Dopingujmy swoich, szanujmy rywali [rozmowa]
W młodości był piłkarzem warszawskiej Legii. Gdy zawiesił buty na kołku, myślał o pracy trenerskiej. Dziś jest cenionym aktorem, scenarzystą i reżyserem filmowym. Jak wygląda piłkarski świat, także w kinie, według Olafa Lubaszenki?
- Co porabia Olek Grom, bohater ostatniej akcji w meczu drużyn Powiśla Warszawa i Kokonu Łódź, z kultowego już filmu „Piłkarski poker”?
- Zawiesił buty na kołku.
- Odtwarzając postać Olka nie był pan czynnym zawodnikiem?
- Nie, przerwałem treningi w Legii niespełna dwa lata wcześniej. Rozbrat z piłką nie trwał więc długo, tym samym pewne zachowania boiskowe pozostały. Jednak trudno mi dziś ocenić sceny typowo piłkarskie, bo były robione metodą filmową, sztukowano je z małych fragmencików. Siłą rzeczy miały inne tempo niż akcje z rzeczywistego meczu.
- Od strony piłkarskiej nie było w panu obawy czy podoła?
- Obawy są zawsze. Ale byli piłkarze nie zapominają, jak się gra, choć niektóre ujęcia kręciliśmy po kilkanaście razy. Dla mnie ważne było, że u boku takich zawodników, których wówczas podziwiałem, jak: Dziekanowski, Jóźwiak czy Pisz czułem się „bezpiecznie”. I choćby już z tego powodu stanowiło to dla mnie olbrzymie przeżycie. Poza tym, my młodzieżowcy, nie mieliśmy przywileju wychodzenia na główną płytę stadionu przy Łazienkowskiej.
- Po odegraniu filmowych scen z udziałem gwiazd Legii nie pojawiła się pokusa powrotu na boisko?
- Bardzo żałuję, że tak się nie stało, bo piłka była moją pierwszą i naturalną miłością. Czasami zadaję sobie pytanie, czy aby nie popełniłem błędu nie stawiając na piłkę. Ktoś, kto widzi wyłącznie same pozytywy w byciu aktorem, reżyserem, scenarzystą może być zdziwiony tą deklaracją.
- Stanął pan przed wyborem: szkoła aktorska czy studia trenerskie?
- Miałem, rzeczywiście, dylemat. Ale wybrałem... socjologię. Czasem tak bywa w życiu, że z dwóch silnych możliwości wybieramy trzecią - neutralną. Mój flirt z socjologią nie przetrwał jednak próby czasu. Szybko też zrozumiałem, że piłkarzem nie będę. Dla mnie był to dowód pewnej dojrzałości.
- Brakowało wiary w siebie?
- Nie. To była realna ocena możliwości, głównie fizycznych. Nie należałem do dynamicznych, szybkich i wytrzymałych. W juniorach nadrabiałem braki w motoryce współpracą z kolegami, przewidywaniem sytuacji. W dorosłej piłce bym przepadł.
- Minęło właśnie 27 lat od premiery...
- Pamięta pan tytuł roboczy?
- A był taki?
- Robocza nazwa brzmiała: „Kocham piłkę” i wiąże się z nią bardzo ciekawa historia. Taki tytuł został użyty przez twórców z pełną premedytacją. Chodziło o uśpienie czujności cenzury, która na dźwięk hasła „Piłkarski poker” mogłaby podejrzliwie się przyglądać scenariuszowi i produkcji. Wymyślono, moim zdaniem bardzo dobry - i tu użyję terminu piłkarskiego - manewr oskrzydlający, opatrując film tytułem „Kocham piłkę”. Pozytywnym, optymistycznym, brzmiącym wręcz sielankowo.
- Cenzura nie zareagowała?
- To były czasy jeszcze przed transformacją, więc cenzorzy mieli wtedy całkiem inne zmartwienia. Kiedy film trafił na ekrany, był jednym z tych, które padły ofiarą przemian. Frekwencja była mizerna, to był czas, kiedy ludzie nie chodzili do kina. W podobnym położeniu znalazł się też „Kroll” z moim udziałem, który wszedł na ekrany w podobnym okresie. Filmy „żyją” jednak do dziś i mają ogromną publiczność.
- „Piłkarski poker” cieszy się wciąż wielką popularnością. Zastanawiał się pan dlaczego?
