebni. Tutaj przyjeżdżają trzy hospicja z Białegostoku”. Z czasem okazało się, że jego pierwsze odczucia okazały się słuszne - opieka nad miejscowymi pacjentami jest niewystarczająca. Miejscowi nieraz dzwonili do niego z płaczem, prosząc o opiekę nad chorym ojcem czy matką, bo w Białymstoku usłyszeli, że trzeba czekać w kolejce pół roku. I doktor Grabowski pomagał. Na początku z małym zespołem ludzi jeździł od domu do domu, z czasem dołączyli współpracownicy. Znaleźli się też ludzie, którzy wspomagają hospicjum datkami, przekazują 1 proc. podatku.
- Czasem podarują nam swoje umiejętności i wiedzę, kiedy indziej - potrzebny naszym podopiecznym sprzęt - mówi doktor.
Hospicjum otwiera głowy
Za najgorsze uważa myślenie, że jeśli ktoś jest stary, to i tak umrze, zatem nie ma sensu zawracać sobie nim głowy. Dlatego ważną dziedziną działalności hospicjum jest edukacja.
- Jeździmy do szkół, mamy zajęcia ze studentami medycyny w Warszawie, Lublinie czy Białymstoku - opowiada Paweł Grabowski. - W Naczelnej Izbie Lekarskiej prowadzę zajęcia z pracy z pacjentem umierającym. Po to, żeby pootwierać głowy. Po to, by przyszli lekarze pojęli, że to że człowiek umiera, to nie jest ich porażka, tylko że należy się tą osobą zająć z taką samą troską jak każdym innym pacjentem. Pokazujemy, na czym polega godność umierania, wartość tego okresu życia. To jest ogromnie ważny czas, kiedy pewne rzeczy można pozamykać, dokończyć.
Dla człowieka obłożnie chorego zabiegi higieniczne czy niektóre badania mogą być bardzo upokarzające, bo jest on bezradny. Czasem nie radzi sobie z własnymi czynnościami fizjologicznymi. Do tego dochodzi ból.
- Kiedy do pacjenta jedzie pielęgniarka czy fizjoterapeuta od nas z hospicjum, pokazuje osobom opiekującym się nim na co dzień, rodzinie, jak odwrócić pacjenta, jak przewinąć, żeby to zrobić sprawnie, szybko - tłumaczy. - Lekarze, bo jest nas już w hospicjum dwoje, pomagają zapanować nad bólem czy innymi dolegliwościami.
Mimo, że jego hospicjum znajduje się z dala od dużych ośrodków miejskich, ma spory promień oddziaływania. Dr Grabowski jest zapraszany na różne konferencje, wygłasza wykłady. Konferencje, i to międzynarodowe, organizuje też sam. Jedna z nich odbędzie się w najbliższą sobotę w Gminnym Ośrodku Kultury w Michałowie. Poświęcona będzie prawnym i bioetycznym aspektom końca życia, m.in. eutanazji. Przyjadą eksperci nie tylko z Polski, ale też z ośrodków w Holandii czy na Białorusi. A dzięki gościowi z Czeczenii uczestnicy dowiedzą się, co o cierpieniu i nieuleczalnej chorobie mówi teologia islamu.
Trzeba robić swoje, a tytuły i zaszczyty znaczenia nie mają
Choć Paweł Grabowski mieszka na Podlasiu od siedmiu lat i jest zakochany w regionie, wie, że nigdy nie będzie „swój”.
- Osoba, która tutaj przyjeżdża, zawsze będzie obca - stwierdza. - Dla mnie było to pierwsze doświadczenie bycia człowiekiem obcym. Uświadomiłem to sobie, będąc w jednym z domów.
Gospodyni zagaiła rozmowę: „A pan doktor przyjezdny, pewnie panu trudno, my tu miejscowi ...”. Na co jej mąż: „Kobieto, jaka ty jesteś stąd? Przecież ty tutaj mieszkasz dopiero 80 lat”. Poczucie obcości jest nieco bolesne, ale w rzeczywistości nie ma większego znaczenia.
- Uczę się, żeby robić to, co uważam za słuszne, a nie - żeby spełniać oczekiwania ludzi, którzy „gadają”. Wiadomo, że raz mnie będą chwalić, raz ganić, a trzeba robić swoje - mówi. - Dziwię się ludziom, którzy „zagarniają pod siebie”, myślą tylko o sobie, zdobywają władzę tylko po to, żeby się „nachapać”. Za parę sekund może nas nie być. I te wszystkie tytuły, zaszczyty... Jakie to ma znaczenie tak naprawdę? Żyć uczciwie, przyzwoicie, robić to, co do mnie należy i móc śmiało spojrzeć w lustro. Cała reszta tak szybko przeminie…
Ale pewne rzeczy na Podlasiu bardzo go bolą. Np. to, że region wyludnia się - zwłaszcza tereny przygraniczne. Niektóre wioski niemal opustoszały. Zostały w nich jedna-dwie rodziny i z reguły są to starsze osoby. Kiedy umrą, nie będzie nikogo.
- To mnie bardzo smuci i nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje - zastanawia się. - Dlaczego ludzie stąd tak masowo wyjeżdżają? Chyba nie musi tak być. Inne regiony przygraniczne w kraju rozkwitają. A uzdrowiska? Taka np. Rabka czy Busko Zdrój korzystają z tego, że mają czyste powietrze i spokój. Dlaczego Podlasie nie mogłoby swoich walorów wykorzystać w ten sposób? Wiadomo przecież, że nie będzie to region, w którym powstaną tysiące fabryk.