„Don Carlos”, opera na męskie głosy [zdjęcia]
Po raz 23 zespół Opery Nova rozpoczął Bydgoski Festiwal Operowy. Przed melomanami dwa tygodnie uczty - wielkie dzieła, wspaniałe inscenizacje.
Na początek - Verdi. Dyrektor Maciej Figas mimo pewnych niedogodności i przy znaczniej mniej licznych próbach niż przed francuską premierą w 1867 roku (ponoć było ich 270) otworzył 23 Bydgoski Festiwal Operowy „Don Carlosem”. I bez wielkiej skromności bydgoscy artyści mogą powiedzieć o sobie, że od razu pierwszego festiwalowego wieczora wysoko zawiesili poprzeczkę.
Verdi, jak to Verdi - uwodzi muzyką; malarską, pełną napięcia - wydawać by się mogło, że solistom wystarczy się pojawić, byśmy zobaczyli w dźwiękach cały dramat ich postaci. To pozory, bo gdyby ulec tylko nutom, wówczas ominęłaby nas uczta, którą dla oczu przygotowali Anna Sekuła, autorka scenografii, oraz Paweł Were- miuk, odpowiedzialny za projekcje multimedialne. Tym razem bowiem równie dużo co na scenie działo się nad nią - swoisty sufit sprawił, że nie dość, że opera działa się niejako zamknięta niczym kosztowności w szkatule, to jeszcze wzmacniany był efekt przestrzenny widowiska.
W bydgoskim „Don Carlosie” fantastycznie zagrali mężczyźni. Właśnie zagrali, a nie tylko zaśpiewali. Stanisław Kuflyuk jako markiz Posa i Wojtek Śmiłek w roli Filipa II dali popis swoich możliwości. Sceny z ich udziałem buzowały emocjami, co wspierały drobne tricki, jak np. obieranie jabłka przez władcę podczas rozmowy z dumnym markizem - z pozoru: spokój letniego popołudnia, tymczasem gra toczy się o panowanie, przyjaźń, oddanie - gdy w tle czai się cień inkwizycji, a głównymi postaciami dramatu targają największe z uczuć - miłość i zazdrość.
Don Carlos to kolejna (po ubiegłorocznym Fauście) pierwszoplanowa rola Tadeusza Szlenkiera. Trudno zarzucić coś możliwościom wokalnym tego solisty, a jednak na scenie nie jest dane mu panować nad partnerami. Gdy ci wygrywają swoje role aktorsko, on jawi się jako ten, który koturnowo traktuje swoje postacie. Trzeba jednak przyznać, że właściwie niemal nie schodzi ze sceny przez całe ponadtrzygodzinne przedstawienie. To zresztą sprytny zamysł Włodzimierza Nurkow- skiego, który bydgoski spektakl wyreżyserował. Przez cały czas widzimy infanta, słyszymy, gdy inni o nim mówią, spiskują, ba - chcą się go pozbyć (jak jego ojciec Filip, kiedy zwraca się o pomoc do Wielkiego Inkwizytora; dobra rola Bartłomieja Tomaka). Don Carlos stoi przy ścianie, opiera się o nią czy wspiera o nią - jest, choć milczy.
W świetniej dyspozycji głosowej była w ten sobotni wieczór Darina Gapicz w roli księżnej Eboli. W pełni wykorzystała możliwości, które dała jej rola, a już scena intymna z królem Filipem mogła podnieść niektórym panom ciśnienie...
Jolanta Wagner w roli Elż- biety de Valois na pewno zapadła w pamięć melomanom. Zdecydowała się, podobnie jak Tadeusz Szlenkier, oszczędnie korzystać z atrybutów aktorskich, pozostawiając pole dla wyobraźni. Zagrała Elżbietę posągowo i trochę szkoda, że nie pozwoliła sobie na większe emocje. Jej postać przecież cierpi z miłości, a jednocześnie jest wierna raz danemu słowu - składa miłość na ołtarzu królewskich powinności.
Jak zawsze wspaniale wypadły chóry przygotowane przez Henryka Wierzchonia. Ich śpiew jest wprost monumentalny, pełen, elektryzujący - to zbiorowy solista, który od kilku lat nie jest już tylko tłem w tyle sceny. Nasi chórzyści są zdecydowanie artystami pierwszoplanowymi.
W „Don Carlosie” balet ma niewiele do pokazania, a jednak Iwonie Runowskiej udało się w kilku zaledwie scenach pokazać, jak plastyczni są członkowie bydgoskiego zespołu. Przedstawione przez nich zjawy/stwory powodowały dreszcze na skórze.
„Don Carlos” to kolejna z wielkich oper przygotowana przez bydgoski zespół, ze świetnie prowadzoną przez Piotra Wajraka orkiestrą. Coś takiego jest w naszych „profesorach”, jak zwykł był mawiać o nich Sławomir Pietras, który przez wiele lat był gospodarzem operowych wieczorów BFO, że potrafią „malować” dźwiękami. Dali popis w „Cyganerii” Pucciniego, dali teraz w „Don Carlosie” Verdiego.
Autor: Alicja Polewska