- Sam nie wiem. Być może są to już nieco inne powody, dla których był popularny 10-15 lat temu. Cechą większości wybitnych filmów jest to, że oddają ducha czasu. Pokazują coś, co jest nie do wyczytania w żadnych książkach, co jest nie do odnalezienia w poezji danego okresu ani nawet w rocznikach ówczesnych gazet. Film ma tę przewagę nad innymi mediami, że potrafi uchwycić coś, co w żadnej innej technologii nie jest możliwe. „Piłkarski poker” pokazuje Polskę końca lat osiemdziesiątych, dodatkowo, „prezentuje” ją poprzez środowisko, które - samo w sobie - było zabawne i na swój sposób interesujące. Ma dobrze wyważone proporcje między postaciami negatywnymi a pozytywnymi.
- Ale film był, wówczas, wyrokiem na środowisko piłki nożnej...
- Patrzę na to z innej perspektywy; jeżeli to był wyrok, to w zawieszeniu na wiele lat. Jak wiemy, zdecydowane rozprawienie się z korupcją w piłce nadeszło dopiero po wielu latach. Film był też etapem dochodzenia i społeczeństwa, i środowiska piłkarskiego, do pewnego punktu, w którym można było się oczyścić. Bez „Piłkarskiego pokera” być może ta lawina by nie zeszła. I ona nie ruszyła, jak wiemy, od razu. Czekaliśmy prawie 20 lat aż wymiar sprawiedliwości przyjrzał się tym bardzo negatywnym zjawiskom. Przypominam sobie, że gdzieś do 2005 roku, czyli do początku obowiązywania ustawy o korupcji w sporcie, było w dobrym tonie opowiadać sobie w środowisku piłkarskim żarty, jak to kogoś przekupiono za ustawienie wyniku meczu świnią, cielęciną albo skrzynką wódki lub bimbru. Nie uchodziło to wówczas za nic wstydliwego. Nie jestem aż tak naiwny, aby twierdzić, że korupcji w piłce nie ma. Ona się pewnie zmieniła, ale być może są jeszcze miejsca, gdzie dochodzi do kupowania lub ustawiania meczów. Dopiero ten film otworzył mi oczy na to chore zjawisko. Przez pierwsze lata po obejrzeniu filmu wydawało mi się, że pokazane w nim zjawiska to gruba przesada, że to jest li tylko kreacja artystyczna. Po latach okazało się, że był to wierzchołek góry lodowej.
- Pan, reżyser i scenarzysta, nie chciał kontynuować tej problematyki?
- Janusz Zaorski, twórca filmu, od ponad 20 lat myśli o kontynuacji. Było już kilka scenariuszy, ale ten ostateczny, który przesądziłby o tym, że reżyser z determinacją zabrałby się do robienia filmu - chyba jeszcze nie powstał. I to trochę mnie wstrzymywało w poszukiwaniu własnego tekstu o piłce nożnej. Przyjmuję z pełną pokorą, że to Janusz ma pierwszeństwo w nakręceniu takiego filmu. Być może jednak sam nie oddałem się tym poszukiwaniom z innych względów. W filmie o korupcji w piłce naprawdę trudno zdefiniować głównego bohatera. Kto miałby nim być...? W „Piłkarskim pokerze” główny bohater może być postacią kryształową albo postacią - jak w amerykańskim Dexterze - całkiem nieoczywistą.
- Znalazł pan ostatecznie odpowiedź na to pytanie?
- Sam nie wiem, czy to powinien być piłkarz, sędzia - ale przecież był już Laguna. Może osławiony „Fryzjer”...? Czy też może prokurator ścigający korumpujących i korumpowanych. Tak długo, jak nie poznamy za kim publiczność się opowie i komu będzie kibicować, to nie ma powodu, aby taki film nakręcić.
- Pamięta pan swój pierwszy kontakt z piłką?
- To był 1976 rok. Grywaliśmy na boisku przy ul. Emilii Plater 29, obok kościoła św. Barbary. To był piękny teren przykościelny. W zasadzie park, a za bramki służyły nam drzewa. Długo tam grywaliśmy. Kiedy jednak pojawił się w parafii nowy ksiądz, okazało się, że graliśmy na dzikim cmentarzu ofiar epidemii cholery z XVII wieku. Gdy się o tym dowiedzieliśmy, przestaliśmy tam grać. Potem „moim domem” zaczęło być szkolne boisko, również przy Emilii Plater. Byłem chyba dobry, bo stworzyłem nawet reprezentację szkoły. Aż od nauczyciela wf dowiedziałem się, że powinienem spróbować w klubie.
- Wybór był trudny. Agrykola, Gwardia, Legia czy Polonia?
- Zdecydowanie Legia! Kiedyś zobaczyłem 50-letniego pana, który wydawał mi się znajomy, w domu przewertowałem jakieś albumy z zdjęciami zawodników Legii i już wiedziałem, że to pan Lucjan Brychczy! Co przesądziło, że odważyłem się pójść na trening, a pan Lucjan pozwolił mi zostać w zespole. Po dwóch latach treningów i gry trafiłem, na pół roku, pod skrzydła śp. Władysława Stachurskiego, który na przełomie lat 80/90 wprowadził do I ligi bydgoskiego Zawiszę.
- Miał pan wówczas swojego piłkarskiego idola?
- Darka Dziekanowskiego. Potrafił czarować na boisku. Jego kultura gry, fantazja, technika i piłkarska wyobraźnia wywarły na mnie wrażenie. W reprezentacji był nim natomiast Władysław Żmuda. Od czasu kiedy usłyszałem podczas transmisji z ust Jana Ciszewskiego zdanie: „Olimpijski spokój Władysława Żmudy”, zamarzyłem być na boisku takim, jak ten środkowy obrońca. Po latach poznałem Władka osobiście i mogłem mu to powiedzieć.
- Legia nie jest lubianym klubem w kraju...
- Ten fundament niechęci postawiono głównie w latach 50., ale też i kolejne dekady się przysłużyły. Wtedy wojsko „brało w kamasze” najzdolniejszych młodych sportowców. Przecież kluby innego resortu prowadziły tę samą działalność, a jednak ta niechęć nie była tak wyrazista. Nikt nie powie, że Wisła Kraków jest równie nielubiana, jak Legia, choć też jest resortowa. Drugi powód wziął się z pewnej rezerwy do stolicy. Ludzie przyjeżdżający do tego miasta pracować, uczyć się czy wyłącznie turystycznie, wynoszą do swoich środowisk taką łatwą niechęć. To sposób na opisywanie Warszawy jako miasta bez charakteru, eklektycznego architektonicznie, bez trwałych relacji, ponieważ wszystko odbywa się w pośpiechu, jest podporządkowane pracy i karierze, a nie pogłębionym wartościom. Kiedy słyszę tego rodzaju opinie, specjalnie mobilizuję się do stawania w jej obronie.
- I zasługuje na dobrą drużynę. Tymczasem Legii trudno się przebić do europejskiej elity.
- Wpada w pułapkę, gdy piłkarzom żyje się dobrze. Komfort powoduje uśpienie ambicji, obniżenie poziomu determinacji. Piłkarze mają ustabilizowane i przyjemne życie.
- A jak odnajduje się pan wśród kibiców Legii, o których krążą sprzeczne opinie?
- Na wielu krajowych stadionach kibice urządzają wspaniałe, zapierające dech w piersiach, oprawy. Prześcigają się w pomysłach przeróżnych instalacji plastycznych. Jest też w tej kreacji sensowny przekaz, choćby walka o pamięć niektórych zasłużonych dla historii, acz zapomnianych postaci. To bywa poruszające. Tu kibice robią coś oryginalnego i wartościowego. To jest akurat idea, która łączy fanów niezależnie od sympatii klubowych, np. pamięć o Żołnierzach Wyklętych czy Powstaniu Warszawskim. To pokazuje, że są płaszczyzny wspólnego działania i porozumienia. Jednak są też zachowania, których nigdy nie zaakceptuję. Homofobia, nuty rasistowskie czy odnoszenie się do ekstremizmu międzynarodowego. Musimy być na tego rodzaju przejawy nietolerancji uwrażliwieni. Przed paru laty postanowiłem, że będę budować w przekazie pozytywny wzorzec: miłość do jednego klubu nie musi być karmiona nienawiścią do innego. Dopingujemy swój zespół, ale nigdy nie poniżajmy przeciwnika. Przywiązanie do Legii zawdzięczam właśnie otoczce, tej atmosferze na trybunach. Robi piorunujące wrażenie!
- Coś pana dziwi we współczesnym futbolu?
- Dziwi mnie fenomen Pepa Guardioli i jego filozofii gry. Nie znoszę tego! Kiedyś oglądanie Barcelony z tą ich tiki-taką było dla mnie katorgą. Bayern Monachium oglądam dziś wyłącznie z powodu Roberta Lewandowskiego i Thomasa Muellera. Dla mnie esencja futbolu mieści się w takich elementach gry, jak daleki, najlepiej crossowy przerzut piłki do dynamicznie wychodzącego obrońcy czy skrzydłowego, który w pełnym biegu dośrodkowuje do wchodzącego z głębi napastnika czy pomocnika. Kibice na trybunach przeżywają po takich akcjach prawdziwą ekstazę.
- Tak grali Polacy w mundialu w Niemczech.
- Kasperczak czy Maszczyk posyłali takie podania do Gadochy czy Laty, a wykończał je Szarmach. Albo te strzały zza linii pola karnego Deyny... Wracając jeszcze do Guardioli, to wprowadza nas w swoistą hipnozę. A to nie ma nic wspólnego z piłką nożną. Chciałbym, aby Robert uwolnił się jak najszybciej od tego trenera. Poszedł o krok dalej, znalazł się pod ręką szkoleniowca, który wniesie do jego gry nowe elementy.
- Nie został pan ostatecznie trenerem ligowego klubu, ale już Reprezentacji Artystów Polskich tak. Proszę wskazać 11 kolegów, którzy stanęliby przeciw drużynie Adama Nawałki?
- Mogę mówić tylko o przeszłości, bo od kilku lat nie działam w RAP-ie. W bramce widzę Grzegorza Jędrzejewskiego, którego kibice znają z niedzielnego programu „Turbo kozak”. Czasami staje między słupkami Kuba Wesołowski, znany z serialu „Na Wspólnej”. W ataku bezapelacyjnie Marcin Dorociński z wspierającym go Radkiem Pazurą, który ma prawdziwe piłkarskie nawyki, zwłaszcza znakomity przegląd pola. Ja próbowałem tę dwójkę trochę zaasekurować. Bardzo dobrym prawoskrzydłowym był Jacek Kopczyński - adwokat w „M jak Miłość”. W środku pola Andrzej Andrzejewski, niewysoki, ale szybki. I charakterny, nieprzyjemny do krycia był jednym z naszych żądeł. Andrzej Nejman... Dziś dyrektor teatru „Kwadrat”, wtedy nieokiełznany lewy pomocnik. Obronę w ryzach trzymał Robert Brzeziński, doświadczony kaskader. I Maciek Kozłowski, nieodżałowany nasz przyjaciel, który grywał na środku obrony. Robił to dobrze, bo miał nawyki wyniesione z czasów młodzieńczej gry w zespołach młodzieżowych. Niósł z sobą etos rycerski. Nigdy nie faulował z premedytacją, nie wymuszał, a w kontrowersyjnych sytuacjach był gotów oddać piłkę przeciwnikowi. Mieliśmy też bardzo dobrego lewego obrońcę, dynamicznego pełnego zaangażowania Tomka Sapryka. Na prawej obronie - Piotr Welcel, gitarzysta zespołu „Sexbomba”. Był też inny doskonały muzyk i wokalista Marek Kościukiewicz, tak jak niektóre jego utwory - bardzo dynamiczny. No i jeszcze Paweł Deląg; efektowny, poruszający się po boisku bardzo elegancko.
- Z jakimi nadziejami czeka pan na turniej Euro we Francji?
- Na pewno jest głód sukcesu reprezentacji. Ale apeluję, żebyśmy się samoograniczali! Pokazywali ludziom realny obraz tego, co może się wydarzyć, a nie obraz wymarzony. To prawda, mamy znakomitą generację piłkarzy, do tego relacje między sztabem szkoleniowym a drużyną i drużyny ze związkiem oraz mediami i kibicami. To jest, jak pięć kół olimpijskich! Ta drużyna może osiągnąć sukces, ponieważ jest zrównoważona, bez słabej formacji, bo w każdej mamy czołowych graczy w Europie. Wciąż jednak nie jesteśmy reprezentacją formatu Francji, Hiszpanii, Niemiec czy Włoch. Umiar i wstrzemięźliwość w oczekiwaniach są zatem wskazane. Miłe niespodzianki spotykają nas wtedy, kiedy nie oczekujemy zbyt wiele.
Rozmawiał: Tomasz Malinowski